poniedziałek, 30 czerwca 2008

Jak Wam się podoba(ją realia)?

Oglądałem Jak wam się podoba? w filmowej wersji Kennetha Branagha. Jego szekspirowskie realizację właściwie lubię, ale ta budzi kontrowersje...

Film został przeniesiony w „realia XIX wiecznej Japonii”. Jeszcze przed obejrzeniem przeczytałem recenzję internauty, że to dobre, ale tylko dla tych, którzy owych realiów nie znają. Wydawało mi się, że więc jest to dobre właśnie dla mnie. I poniekąd jest, ale... Ale sami zobaczcie – Orlando (młodszy syn Sir Rolanda de Boys) w zapasach z zapaśnikiem Karolem:


Na pierwszym planie (odwrócony tyłem do widza) Orlando, na drugim (przodem do widza) Karol. Jak się zapewne i tak domyśliliście...

Gdzie te zachodnio-japńskie klany, które dokonują przewrotów przy wykorzystaniu mieczy i łuków (bez broni palnej)? Gdzie ci murzyni-arystokraci mający białych służących i występujący w samurajskich strojach? I oczywiście siłujący się własnymi rękami z dziko żyjącymi w lasach lwami... No gdzie? W XIX-wiecznej Japonii!

W filmie mamy raczej współczesne ‘multi-kulti’, trochę postarzone i polukrowane elementami estetyki japońskiej. (Elementami, bo kadrowanie wcale do sztuki japońskiej nie nawiązuje; podobnie jak muzyka, która jest jeśli chodzi o rozwiązania harmoniczne i melodyczne europejska, ale przyozdobiona instrumentami japońskimi.) Nie powiem – ogląda się to przyjemnie (ach, te piękne japońskie parki! są nawet piękniejsze od aktorek!), czasem (patrz: zapasy powyżej) zabawnie. Pozostaje jednak jeden, podstawowy warunek – należy (w duchu szekspirowskim, skądinąd) zapomnieć o jakichkolwiek realiach, o wstępnych napisach wprowadzających w historię Japonii końca XIX wieku... Trzeba oglądać film jak małe dziecko, bo bez tego nie wkroczy się w bramy szekspirowsko-branaghowskiej fikcji.


Na ilustracji Aliena (Celia), Orlando (zwracam uwagę na katanę u pasa!) i Ganimed (Rozalinda) w Lesie Ardeńskim.

No i jak Wam się podoba ta idea? Bo jak na mój gust te 'realia' roztaczają wokół siebie miła woń absurdu.

PS.
Branagh zrealizował też „Czarodziejski flet” (by sięgnąć po nieco inną, ale równie klasyczną klasykę). Jeszcze nie widziałem (swoją drogą boję się, że poczta zgubiła mi płytę...), ale już czytałem recenzję, że to bez sensu, bo „Czarodziejski flet” ma się nijak do pierwszej wojny światowej...

niedziela, 29 czerwca 2008

Pocztówka dla 3M (z Gliwic)

Że budynek jest cennym zabytkiem architektury wiedziałem. Najpierw docierało to do mnie za pomocą plotek (ktoś 'odkrył', że budynek zaprojektował Erich Mendelsohn, o czym poinformowała lokalna prasa; nawet miejscowe muzeum przygotowało specjalną publikację (a ja ją nawet kupiłem, ale potem tak skrzętnie schowałem, że na jej odzyskanie szanse są niewielkie)), a dopiero teraz pojawiła się stosowna tablica. (Ale z tablicami tak jest. Pojawiają się, gdy się już ich nikt nie spodziewa...)





(Chwilowo nie mam lepszego zdjęcia... Ale mam nadzieję, że będę miał. Obecnie tam nie bywam, bo na usługi bankowe trzeba mieć dużo pieniędzy. Ale kiedyś była tam księgarnia-antykwariat, gdzie byłem częstym gościem. A czasem nawet klientem.)

sobota, 28 czerwca 2008

Naprrhawdę

ach
oczywiście) ale
nikt nie rozu(nie
ale Naphawdę tak ja
wiem) ale do czego

zmierzam (słuchaj nie musisz mi

chcę powiedzieć że Naperawdę) ale (no nie słuchaj przestań
się wygłu ależ oczywiście) chcę powiedzieć że (ach
zgoda ehmhm oczywiście czemu nie teek jasne taak zgoda
naturalnie ja w pewnym ja wprost przeci ale

ja wiem oczywiście masz) ale słuchaj tu

(zupełnie rację taak) ale
słuchaj ale (chodzi o to że Napraftę taak
ehmhm teek) ja wiem

(ach oczywiście ja

wiem tak
no

jasne) ale chcę tylko powiedzieć że Nikt Nie Rozumie Jej NAPRRHAWDĘ

E.E. Cummings (w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka)

piątek, 27 czerwca 2008

Pamiętam, to był kwiecień

Wczoraj przeczytałem i aż mnie skręcało by się podzielić! To prawdziwa sensacja, nie z IPNu, ale Homera! Otóż ustalono kiedy Odyseusz wrócił do Itaki. Było to 16 kwietnia 1178 roku pne. Około południa. (Tylko proszę, nie mówcie, że wiedzieliście od dawna...)

Jestem zbudowany.

Po pierwsze, ktoś mimo trudności dotarł do prawdy, która nas wyzwoli. (Wiem, powtarzam się, przepraszam, ale kariera tak niedobranego cytatu jest wciąż dla mnie porażająca.)

Po drugie, czy to nie fascynujące, że nie wiemy, czy wojna trojańska miała miejsce, czy Troja była Troją, a Itaka – Itaką, ale wiemy kiedy Odyseusz wrócił z wojny?

Po trzecie, przeczytałem o tym na blogu Archeowieści. Pytam więc, kto za tym stoi?!

czwartek, 26 czerwca 2008

Propaganda

Co więcej, August poznał z góry wyniki wszystkich wojen. Gdy wojska triumwirów ściągnęły pod Bononię, na namiocie Augusta siadł orzeł i stoczył zwycięską walkę z dwoma krukami, które go napastowały z tej i tamtej strony, wreszcie cisnął na ziemię. Całe wojsko wyprowadziło stąd wniosek, że kiedyś między triumwirami wybuchnie niezgoda (jaka istotnie później wybuchła), i przewidziało wynik. Pod Filippi pewien Tesalczyk przepowiedział Augustowi przyszłe zwycięstwo, powołując się na boskiego Cezara, którego zjawa ukazała mu się na bocznej drodze. Przed bitwą pod Peruzją wróżby nie wypadły pomyślnie, August polecił powiększyć liczbę bydląt. Nagle wróg nieoczekiwanie wtargnął do obozu i uwiózł ze sobą cały sprzęt obozowy. Wówczas wróżbici zgodnie orzekli, że wszystkie te niebezpieczeństwa i nieszczęścia, jakie zapowiedziane zostały składającemu ofiarę, spadną na tych właśnie, który teraz posiędą wnętrzności zwierząt ofiarnych. I tak się stało. W przeddzień bitwy morskiej u wybrzeży Sycylii, w czasie przechadzki Augusta po brzegu, nagle wyskoczyła z morza ryba i padła do jego stóp. Gdy pod Akcjum ruszał do walki, spotkał człowieka wiodącego osła, człowiek na imię miał Eutychus, zwierzę – Nikon. Po zwycięstwie ofiarował August posąg spiżowy ich obydwu do świątyni, którą wzniósł na miejscu obozu.
Swetoniusz „Żywoty Cezarów” („Boski August”, 96), tłum. Janina Niemirska-Pliszczyńska. Eutyches od gr. szczęśliwy. Nikon po grecku: zwycięzca.

Cantatores powinni używać takich argumentów, które podniosłyby duch armii. Powinni przypominać żołnierzom o zapłacie, jaka czeka wierzących w Boga, i o nagrodach, jakie przydziela szczodrobliwość cesarska, a także o ich wcześniejszych zwycięstwach. Powinni mówić, że walka toczy się w imię Boga i Jego miłości oraz w interesie całego narodu. Prócz tego powinni dodać, że żołnierze będą walczyć za swoich braci w wierze – jeżeli sprawa tak się przedstawia – oraz za swoje żony i dzieci, i za ziemię ojczystą, ponadto zaś, że pamięć tych, którzy wyróżniają się w wojnie za wolność swoich braci, będzie wieczna i że ta wielka wojna toczy się przeciwko nieprzyjaciołom Boga, i że my mamy po swojej stronie Boga, który rządzi kolejami wojny, podczas gdy nieprzyjaciel walczy przeciwko Niemu, ponieważ w Niego nie wierzy.
Leon VI „Tactica” (12, 72 (MPG 107, 826) (cesarz Bizancjum w latach: 886-912).

