czwartek, 31 lipca 2008

Gdzie to ja sie uczyłem???

Wczoraj przechodząc koło liceum, które kończyłem zobaczyłem następujący napis na kolumnie przy wejściu:

Image Hosted by ImageShack.us

Chyba muszę poszukać Harry'ego w Naszej Klasie.

środa, 30 lipca 2008

98 cm

98 cm. Tyle książek (jedna na drugiej, na trzech ‘kupkach’) zebrało się na moim ‘biurku’. Z nadzieją, że przeczytam je jeszcze w te wakacje. (Wakacji niby nie mam, ale okres bez koncertów wieczorami, gdy pracuje się nie mniej intensywnie niż zwykle, ale jednak mniej słyszy się poleceń i ma spraw do szybkiego załatwienia, to jest okres wyczekiwany, który niesie w sobie nadzieje na życie trochę inne, lżejsze, swobodniej poukładane.)

98 cm to zdecydowanie za dużo. Owszem, w tym 14 cm Tołstoja (wydanie angielskie, oraz po jednym tomie z wydań polskiego i rosyjskiego), ale z drugiej strony obok leżą cztery tomiki Parnickiego („Nowa baśń”).

Zawsze mierziło mnie narzekanie, że książka za duża, że nie ma się tyle czasu, tym bardziej, że zwykle widziałem wiele zajęć, które były zupełnie niepotrzebne. Jak można mówić, że się nie ma czasu na książkę i biec na kolejny odcinek serialu, bo przecież nie można go opuścić? To wszystko jest kwestią wyborów, preferencji. Albo-albo. Albo ma się czas na lekturę, albo na film, albo na spacer. Uczciwiej byłoby chyba powiedzieć, że ma się inne, lepsze zajęcia niż lektura, ale chyba do tego trudno się przyznać. W końcu lektura jakoś nobilituje, a telewizja nie.

Ale też mam już 98 cm książek (jako zbiór podręczny, bo jeszcze sporo planowanych lektur znalazłbym na półkach), a o sobie wiem, że chciałbym je przeczytać, choć nie zawsze równie chętnie. Ale chcę też zrobić parę innych rzeczy – posłuchać paru płyt bez lektury (zwłaszcza krwistych romantycznych symfonii – NOSPR zapowiada, że ich niemal nie zagra w najbliższym sezonie, trzeba to więc nadrobić), nadrobić zaległości filmowe i operowe, a przy tym znaleźć czas na spacer, czy wycieczkę. I tak, centymetrów raczej przybywa zamiast ubywać. Zwłaszcza przez wycieczki…

wtorek, 29 lipca 2008

Hip! Hip! Bij! Zabij!

„Natomiast okrzyk hurra, który wielu jeźdźców wydawało, ścierając się z wrogiem, pochodzi od turecko-mongoleskiego Ur! Ah! („Bij! Zabij!”).”
Jean Mathiex „Wielkie cywilizacje. Rozkwit i upadek imperiów”, tłum. Grażyna Majcher, Maria Żurowska, Świat Książki 2008

poniedziałek, 28 lipca 2008

To bardzo proste!

Ostatnią ‘czynnością zawodową’ przed udaniem się na tygodniowy urlop było wysłanie zapytania do serwisu jak połączyć dwie części ze sobą. Odpowiedź, ze względu na zaatlantyckie położenie serwisu i nie nakładające się na siebie ‘dniówki’ przyszła już w czasie urlopowym. Zerknąłem, zobaczyłem początkowe słowa: „To naprawdę bardzo proste!” i wyłączyłem mejla, aby się nie denerwować w czasie urlopu…