(Co notuję, bo rozczula mnie ta dawna propaganda wojenna, gdy ją sobie porównam ze współczesną. Ale może dlatego, że na dawną tak łatwo nabrać bym się nie dał. A na współczesną, w jakiejś mierze, owszem. Choć i tak pochlebiam sobie, że jestem ostrożniejszy od znacznej części mediów, które wybierają w konflikcie jedną ze stron, wierząc jej bez zastrzeżeń i nazywając to, co mówi druga ‘propagandą’.)

PS.
Za swoim blogiem stoję ja sam. I póki nie reklamuję produktów, czy partii politycznych, możecie być o to spokojni.
PS.(2).
Może jeszcze warto zauważyć, że choć obie techniki propagandy są różne, to obie znajdują swoje odbicie współcześnie.

środa, 25 czerwca 2008

C'est un superbe animal

Znowu angielskie tłumaczenie "Wojny i pokoju" zrobiło na mnie wrażenie. Tym razem francuszczyzną. Ogólnie rzecz biorąc, francuskie fragmenty powieści Tołstoja są tłumaczone na angielski bez zaznaczenia francuskości. Są wyjątki. I sa przypadki, gdy postanowiono jakoś ten brak czytelnikowi zrekompensować... O, jak tu:

(Napoleon himself had noticed her in the theatre, and said of her: 'C'est un superbe animal'.)
A tak wygląda oryginał:

Tak zaś polskie tłumaczenie. Wierne:

(Sam Napoleon zauważywszy ją w teatrze, spytał, kim jest, i ocenił jej urodę.)
PS.
Okazuje się, że jest wersja rosyjska z takim zapisem (podziękowania dla Andrzeja):
Сам Наполеон, заметив ее в театре, сказал про нее: "C'est un superbe animal".

wtorek, 24 czerwca 2008

Na marginesie flagi pacyfistów, gejów i gnostyków

Inspirująca była wczorajsza notka, że Kościół we Włoszech chce by o pokój nie walczyć pod znakiem tęczowej flagi. Z uzasadnieniem, że flaga ta oznacza pacyfistów, gejów i gnostyków.

Inspirująca, ale nie zadziwiająca. Inspirująca bo wskazująca na pewien sposób myślenia – postrzegania świata przy pomocy symboli.

Tu wtrącę dłuższą dygresję. Otóż od jakiegoś czasu przedstawiając się podkreślam, że jestem ‘inżynierem’. Nie dlatego, by te trzy literki przed nazwiskiem były przedmiotem jakiejś mojej szczególnej dumy, ale dlatego iż dostrzegam związek między wybranym i wyuczonym zawodem a sposobem postrzegania rzeczywistości. Rzeczywistość to dla mnie zbiór problemów do rozwiązania. Problemów, które należy przeanalizować, potem podjąć odpowiednie kroki, wprowadzić rozwiązanie, przetestować je; i albo szukać nowego, albo zadowolić się tym, co się ma. Nie ma większego znaczenia, czy chodzi o pracę, zakupy, wakacje, zdrowie, czy o politykę. Problemy zaś, których po analizie rozwiązać się nie da są nieistotne.

Zupełnie inne podejście widzę, gdy przychodzi do słów płynących sprzed ołtarza – liczą się symbole. Ten symbol jest zły, bo gnostyczny, albo satanistyczny, albo został wymyślony przez kogoś kto nie był chrześcijaninem. Do tego trzeba policzyć ramiona gwiazdy (pięć źle, bo komunistyczna, sześć źle bo ‘żydowska’) i powymyślać nawet na gospel, że choć treść może i dobra, to przecież forma tak bardzo niepolska i niechrześcijańska... (Świetnie się w to wpisują zarówno krytyki „Harry’ego Pottera”, gdzie też chodzi o powierzchowne rekwizyty magiczne, jako symbole obce chrześcijaństwu; czy o walkę o słowa w preambułach w naszej polityce...) I nie ważne, jakie znaczenie ma symbol dla noszącego – tak jakby on sam potrafił zainfekować jakąś obcą ideologią.

Każdy przypadek będzie inny, ale myślenie o symbolu raczej niż treści pozostaje jakimś wspólnym mianownikiem bardzo wielu działań kapłanów. (Co piszę jako ktoś, kto od symboli raczej stroni, nawet jeśli sobie kiedyś w trakcie poszukiwań biblijnych Szema Israel na ścianie powiesiłem... (Co znowu może poprowadzić do dygresji, że słowo jako symbol, nawet w nieznanym mi języku, przemawiało do mnie silniej niż obraz.))

Co myślę, gdy widzę tęczę, czy tęczową flagę? Oczywiście o gejach i lesbijkach. Ale także o Przymierzu, które Pan zawarł z Noem, po potopie, a na znak, którego na niebie pojawiła się tęcza. To znak, który kojarzę bardzo dobrze, w przeciwieństwie do symboliki gnostycznej... Jak to jest, że przedstawiciele Kościoła o tym pamiętają tak słabo?

PS.
Dlatego też wczorajsza uwaga o ‘szatańskim’ miejscu w pociągu, była jedynie żartem. Jeśli zwracam uwagę na trzynastkę, czy na to by nie dziękować za życzenia powodzenia, robię to raczej dla innych, którym czasem sprawia się przykrość nie dostrzegając tak oczywistego fatalizmu, który sprowadza się na swoją głowę.
PS.2.
Dzisiaj to czarny kot uciekał przede mną, bym mu pecha nie przyniósł. A nie odwrotnie.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Ostrzegacz

Że sobotni dojazd był ‘szatański’ już wspomniałem w komentarzu. Wagon 6, miejsce 66. To się nie mogło dobrze skończyć. No, może skończyło się dobrze, bo zlotem i świetnym koncertem. Ale sama podróż wprawiła mnie w wątpienie.

Starałem się nie widzieć i nie słyszeć sąsiadów. Ale nie dało się. Nasłuchałem się o tym, że Bogurodzica jest hymnem, a Mazurek Dąbrowskiego nie (kto twierdzi inaczej jest ‘głąbem’) O tym, że się jest ostoją patriotyzmu i gwarancją dobrego wychowania. A jednocześnie słuchałem jak nieletni (17 lat) umawiali się by spić swojego (zapewne także nieletniego) kolegę do nieprzytomności i zrobić mu dowcip. Co nie budziło żadnych reakcji opiekunki... Przeciwnie – świadczyło o ‘dobrym kontakcie z młodzieżą’.

Starałem się brać jakieś poprawki, dostrzegać, że to dla innych ważne, że może ten kontakt i ta tradycja, to jedyne co mają w życiu cennego... Ale jednocześnie nachodziła mnie smutna refleksja (która czasem spotykała mnie także przy wysłuchiwaniu dyskusji o... muzyce), że każde, najniewinniejsze z pozoru, najsympatyczniejsze hobby, potrafi w skrajnych przypadkach prowadzić do fanatyzmu.

Co przecież jednak nie jest argumentem przeciwko jakiemukolwiek hobby, a jedynie ostrzegaczem, by samemu takim się nie stać.

niedziela, 22 czerwca 2008

Rozmawiałem o wolności

„Z wieloma przyjaciółmi rozmawiałem o wolności, a wiesz jak to bywa: kiedy się rozmawia o wolności, wszystko się wydaje tak cudownie proste. Wszystkie bramy stoją otworem, wszystkie przeszkody walą się, wszystkie głosy wydają okrzyki radości.”
Tak mówi Siliusz w „Klaudiuszu i Messalinie” Gravesa (w odpowiedzi Klaudiusz proponuje oddanie go pod kuratelę rodziny jako niepoczytalnego…). A ja staram się sobie przypomnieć te wszystkie słowa, które mają równie narkotyczne działanie.

Ale, jednocześnie są to zwykle słowa, bez których bylibyśmy o wiele słabsi i mniejsi. Więc nie w samych słowach rzecz… Dobry kontrapunkt dostarcza mi wczorajsza wróżba z lubelskiego (i zlotowego) ciasteczka: „To dobry okres aby zastanowić się, czy Twoje plany są realne. Jeśli tak, nie wahaj się zacząć gry na całość!” Więc to wszystko takie proste w istocie i takie trudne w realizacji.

sobota, 21 czerwca 2008

Pięć możliwości

Mamy pięć możliwości. Pierwsza: Adam upadł.
Druga: popchnięto go. Trzecia: skoczył. Czwarta:
wyjrzał jedynie za krawędź i to sprawiło, że zamilkł.
Piąta: Adamowi nie przydarzyło się nic godnego uwagi.

Pierwsze – upadek Adama – to zbyt proste. Czwarte –
strach – wypróbowany, ale nic z tego. Piąte –
nic się nie wydarzyło – nuda. Pozostaje więc: skoczył
albo został popchnięty. Ta różnica to tylko

sposób działania demonów –
od wewnątrz czy z zewnątrz:
najważniejsza
kwestia teologii.

Robert Bringhurst „Esej o Adamie”

W związku z wyjazdem i całodzienną nieobecnością sięgnąłem (znowu!) do własnego archiwum, gdzie kiedyś wynotowałem ten wiersz Roberta Bringhursta (prawie na pewno z Literatury na świecie, ale tłumacza i numeru nie wynotowałem). I oczywiście sobie zadaję pytanie, która z tych pięciu możliwości oderwała mnie dzisiaj od komputera…

piątek, 20 czerwca 2008

Prawda (TM)

W dyskusji o słynnym już „przyczynku do biografii” znowu usłyszałem, że chodzi o ‘prawdę’, i że ‘prawda was wyzwoli’. W zajawce programu Bronisława Wildsteina „Cienie PRLu” też przemykało słowo ‘prawda’, opisujące zawartość programu. Co ci ludzie mówią, mówiąc prawda? Bo przecież jak nauczał ks. prof. Józef Tischner “Istnieją zawsze trzy prawdy. Moja prawda, twoja prawda i gówno prawda.” O którą ‘prawdę’ tu chodzi?

Czy ja piszę ‘prawdę’? Uważam za coś normalnego, że pisze i mówi się to, co się uważa za prawdę. Czasem robię wyjątek dla żartów, gdy staram się wczuć w kogoś innego, czasem niedoinformowanego, czasem zadufanego w swojej ideologii, czasem w jakiś inny sposób mnie śmieszącego; i wtedy, trochę jak aktor odgrywający kwestię, nie dbam o to, czy jest to prawda, czy nie. Jednak są to żarty i mam nadzieję, że są właściwie rozumiane. Gdy jednak mówię i piszę poważnie, staram się mówić i pisać prawdę. Staram się, bo nie zawsze chce mi się sprawdzać dokładnie źródła, czasem pamięć zaszwankuje, czasem mogę się puścić w retoryczną szarżę i nie zdołać wyhamować przed jakimś kłamliwym uproszczeniem. Ale zasadniczo piszę prawdę. Nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy napisać u góry bloga: „Tu jest prawda. Czytajcie, a ona Was wyzwoli.”. Prawdomówność jest czymś naturalnym – staram się ją stosować i domyślnie oczekuje jej od innych. Czasem się zawodzę, ale – o ile wezmę poprawkę (a staram się ją brać) na charakter rozmówcy i subiektywny charakter jego twierdzeń, zawodzę się bardzo rzadko. Ludzi, którzy kłamią swobodnie, chętnie i bez poczucia winy jest naprawdę niewielu. I szybko można się ich imion i nazwisk wyuczyć na pamięć.

Powiem więcej – czasem trafia mi się użyć sformułowania „szczerze mówiąc”. Nawet je lubię. Gdy nie chce mi się wchodzić w zawiłości, dyplomatyczne uniki (ale nie kłamstwa!), zwykle po to by wyrazić brak zainteresowania jakimś tematem, używam sformułowania „szczerze mówiąc”, po czym możliwie zwięźle odpowiadam. Pewna moja znajoma zawsze wtedy reaguje zapewnieniem, że ufa iż to co mówię jest szczere i nie muszę jej o tym zapewniać. Aż chce mi się w przypływie złośliwości zapytać, czy ci, którzy ciągle podkreślają, że mówią ‘prawdę’ nie robią tego aby dlatego, że jest to coś wyjątkowego w ich życiu?

Ale nie piszę takiej ‘prawdy’ o jakiej mówi czołówka programu Wildsteina, czy liczne wezwania do ‘prawdy’, jakie obecnie się słyszy. A to dlatego, że w tej czołówce, czy wezwaniach nie chodzi o prawdę absolutną, ani o prawdę subiektywną wypowiadającego. Chodzi o polityczne hasło. Hasło, z którym się nie identyfikuję.

Można by powiedzieć, że ‘prawda’ funkcjonuje tu jako marka pewnych poglądów na historię ostatnich kilkudziesięciu lat. Tak bardzo staje się marką, że w odróżnieniu od innych znaczeń tego słowa warto by ją zarejestrować jako znak handlowy. Prawda (TM), lub Prawda (R) – to brzmi dumnie i nie prowadzi do niepotrzebnych nieporozumień, nieprawdaż?

Tyle, że jak każde zawłaszczone przez politykę słowo i to, traci swoją moc o ile oderwie się od resztek zwykłego jego rozumienia. Zresztą traci już wcześniej – wystarczy sobie przypomnieć jak traktowane są słowa popularne w propagandzie PRLu. (I nie tylko.) To samo spotkałoby ‘prawdę’, a zapewne już ją po trochu spotyka. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze (o! tak też lubię się wyrażać), nie pierwsze to i nie ostatnie słowo w walki polityczne wciągnięte, bez najmniejszej swojej winy.

Trzy uwagi na zakończenie:
1. Wbrew wielu ufam, że gdzieś istnieje obiektywna prawda. Ale najbliżej tej prawdy stawiam nauki empiryczne (z naciskiem na metodę naukową), choć może z filozoficznego punktu widzenia należałoby ją ograniczyć do samej matematyki... Ale ja jestem raczej empirystą niż racjonalistą.
2. Warto rozróżnić dwie rzeczy, które często się gubią. Fakty i interpretacje. Fakty mogą być prawdziwe, lub fałszywe. Ale już interpretacje mogą być ewentualnie jedynie błędne lub słuszne. Teoretycznie fakty nie powinny być szczególnie subiektywne, ale skoro postrzegają je tak ułomne istoty jak ludzie... Z pewną jednak poprawką na subiektywizm autorów, można zastosować do nich potocznie rozumiane słowo ‘prawda’. Problem jednak w wypadku tej konkretnej ‘prawdy (TM)’ dotyczy bardziej interpretacji niż faktów.
3. Ileż to ja razy irytowałem się na ‘prawda was wyzwoli’ – skoro w oryginale jest Prawda, przed duże ‘P’, identyfikowana z Bogiem. (Więcej, jak kiedyś wywodziłem, biorąc pod uwagę kontekst, należy rozumieć to zapewne jako identyfikację mesjańską – prawda w Biblii zwykle funkcjonuje jako określenie prawdziwości Bożych obietnic, a oto w Jezusie właśnie się one wypełniają. Więc Jezus jest spełnieniem Prawdy, która – jako obietnica – wyzwala wierzących...) A Bóg to jednak coś zupełnie innego niż teczka z IPNu... Mojej irytacji towarzyszyła złość na episkopat. Zrównanie teczek w IPN z Bogiem, delikatnie mówiąc stanowi herezję... Wyzwolenie przez powiedzenie prawdy jest co prawda zrozumiałe psychologicznie, ale to zupełnie inna dyskusja, gdzie trzeba brać poprawki na niuanse, subiektywne postrzegania rzeczywistości, wybiórczą pamięć – i to po wszystkich stronach biorących udział w dyskusji. Gdy się to weźmie pod uwagę, to już nie ma miejsca jakąkolwiek politykę i ideologie. Czyli nie ma go zwłaszcza na ‘prawdę (TM)’.

Zbiera mnie ochota śmiać się z głupoty...

„Tym większa zbiera mnie ochota śmiać się z głupoty tych, którzy sądzą, że dzięki obecnej władzy potrafią stłumić także następnych wieków pamięć. Albowiem przeciwnie się dzieje: gnębionym duchom przybywa powagi; a postronni królowie albo ci, którzy stosowali tę samą, co oni, srogość, nie przez to innego, jak tylko sobie hańby, a owym sławy przysporzyli.”
Tacyt „Roczniki” (Księga IV)

1. Tacyta czytałem w związku z lekturą Gravesa. Rzeczywiście, Graves spisuje z Tacyta. I nie tylko – całe fragmenty wyglądają jak przepisane z opracowań historycznych (może nie tyle w „Ja, Klaudiusz”, co w „Klaudiusz i Messalina”; Gravesa częściowo usprawiedliwiają historyczne zainteresowania Klaudiusza).
2. Czytałem w związku z Gravesem, ale rzeczywistość „za oknem” wskazuje, że nie wyparliśmy się pisania historii politycznej. A przecież jej dzieje są znane tak dobrze…
3. „Był czas, że Stary Testament stanowił normę każdego działania. My jednak żyjemy w epoce łaski, i Pan dał nam nowe przymierze miłości. Nie wolno więc, by brat sądził brata; powiedziano bowiem, że ci, którzy potępiają, sami zostaną potępieni i że jedynie Bóg sam osądzać może grzechy ludzkie.” (Św. Nil Soroski (1433-1508; lub jego naśladowcy – „starcy nadwołżańscy”. No, ale kogo interesuje co mówił św. Nil Soroski?).

czwartek, 19 czerwca 2008

Uboczne paroksyzmy w nieważnych, odległych rejonach

„Gdy autor niniejszego skrótu stał na zboczu Kilimandżaro w 1935 r., usłyszał tam opowieść o przyczynach I wojny światowej w wersji szczepu Chagga, żyjącego po południowej stronie tej góry. Kilimandżaro zostało po raz pierwszy zdobyte przez Niemca, dr. Hansa Mayera, w 1889 r. Gdy wspiął się on na wierzchołek, znalazł tam boga góry, który ukontentowany uwagą, z jaką się nigdy dotąd nie spotkał przekazał wybitnemu niemieckiemu alpiniście i jego rodakom całą krainę Chagga, pod jednym wszakże warunkiem, mianowicie że jeden z rodaków Mayera będzie co rok (lub raz na pięć lat?) wspinał się na tę górę, by złożyć mu hołd. Wszystko układało się dobrze. Niemcy zajęli Niemiecką Afrykę Wschodnią, a ekipy pracowitych niemieckich alpinistów wspinały się na górę w stosownych odstępach czasowych, aż w 1914 r. fatalnie zaniedbano spełnienia tej powinności. Słusznie tym oburzony, bóg góry odwołał swój dar i przekazał krainę wrogom Niemiec, którzy wypowiedzieli im wojnę i przepędzili Niemców. Ta angielsko-niemiecka wojna we wschodnioafrykańskim sercu świata zaowocowała przygodnie – zwykłym trybem wojen – pewnymi „ubocznymi” paroksyzmami walk w stosunkowo nieważnych odległych rejonach.”
D.C. Somervell (autor skrótu „Studium historii” Toynbeego)

PS.
Dzisiejszy wpis ma charakter rozrywkowy, choć jeśli komuś przyjdzie do głowy pytanie, czy aby wszystko o czym słyszymy z mediów, jako o rzeczach ważnych, o których wiedzieć powinniśmy przynosi dalekosiężne skutki, to nie zaprotestuję.

środa, 18 czerwca 2008

Tragedia osiedlowa

Gazety opisują różne tragedie, eksponują płac ofiar, czasem wzywają do linczu sprawców. O tej tragedii chyba nikt nie napisze, bo jest zbyt mała, kameralna, osiedlowa właśnie.

Otóż kilka dni temu pijany młody człowiek uciekając samochodem wjechał w kiosk z gazetami, który znajduje się na moim osiedlu. Była noc – nikogo w kiosku nie było, a jego samochód był dobry i miał poduszki powietrzne – nic się więc pozornie wielkiego nie stało.

Ale tylko pozornie. Otóż właściciel kiosku chorował na serce. Gdy przyszedł (wyrwany z łóżka w nocy telefonem z policji) obejrzeć szkody zasłabł. Wezwano karetkę, która zabrała go do szpitala. Ale odratować już nie zdołano.

Tak więc wypadek przyniósł ofiarę śmiertelną, choć wydawałoby się, że wszystko zakończy się na szkodach materialnych...

wtorek, 17 czerwca 2008

Wolność sumienia (samuraja)

"Wierność wobec pana wymagała od samuraja całkowitego wyrzeczenia się korzyści osobistych. Jednak wierność ta nie oznaczała konieczności składania w ofierze własnego sumienia. Bushido nie uczyło wyrzekania się własnych przekonań nawet dla suzerena, dlatego w wypadku, kiedy feudał żądał od wasala czynów sprzecznych z jego przekonaniami, wasal ów winien był wszelkimi siłami starać się przekonać swego księcia, aby zaniechał postępu hańbiącego imię szlachetnego człowieka. Jeśli okazywało się to daremne, samuraj winien był dowieść szczerości swoich słów, popełniając samobójstwo metodą seppuku. (...) Natomiast w każdej innej sytuacji buschido nakazywało poświęcać wszystko w imię wierności."
Aleksander Śpiewakowski "Samuraje", tłum. Krystyna Okazaki, PIW 2007

W pierwszej chwili takie rozumienie 'wolności sumienia' mnie rozbawiło. Ale kartkując "Samurajów" (odkładanych na półkę) jeszcze raz, pamiętając końcowe słowa (z posłowia autorstwa Sławomira Szulca), o przerodzeniu się klasy samurajów, wraz z jej tradycjami (w tym kodeksem honorowym) w klasę urzędniczą, zapewniającą dobre funkcjonowanie Japonii, napotykając powtórnie zasady dumy i honoru samurajskiego, spojrzałem na ten fragment inaczej -- jako na wyraz powagi i odpowiedzialności.

PS.
Tak, przechodzę ostatnio kryzys w pisaniu bloga, czego dowiodłem powtórnie
cytując Huizingę (a sprawdzałem w googlach!). Dementuję jednak domysły, że wynika to z braku pomysłów. Z pomysłami jest jak zawsze, czyli średnio. Może tylko udało się zrzucić balast irytacji politycznych, co zmniejsza mój pęd do klawiatury... Ale co jest jednak zwrotem, który mnie cieszy. Zasadniczo problemy wiążą się z brakiem odpowiedniego namysłu przy tworzeniu kolejnych notek, oraz wewnętrznym poczuciem konieczności oszczędzania czasu
przeznaczanego na internet, co sprawia że trudno mi przygotować dłuższą i dopracowaną notkę. (Tak jak i trudo mi skomentować wpisy Innych, tak jak na to zasługują.)
PS.(2)
Żeby się nie tłumaczyć dlaczego wolę samurajów-urzędników, od samurajów-wojowników, odpowiadam, że po pierwsze, wcale nie 'wolę', a jedynie przykład ten ilustruje potencjał tkwiący w samurajskiej tradycji; po drugie zaś, czytam liczne narzekania na polskich urzędników i tak mi się marzy... (Co piszę niekoniecznie myśląc o konflikcie Gomułki i Rostkowskiego.)

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (13?)

Wbrew pozorom w sobotę nie oglądałem tylko Mistrzostw Europy. Ja nawet nie oglądałem przede wszystkim Mistrzostw Europy koncentrując się na dobrym starym Mozarcie i nowym (niekoniecznie dobrym) spektaklu operowym – „Don Giovannim” pod batutą René Jacobsa (reżyseria Vincent Boussard).

To było moje drugie podejście. Pierwszy raz byłem po wycieczce i jakoś nie byłem w nastroju… Pogubiłem się więc szybko w realizacji. Za co oczywiście obwiniłem reżysera… Przesadnie.

To nie jest najlepszy „Don Giovanni” jakiego widziałem, choć czy ja widziałem „dobrego” „Don Giovanniego”? To swoisty paradoks, że czym większe dzieło, bardziej wielowymiarowe, tym mniej jestem zadowolony z realizacji. „Don Giovanni”, Pasja Mateuszowa, „Hamlet”, to typowe przykłady. Mniejsze dzieła ich genialnych autorów odbieram z wielką przyjemnością, często w zachwytach nad wykonawcami. W tych jednak – nie. Zawsze czegoś mi brakuje, jakiś plan jest niedoważony, coś poświęcono dla czegoś innego ze stratą dla wieloznaczności całego dzieła. A może tak musi być, skoro tych planów do uwzględnienia i wyważenia jest tak wiele?

Donna Anna (Malin Byström) i Don Giovanni (Johannes Weisser).

U Jacobsa podoba mi się orkiestra. I pianoforte w recytatywach – zdecydowanie ciekawsze od zwykle występującego klawesynu. Do tego mamy młodą obsadę (z wyjątkiem Leporella i Komandora), co się przyjemnie ogląda. A jednocześnie to Jacobs, który dba o to, by obsada była dobra.

Ale z drugiej strony ciągle jakieś niespełnienie. Przede wszystkim świetnie rozumiem dlaczego Znajoma uznała, iż Don Giovanniemu brakuje tu charyzmy. Bo brakuje. To zapewne przystojny młody śpiewak, obdarzony dobrym głosem. Ale w sumie człowiek wydelikacony – niby biega za tymi kobietami, niby porywa Zerlinę, ale… Ale Zerlina musi mu pomóc w tym porwaniu, a Donna Anna bardziej go szarpie, niż on Donnę Annę. (Cała scena z Donną Anną i pojedynkiem jest dość karykaturalna. Ma to swój plus – widać, że zabójstwo jest raczej efektem zabawy nieodpowiedzialnego młodzika, niż mordem z premedytacją, o co w tej wizji chodzi. Ale mimo wszystko, to nie miejsce na takie absurdy…) Nie ma w nim przebojowości, odwagi, charakteru. Jest kompletnie nijaki.

Donna Elvira (Alexandra Pendatchanska).

Do tego dochodzi scenografia (autorstwa Vincenta Lemaire) – oszczędna, chwilami ciekawa, ale w gruncie rzeczy również nijaka. Gdyby nie stroje, młodość i uroda wykonawców, oraz pomysłowo wykorzystana krwista kurtyna, spektakl byłby nie do oglądania.

Don Giovanni (Johannes Weisser) i Masetto (Nikolay Borchev).

To wszystko sprawia, że cały „Don Giovanni” jest nijaki. Ale, jak to bywa w wielkich dzieła, każde niezłe wykonanie (a to mimo wszystko takie jest) dostarcza podniet do analiz, porównań. I tak jest tu. Ciekawe jest, na przykład, zestawienie młodości Don Giovanniego z dojrzałością Leporella. To wszystko komplikuje. Bo Leporello-kolega Don Giovanniego, to coś innego, niż Leporello, który powinien być doradcą, nauczycielem (ma w końcu wpływ na swojego pana), ale któremu się nie chce… Albo Donna Anna. Przyznaję, że tu trochę mnie zmyliła anonimowa miłośniczka Don Giovanniego, którą w pierwszej chwili wziąłem za Donnę Annę. Ale jednak – dlaczego Donna Anna ma założoną półprzezroczystą jakby suknię na koszulę nocną, gdy reszta występuje w nocnych koszulach? (Oczywiście z wyjątkiem Don Giovanniego i Leporella.) Czyżby Donna Anna z własnej woli wybrała się na schadzkę? Także sprowadzony Komandor ma raczej zachęcić Don Giovanniego do oficjalnych zalotów, niż przepłoszyć niedoszłego (?) gwałciciela – Komandor tego nie rozumie i stąd tragedia. Zerlina pomaga w porwaniu siebie – częściowo ze względu na niezręczność przedstawienia Don Giovanniego, ale czy tylko? I tak kolejne postacie nabierają dwuznaczności wzbogacają odbiór. Bo za każdym razem przeciwstawiam własną wizję, wizje innych reżyserów temu, co wymyślił Vincent Boussard.

Leporello (Marcos Fink), Don Giovanni (Johannes Weisser) i Zerlina (Sunhae Im).

Oglądałem więc z rosnącą przyjemnością, bo nawet nijaki „Don Giovanni” jest aż „Don Giovannim”.

niedziela, 15 czerwca 2008

Teoria

"Zmienność znaczenia słów często jest bardzo pouczająca. Wyżej mówiłem o słowie 'orgia'; teraz chcę powiedzieć o słowie 'teoria'. Było to początkowo słowo orfickie, które Cornford interpretuje jako 'namiętna współodczuwająca kontemplacja'. W tym stanie, mówi on, 'Obserwator identyfikuje się z cierpiącym Bogiem, umiera jego śmiercią i powstaje znowu w nowych narodzinach'. Dla pitagorejczyków, 'namiętna współodczuwająca kontemplacja' stała się [działaniem] intelektualnym, i zawierała się w wiedzy matematycznej. W ten sposób, poprzez pitagoreizm, 'teoria' stopniowo nabierała nowoczesnego znaczenia; ale dla wszystkich, których zainspirował Pitagoras zawierała elementy ekstatycznego objawienia. Dla tych, którzy niechętnie nauczyli się w szkole trochę matematyki może wydawać się to dziwne; ale dla tych, którzy doświadczyli odurzenia rozkoszą nagłego zrozumienia, które matematyka daje, od czasu do czasu, dla tych, którzy ją kochają, pitagorejska wizja wydaje się zupełnie naturalna, nawet jeśli nieprawdziwa. Może się wydawać, że filozof-empirysta jest niewolnikiem swego materiału, ale czysty matematyk, jak muzyk, jest wolnym stwórcą własnego świata uporządkowanego piękna."
(Bertrand Russell, "Historia filozofii Zachodu”*)

Nie chcę komentować Russella, a tylko odnieść się do wpisu Ramzela, który przeciwstawił teorię, mówiącą że Polacy mogą wyjść z grupy, historii… A tymczasem teoria to nie pocieszanka dla przegranych. Teoria to (w tym przypadku) analiza możliwości. I to na poziomie rachunku prawdopodobieństwa znanego każdemu ze szkoły. Czy przeciwstawilibyście szkolną historię, szkolnej matematyce? No właśnie. Teoria mówi wszystko – nie tylko, że szansa jest (o czym mówią zwykle komentatorzy powołujący się na ‘teorię’), ale także że jest ona niewielka. Ba! Że tego powinna dowodzić historia.

Bo jaka jest teoria? Załóżmy, że wszystkie wyniki (wygrana, remis, przegrana) w meczach Polska-ChorwacjaiI Austria-Niemcy są równie prawdopodobne**. Mamy więc dziewięć możliwych kombinacji, z których dwie (wygrana Polaków i remis, lub wygrana Austrii) mogą dać Polsce (przy dobrym stosunku bramkowym) wyjście z grupy.

Dwie szanse z dziewięciu, to 22,(2)%, czyli nieco lepiej, niż jedno wyjście na pięć turniejów, w których znaleźlibyśmy się w takiej sytuacji. Naprawdę jest gorzej – zakładałem jednakowe prawdopodobieństwa dla wszystkich sytuacji we wszystkich spotkaniach, tymczasem czeka nas mecz z (jak dotąd) najlepszą drużyną w grupie, a na dokładkę musielibyśmy mieć więcej strzelonych bramek.…

Wracając do historii – to trzeci z rzędu turniej, w którym Polacy znaleźli się w takiej sytuacji. Przy 22% szans jest najzupełniej naturalne, że z grupy nie wychodziliśmy. Teoretycznie jednak za którymś razem powinno się udać. A może już się udało? Dobrze nie pamiętam mundialu w Meksyku, w 1986 roku, ale pamiętam bramkę (Smolarek-ojciec) strzeloną Portugalii, jedyną w meczach grupowych (i w ogóle w tych mistrzostwach przez Polaków), strzeloną w chwili, gdy konkurenci już postawili na naszej drużynie kreskę. Więc chyba w historii turniejów w takiej sytuacji już znaleźliśmy się, dzięki zwycięstwu i szczęściu awansowali. Ale prawdopodobieństwa sukcesu w kolejnych turniejach są niezależne, więc nie może to stanowić ani pociechy, ani powodu do załamania rąk, że swoją historyczną szansę już dostaliśmy i… zmarnowali.

Nie mam wniosków. Może poza wyrażeniem zdziwienia, że o ‘teorii’ pamięta się dopiero wtedy, gdy przegrywa się mecze. A nie można było o niej wcześniej pomyśleć? Na przykład przed meczem z Niemcami przyjąć teoretyczną możliwość, że Niemcy stracą w kimś z grupy punkty i jeśli chce się awansować nie można liczyć na schemat, że Niemcy wszystko gładko zwyciężają, a Polacy wszystko (niemniej gładko) z wyjątkiem meczu z Niemcami… Wtedy jednak jakoś nikt o teorii nie pamiętał. I może dobrze. Bo zamiast pamiętać o teorii, należy zwiększać swoje szanse na sukces dobrą grą. (A kibice powinni w tym pomagać swoim wsparciem i atmosferą.) Należy to robić także teraz, gdy szanse na wyjście z grupy są tak bardzo małe***.

----
*) The changes in the meaning of words are often very instructive. I spoke above about the word 'orgy'; now I want to speak about the word 'theory'. This was originally an Orphic word, which Cornford interprets as 'passionate sympathetic contemplation'. In this state, he says, 'The spectator is identified with the suffering God, dies in his death, and rises again in his new birth.' For Pythagoras, the 'passionate sympathetic contemplation' was intellectual, and issued in mathematical knowledge. In this way, through Pythagoreanism, 'theory' gradually acquired its modern meaning; but for all who were inspired by Pythagoras it retainded an element of ecstatic revelation. To those who have reluctantly learnt a little mathematics in school this may seem strange; but to those who have experienced the intoxication delight of sudden understanding that mathematics gives, from time to time, to those who love it, the Pythagorean view will seem completely natural even if untrue. It might seem that the empirical philosopher is the slave of his material, but that the pure mathematician, like the musician, is a free creator of his world of ordered beauty.”
**) Tak, to przypomina dowcip o fizyku, który mając poprawić sytuacje na torze wyścigów konnych rozpoczął referowanie swojego rozwiązania od słów: “Załóżmy, że koń jest sferyczny…”. Powiedzmy (co będzie bliższe prawdy), że w meczu Austria-Niemcy, zwycięstwo Niemiec nastąpi z prawdopodobieństwem 50%, remis – 30%, a przegrana 20%; w meczu zaś Polska-Chorwacja podobnie: na zwycięstwo Chorwacji można liczyć z prawdopodobieństwem 50%, na remis 30% i na zwycięstwo Polski 20% (ale bukmacherzy wiedzą lepiej). Przyjmując takie założenia, nasze szanse wyjścia z grupy wynoszą 10%. Po uwzględnieniu stosunku bramkowego należałoby to podzielić przez dwa…
***) Zostawiam na boku skandaliczne tytuły i artykuły anty-Webbowe. Rozumiem zawodnika, czy kibica tuż po meczu, gdy emocje górują nad rozumem. Ale teraz? W druku?!

PS.
Wbrew pozorom wczoraj raczej oglądałem „Don Giovanniego” niż mecze. Ale jakoś nie mogę się zabrać do „przerywnika operowego”. Po prostu jestem emocjonalnie przywiązany do słowa 'teoria'.

sobota, 14 czerwca 2008

Koniec świata

Na potwierdzenie doniesień o końcu świata w tym roku zamieszczam zdjęcie mojego globusa. Jeśli on oddaje stan Ziemi, to jest źle...



PS.
A tak poważnie to nadal czuję niezdolność do podjęcia jakichkolwiek poważnych tematów, także tych, które chodzą mi po głowie... I to nie ma nic wspólnego z Mistrzostwami Europy. W ogóle, nie ma nic wspólnego z niczym.

piątek, 13 czerwca 2008

Jest ona czymś nagannym...

„Dionizy należał do tych, którzy potępiali wprowadzenie do kościoła nowoczesnej muzyki wielogłosowej. Złamanie głosu (fractio vocis) – tak powtarza za kimś wcześniejszym – wydaje się oznaką złamanej duszy; można je porównać do ufryzowanych włosów u mężczyzny lub do plisowanej sukni kobiety; nie ma w tym nic poza próżnością. Kilka osób, które brało czynny udział w takim wielogłosowym śpiewie, zwierzyło mu się, że tkwi w tym pycha i pewna rozwiązłość umysłu (lascivia animi). Dionizy przyznaje wprawdzie, że zdarzają się ludzie pobożni, których muzyka bardzo silnie pobudza do kontemplacji i pobożności; dlatego też teolog dopuszcza w kościele organy. Jeżeli jednak muzyka służy jedynie do tego, by sprawiać rozkosz uszom, jeśli jej celem jest przede wszystkim bawić obecnych, a szczególnie kobiety, wówczas niewątpliwie jest ona czymś nagannym.”
Johan Huizinga „Jesień średniowiecza”

PS. Ja bardzo przepraszam, ale w związku z wczorajszym meczem jestem dzisiaj jadowity. Dlatego też Huizinga, dla odprężenia Chórzystek. I nie tylko.

czwartek, 12 czerwca 2008

Pożegnanie Mrożka

Mrożek wyjeżdża do Nicei. Dopiero wczoraj czytałem pożegnalny wywiad dla Polityki. Pożegnalny, nie tylko ze względu na wyjazd. Bo w wywiadzie jest coś jeszcze -- poczucie przemijania. Może niezupełne, Mrożek żyje i żyć pragnie, ale jego świat, to coraz bardziej świat byłych. Świat Gombrowicza, Miłosza, Lema. O żywych w tym świecie o wiele trudniej.

Nie przygotowałem morału. Tylko poczułem czyjeś przemijanie.

środa, 11 czerwca 2008

Za Ravisim o hymnie Pawłowym

Bp. Gianfranco Ravisi w swym „Pięknie Biblii" (tłum. Barbara Żurowska, Salwator, Kraków 2005) podejmuje temat słynnego, trzynastego rozdziału I Listu do Korynitan św. Pawła – czyli Hymn o miłości. Podejmuje temat na swój sposób, wskazując na nawiązania obecne w kulturze. Cytuje przy tym jedno rozwinięcie i jedną parafrazę. Które są inspirujące.

„Gdybym rozdał całe moje obuwie i żywność,
aby przyjść z pomocą nędznemu i głodnemu ludowi, a miłości bym nie miał,
byłbym jednym z wielu rewolucjonistów
łowcą motyli lub poetą marzycielem."

Paulo Suess

Ja rozumiem, że same uczynki, wykonywane mechanicznie, to za mało. Ale rewolucjonista, łowca motyli, poeta marzyciel? Dlaczego brakuje im 'miłości'? I czy rzeczywiście poetę marzyciela (bez miłości) można odnaleźć w kimś, kto pomaga biednemu? Ja bym raczej to określenie przypisał postawie odwrotnej – pojmującemu tę miłość tylko jako duchowe przeżycie, bez zaangażowania na rzecz innych.


(Może tu dodam, że chyba przedwczoraj czytałem krótki tekścik, którego autor wykpiwał inne 'sztandary' różnych ideologii, twierdząc, że tylko pod jego sztandarem mieści się dobro i miłość… A ja zacząłem w myślach podliczać ofiary jego własnej ideologii – z czystej przekory… U Suessa widzę coś podobnego – u mnie jest 'miłość' u innych marzenia i rewolucje… Być może mam 'myślowe powidoki'.)

„Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a pieniędzy bym nie miał, stałbym się jak mieć brzęcząca […] i choćbym miał wszelką wiarę, tak żebym góry przenosił, a pieniędzy bym nie miał, niczym jestem. […] Pieniądz jest cierpliwy, jest łaskawy […] Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko przetrwa…"
George Orwell

Muszę przyznać, że to wersja nie tylko mocna, ale i prawdziwa. Prawdziwa nie w sensie etycznego wskazania, ale rzeczywistej postawy wielu ludzi, wyznawanej najczęściej wtedy, gdy warto pozować na twardziela-cynika. Ale, choć mam wątpliwości, na ile szczerze wyznawaną w całej rozciągłości, to jednak bliską prawdy.

wtorek, 10 czerwca 2008

Nawias Kołakowskiego

“(Tu nawias wtrącę: tak się przypadkiem składa, że właśnie czytałem starą książkę Jespersena o rozwoju języka angielskiego; wielki lingwista porównuje w niej angielski z hawajskim i zauważa, że w tym ostatnim żadne słowo nie kończy się spółgłoską, a dwie spółgłoski po sobie nie następują – najlepszy dowód, że mamy do czynienia z ludem dziecinnym i zniewieściałym, niezdolnym do wysiłku; co innego, powiada, angielski, gdzie dwie a często i trzy po sobie następujące spółgłoski są wymawiane, jak w zwykłych słowach “helped” czy “tests”: oto język narodu mężnego, energicznego, zdolnego do walki z przeciwnościami! Jeśli to prawda, to jakież wulkaniczne energie powinny drzemać w nas, Polakach, którzy okiem nie mrugnąwszy potrafimy wymówić zdania w rodzaju: “zgniótłszy wiedźm krnąbrność mknijmy wzwyż”, “w zmierzch ścichł zgiełk pszczół” i podobne!)”
Leszek Kołakowski „O nas samych”

Miało być coś innego, ale z czasem na bardziej rozbudowany wpis jest krucho (20 minut ukradło mi z rana PKP...), ponownie zaś Torlin zainspirował mnie pisząc o reformie polskiego. A może nie tyle sam Torlin, co Jego komentatorzy pisząc o trudnościach polszczyzny. Bo trudności mają też swoje pozytywy – stanowią wyzwanie i naukę; trudno mi się jakoś podpisać pod postulatami by sposobem na trudności była kolejna reforma upraszczająca życie dzieciom i młodzieży.

PS. Co wcale nie znaczy, że proponuję by pisać po polski z zastosowaniem chińskich ideogramów...

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Kapelmistrz ze stali -- notka na dzień dobry!

Orkiestra Symfoniczna Detroit miała już zaszczyt wystąpić z wieloma gwiazdami. Niedawno pałeczkę dyrygenta wziął do ręki Asimo, dwunożny robot produkcji firmy Honda, uważany za jednego z najbardziej rozwiniętych technicznie humanoidów na świecie. Chodzi do przodu, do tyłu, na bok, pod górę i w dół, biega, omija przeszkody, zawraca, zgina kark, palce i nadgarstki i spaceruje za rękę z osobą towarzysząca.

Powstał z myślą o zainteresowaniu dzieci matematyką i naukami ścisłymi, a w przyszłości ma pomagać osobom starszym i niepełnosprawnym. Tym razem zadebiutował w roli dyrygenta prowadzącego wykonanie utworu „Impossible Dream” z musicalu „Człowiek z La Manchy” amerykańskiego kompozytora Mitcha Leigha.
Gdy Asimo, przypominający trochę amerykańskiego astronautę Neila Armstrona, a trochę – człowieczka z klocków lego, z wdziękiem wkroczył na środek estrady, nikt nie wątpił, ż eoto zbliża się niezwykłe wydarzenie. „Dyrygent” skłonił się publiczności i powiedział: Dzień dobry państwu! – Dzień dobry! – odpowiedziała publiczność. Robot ma 130 cm wzrostu, więc głowa ledwo wystawała ponad głowy muzyków, wśród których znajdował się słynny wiolonczelista Yo-Yo Ma.
Czy Asimo sprawdził się w roli dyrygenta? Trzeba go pochwalić za to, że utrzymywał rytm, wskazując tak bez pałeczki. Udało mu się też przepełnić swój dyrygencki występ pewną ekspresją, gdy zwracał się tułowiem do sekcji skrzypiec, a potem do wiolonczeli. Kiwał głową w punktach kulminacyjnych i zaciskał dłonie na znak silnych emocji. A na zakończenie, po finałowych ukłonach, powiedział: To wspaniałe wystąpić z Detroit Symphony Orchestra. Co za cudowna sala koncertowa! Należy jednak wspomnieć o mankamentach Asimo. Zdaniem jednego z kontrabasistów, choć ruchy robota były uderzająco ludzkie, to odnosiło się wrażenie, że orkiestrę prowadzi metronom (taktomierz). Robot był bowiem zaprogramowany tak, by dokładnie przestrzegać tempa ustalonego wcześniej, podczas wykonania tego samego utworu pod kierunkiem dyrygenta z krwi i kości. – W pewnej chwili Asimo trochę się spóźnił – zauważył muzyk. – A że jego gesty nie były zbyt wyraźne, muzycy wypadli z rytmu razem z nim. Człowiek natychmiast wyrównałby ten brak. Zdaniem jednego z krytyków występ Asimo był jedynie „symulacją cudzego wykonania, groteskową parodią tej najgłębszej, społecznej i złożonej ludzkiej działalności jaką jest współtworzenie muzyki z orkiestrą”. Ale kto wie? Być może koncern Honda wyprodukuje kiedyś drugiego von Karajan. A naprawdę dobrą orkiestrę poznaje się po tym, że potrafi zagrać bez dyrygenta...


Notka z Mikroforum, czyli niezbyt poważnej rubryki tygodnika Forum (który oparł się na Guardianie).

niedziela, 8 czerwca 2008

Nunc dimittis dla panny młodej

Wczoraj kończyła swój sezon Śląska Orkiestra Kameralna. Zakończeniem zakończenia było Completorium Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego. I gdy już rozdano wszystkie kwiaty, wybrzmiały (niemal) wszystkie oklaski, kierownik artystyczny – Massimiliano Caldi – trochę łamaną polszczyzną zapowiedział „króciutki bis” z dedykacją dla skrzypaczki, która tegoż dnia wychodziła za mąż. (Zaraz, to jak: rano ślub, wieczorem koncert, a po koncercie wesele?) Na bis było… Nunc dimittis (Teraz, o Panie, pozwól odejść swemu słudze w pokoju według słowa Twojego, bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, które przygotowałeś wobec wszystkich narodów: światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela – Pieśń Symeona, Łk. 2, 29-32). Ja wiem, że było im łatwo, że to całkiem radosny (wbrew pozorom) utwór, ale mimo wszystko, jakoś to mi do okazji nie pasowało…

sobota, 7 czerwca 2008

Dwie notki, które stały obok siebie…

(O Muzeum Miasta Gdyni) „Tylko historia powstania portu i lata przedwojenne są zobrazowane w sposób budzący mało zastrzeżeń. (…) Muzeum w Gdyni jest jednak nie tylko przykładem kryzysu polskiego muzealnictwa, ale przede wszystkim braku więzi społecznych, w tym między pokoleniami (słowa kryzys i skutek używam w rozumieniu jakie nadał im Stefan Kisielewski mówiąc o konwulsjach PRL). Ludzie, ani w pracy (przede wszystkim w pracy), ani w domu, nie czują „pochodu” pokoleń, nie rozumieją jaką wartość ma życie w środowisku historycznym (jeden z sześciu filarów dobrobytu wg szwedzkiej doktryny państwowej). Piec, śmietnik i skład makulatury były (może nadal są?) ulubionymi polskimi antykwariatami.”
„Komitet doradczy brytyjskiej instytucji National Historic Ships opublikował w internecie dwa poradniki dla właścicieli zabytkowych statków: „Recording Historic Ships” poświęcony tworzeniu prawidłowej dokumentacji i „Deconstructing Historic Ships”, czyli o… rozbiórce takich jednostek (bo jest to czasami, niestety, nieuniknione). Niebawem ukaże się trzecia i ostatnia część serii „Conserving Historic Ships”.”
Z notek (niepodpisane, czyżby odredakcyjne?) na stronie 80 miesięcznika Morze, Statki i Okręty, nr 2 (74) z lutego 2008. W drugiej notce zwracam uwagę na kolejność: dokumentowanie, rozbieranie i konserwacja…

piątek, 6 czerwca 2008

Dzieje pewnego kodeksu

Basia a cappella wynotowała zasadę wiążącą ciekawość z kontrowersyjnością. Oczywiście wynotowała dla prowokacji, a ja dałem się sprowokować i wyszukiwać w pamięci rzeczy ciekawe i jednocześnie nie budzące kontrowersji. Na przykład taka Biblia Krzyżowców Morgana – czy są tu jakieś kontrowersje?


Biblia ta powstała w połowie XIII wieku i wiąże się ją z osobą Ludwika IX i jego zamiłowaniem do krucjat. Właściwie „Biblia” to może za duże słowo – chodziło o „Biblię obrazkową” – ilustrowane przedstawienie scen ze Starego Testamentu (od stworzenia świata po monarchię Dawida), do której – około roku 1300 – dodano komentarze łacińskie opisujące poszczególne sceny. O ile sama Biblia powstała w Paryżu, o tyle komentarze dopisać miano już w Neapolu, bo oto kodeks rozpoczął swoje dalekie podróże. Do Neapolu miał go zawieźć brat Ludwika IX – Karol Andegaweński. Potem mamy czarną dziurę w dziejach tego kodeksu – już z łacińskimi dopiskami, aż odnajduje się – 300 lat później – w… Krakowie. (Co może nie powinno być szczególnym zaskoczeniem, skoro królowie Polski – Ludwik i Jadwiga – byli prawnukiem i pra-prawnuczką Karola Andegaweńskiego.) Właścicielem okazuje się kardynał Bernard Maciejowski. Zresztą dowiadujemy się o epizodzie polskim tylko dla tego, że Biblia wędruje dalej. Otóż w roku 1604 kardynał Maciejowski przekazuje ten piękny kodeks delegacji papieskiej, która wybiera się do Persji, aby nakłonić szacha do antytureckiego sojuszu. A może i nawrócić…

Ingo Waltherowi i Norbertowi Wolfowi, autorom „Codices illustres”, z którego to albumu notuję tę historię, wydaje się ‘kontrowersyjne’, że Biblia napisana pod patronatem króla-krzyżowca staje się darem dla muzułmańskiego władcy… Ale co tu kontrowersyjnego skoro miała osłabić główną siłę muzułmańską, w dodatku zaangażowaną w Europie, czyli Turcję?

Kodeks się podobał, a szach zadbał, by otrzymał także perskie komentarze. Ale… ale trzy strony wzburzyły poważnie szacha Abbasa (Abbasa I Wielkiego) – bo jakże to, czyż można ilustrować bunt syna przeciwko ojcu? Ojcu-królowi? Czy nie będzie to zachętą dla synów? Wzburzony szach wyrwał więc trzy strony poświęcone buntowi Absaloma. Przy okazji oślepił i zamordował synów… Choć, czy rzeczywiście potrzebny był mu Absalom jako przykład buntu przeciwko ojcu i niebezpieczeństwa, jakie on niesie dla władcy? Przecież Abbas sam był buntownikiem, który obalił ojca – Mohammada Safawidę… W każdym razie karty zostały wyrwane.

I znowu mamy okres, w którym nic o manuskrypcie nie wiadomo. Może to jedynie, że ktoś dodał hebrajskie tłumaczenie tekstu perskiego (przed końcem stulecia). Kodeks wypłynął na światło dzienne ponownie w XIX wieku, dzięki greckiemu kupcowi – Johannesowi Athanasiou (tak zapisano imię i nazwisko), od którego odkupił go Sir Thomas Philipps, od którego spadkobierców odkupił go John Pierpont morgan w roku 1916, w którego bibliotece, w Nowym Jorku, kodeks znajduje się do dzisiaj.


Niestety, nie wiem jak zachowały się wyrwane strony, bo nikt nie podaje szczegółów, poza tym, że zachowały się – część można znaleźć we Francuskiej Narodowej Bibliotece w Paryżu, część w Muzeum J. Paul Getty w Los Angeles.

Zainteresowanych informuję, że książki kupić nie można… Co prawda wydawnictwo Faksimile Verlag z Lucerny wydało faksymile tej Biblii, ale nakład wyprzedano… Może i dobrze, w końcu ojców-tyranów i dzisiaj można znaleźć…


----

Ilustracje i zasadnicza historia: Ingo F. Walther, Norbert Wolf “Codices illustres”, Taschen

czwartek, 5 czerwca 2008

Prawo nie broni przed... starością

Torlin mnie zainspirował. A właściwie ostatni wpis Torlina nałożył się na moją wycieczkową obserwację. Oto domek myśliwski:

Też zadawałem sobie co to za rudera, choć jakaś taka nietypowa. Aż zobaczyłem to:

Jak widać nie rudera, a zabytek. Zabytek, który prawo chroni. Niestety, sam zabytek o tym nie wie i się rozpada…

środa, 4 czerwca 2008

Piekielna kara

„Mój dowcipny przyjaciel, notabene, wymyślił był specjalny rodzaj mąk piekielnych dla naukowców, winnych okłamywania czytelników. Autorzy ci musieliby codziennie wysłuchiwać tego samego referatu i następnie dyskutować nad nim. Jeśli nie powiedzieliby niczego nowego, uradowane diabły wyrwałyby im języki.”
Janusz Tazbir „W pogoni za Europą”

Okłamywanie czytelników zapewne się trafia, ale jakoś bardziej po głowie chodzą mi inne przewiny, za które można by tę karę zastosować -- na przykład dla tych, którzy od dwudziestu lat prezentują tę samą pracę, zmieniając tylko wstęp (a to widziałem i jeśli mam wątpliwości to do tego, czy od lat dwudziestu, czy trzydziestu). Albo dla bloggerów, którzy codziennie piszą...

wtorek, 3 czerwca 2008

Spotkajmy się

Zdumiewa mnie reklama lokalnego przedsiębiorstwa komunikacyjnego:

Co ta reklama chce powiedzieć? Przygotuj bilet, bo już na ciebie czekam? U nas pracują tacy fajni kontrolerzy, że aż chce się płacić kary? Nie wiem...

PS.
Zdjęcie jest z niedzieli. Był to ciekawy dzień... dopiero przechodząc pod Stadionem Śląskim i widząc stoiska z gadżetami kibiców przypomniałem sobie, że jest jakiś mecz z Danią... (I tak poszło lepiej niż w Hamlecie.)

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Brzmienia

W maju, po paru miesiącach przymusowego postu w zakupach płyt, zacząłem nadrabiać zaległości. Nie skończyło się na Mozarcie – przybyli jeszcze Walton (I Symfonia z LSO, pod Colinem Davisem), Mahler (I Symfonia z LSO, pod Gergievem), a na dniach powinien przybyć Handel (Concerti grossi z Arte Dei Suonatori). Tak się więc złożyło, że w miniony weekend słuchałem dwóch różnych orkiestr na żywo (Filharmonia Śląska, NOSPR), oraz jeden z płyt (LSO). Co skłoniło mnie do pewnych podsumowań. A może raczej – Mahler pod Gergievem mnie do tego skłonił.

Otóż słuchałem sobie z zainteresowaniem tej interpretacji, która wydawała mi się błędna, o ile rozumiałem intencje kompozytora, ale jednocześnie pociągająca (miałem poczucie, może błędne, że Tytan poprzedniej nocy słuchał Patetycznej Czajkowskiego...), lecz czegoś mi brakowało. Czegoś brakowało mi już w Waltonie, ale Walton to nie mój ulubieniec, więc tu zachowywałem większy dystans. Ale Mahler, to co innego!

A brakowało mi brzmienia orkiestry – takiego ciepłego, jędrnego tutti w finale. Niby wszystko było na miejscu, było dość głośno – ale czegoś orkiestrze brakowało. To samo dotyczyło Walton – jego I Symfonię słyszałem raz – też pod kierunkiem Colina Davisa, ale ze Staatskapelle Dresden. I wtedy nie tyle zachwycił mnie Walton, co właśnie te brzmienia – pełnokrwista orkiestra, która miała pole do popisu. No, ale to była Staatskapelle Dresden w Semperoper, a nie LSO na płycie...

Jeśli chodzi o obie katowickie orkiestry – to oczywiście NOSPR jest lepszy, ale subiektywne przeżycie koncertu nie zawsze jest takie. Jest lepsze niż płyta – orkiestrę inaczej się śledzi, gdy dźwięki przenoszą się także po podłodze i gdy widzi się muzyków. Ale te subiektywne przeżycia dotyczą także sali. W Sali im. G. Fitelberga (NOSPR) często czuję się niedobrze – coś nie tak z wilgotnością powietrza, z temperaturą. I co z tego, że orkiestra jest lepsza? W Filharmonii Śląskiej siedzi się przyjemniej – i sala mniejsza, i jakaś ‘cieplejsza’, akustyka też chyba lepsza. I wcale nie przeszkadzają mi jerzyki za otwartym oknem...

Słowem: chętnie bym posłuchał I Mahlera, w Filharmonii Śląskiej w wykonaniu NOSPRu (lub w Semperopera w wykonaniu Staatskapelle Dresden...) pod batutą Gergieva.

niedziela, 1 czerwca 2008

Ściąga

W dniu dziecka, tuż przed wybraniem się na koncert „dla dzieci” (koncert jest o dwunastej, ale chciałem jeszcze przespacerować się w drodze), już byłem bliski oddaniu się wspomnieniom z dzieciństwa, jakoś ostatnio pobudzanym Gravesem, czy A6M2, gdy oto spotkałem młodych ludzi (choć już nie dzieci) w drodze do szkoły (wyższej, przynajmniej sądząc z nazwy, która mieści się w moim pobliżu). Szli chłopcy i dziewczęta i jakoś tak się złożyło, że jedno dziewczę było w moim typie, więc odruchowo wyostrzyłem wzrok, dotąd skupiony na kwiatkach i ptaszkach. Dziewczę miało coś białego w rękach. W pierwszej chwili pomyślałem, że to chusteczka-jednorazówka, i że służy do przetarcia okularów (studenci często mają okulary, a to dziewczę ich na nosie nie miało – mogło więc mieć je w rękach). Ale nie – papier nie był miękki i matowy, a na dodatek układał się w długie paski… A! – pomyślałem – Dziewczę zawija sobie ściągę na długopisie, a drugie obok czyni podobnie!

Już chciałem podejść i powiedzieć: „Quidquid discis, tibi discis”, ale zrezygnowałem uznawszy, że nie zostanę raczej zrozumiany…

Ściągi… to nie jest moje wspomnienie z dzieciństwa. Jakoś wychodziłem z założenia, że łatwiej jest się nauczyć danego przedmiotu, niż skrytej obsługi ściąg. Zresztą, to co ściąg wymagało szło mi nieźle, a to co szło mi źle, do ściągania się nie nadawało zbyt dobrze. Trafiało mi się już w życiu pilnować studentów na kolokwium – i też ściąg nie widziałem, choć szepty i zerkanie prze ramię kolegi/koleżanki, owszem. Byłem więc zdumiony, że ściągi wciąż istnieją, funkcjonują, a sądzą z w wyrafinowania, obrosły swoistą kulturą ściągania.

Jeszcze bardziej zdumiony byłem tym, że ściągę przygotowali studenci prywatnej szkoły wyższej, uczący się za pieniądze. Bo jakoś mogę zrozumieć, że przymus szkolny połączony z tym, że jakiś przedmiot „nie leży”, zachęca do ściągania. Nie poprzeć, ale właśnie zrozumieć. Tu, dorosła osoba (choć młoda i powabna) inwestuje w swoją naukę, wybiera sobie kierunek studiów, a jednak ściąga! To po co płaci? Żeby ściągać? Ściągać można i nie opłacając sobie kolejnego semestru. Żeby jakiś papierek dostać i nic w swej głowie nie wynieść?! Chyba tak… Ale jaką wartość będzie miał papierek, który zaświadczy nieprawdę o posiadanej wiedzy? Przecież zostanie on szybko zweryfikowany…

Nie, nie potrafię tego zrozumieć…