Próby połączenia tych dwóch rzeczy podejmujemy od paru tygodni, choć gdyby zsumować ich czas to najwyżej wyjdą dwie-trzy dniówki. Jak na znalezienie sposobu na wkręcenie dwóch śrub to jednak całkiem sporo. Bo tych śrub nie opisano! Urządzenie przyszło w kawałkach, ale starannie opisano każdy kabelek – zresztą i tak nie dało się ich podpiąć źle, gdyż każdy pasował tylko w jedno miejsce. Załączono wyczerpującą instrukcję co i jak, ale nie napisano jednego – jak ześrubować z sobą podzespoły i gdzie który powinien być… I o to się próby moje i mądrzejszych ode mnie rozbijają raz po raz…

„To naprawdę bardzo proste!” czytam i kiwam głową – zapewne. Zapewne dla każdego, kto raz widział, gdzie się te podzespoły przyśrubowywuje przyśrubowanie ich jest już drobnostką. Ale my tego nie widzieliśmy nigdy. I teraz biegamy z podzespołem i dopasowujemy go do wszystkich dziurek na śruby. Z innymi elementami jakoś sobie poradziliśmy, choć też zajęło nam to długie godziny. Ale z tym nie.

„To naprawdę bardzo proste!” – nie, nie będę się już tym irytował. Urządzenie mam przyśrubować i uruchomić do połowy sierpnia, więc mogę o tym nie myśleć przez urlop. I mam taki zamiar. Ale samo sformułowanie prowadzi ku innej refleksji – że to trudność nie tylko jest względna, ale i często „prostota” myśli oznacza ich pewną bezrefleksyjność, coś co bardzo trudno przekazać słowami, co się po prostu „wie”. Czasem pomaga obraz, czasem wzrok utkwiony na rękach objaśniającego, bo nawet mimowolny nawet gest jest bardziej pomocny od słów.

Jeden obraz, zdjęcie, rysunek – oświeciłoby nas zapewne. A jesteśmy skazani tylko na słowa…

PS.
Ale pociecha jest – tuż po dostarczeniu urządzenia przez dwie godziny próbowaliśmy je bezskutecznie uruchomić. Aż w końcu wpadłem na pomysł (tak, jak to nie chwaląc się sprawił), że zapewne mamy blokadę na ‘przycisku bezpieczeństwa’ i urządzenie nie jest zasilane…)

niedziela, 27 lipca 2008

Legenda o cesarzu Kennedym

Dzisiaj duży tekst obcy – trochę się czuję z tego powodu niewyraźnie (wiadomo: prawa autorskie i autorski charakter blogu), ale usprawiedliwiam się, że jestem między dwoma spektaklami teatralnymi (trzeba je przemyśleć i opisać na prasówkach), że jest niedziela, czyli dzień wypoczynku, a i sam tekst łączy się z wpisem z piątku (temat) i ze spektaklem z dzisiaj (autor). Otóż i on:



Legenda o cesarzu Kennedym:

nowa dyskusja antropologiczna.




Leszek Kołakowski



Tegoroczny, już 6684 z kolei, zjazd Akademii Nauk stał się terenem burzliwej kontrowersji. Główny referat przedstawiony w trakcie obrad dotyczył mało znanej legendy o cesarzu imieniem Kennedy, który, jak się uważa władał dwoma rozległymi krajami w zamierzchłej przeszłości PWK (Przed Wielką Katastrofą). Dr Rama, autor referatu, zestawił i skrupulatnie przeanalizował wszystkie dostępne źródła. Nie stanowią one, co prawda, obszernej kolekcji w porównaniu, dajmy na to, z materiałami, jakimi dysponujemy na temat innego władcy, Alfonsa XIII, który, jak się zdaje, rządził państwem o nazwie Espagna nieco wcześniej lub później. Niemniej dr Rama udowodnił, że z istniejących źródeł można wydobyć więcej niż to uczeni dotychczas przypuszczali.

Jak wiadomo, po Wielkiej Katastrofie, która nastąpiła pomiędzy rokiem (w przybliżeniu) 0 i 72 – kiedy to około dwie trzecie zamieszkałych lądów pochłonęły oceany, a pozostałe części uległy niemal całkowitemu zniszczeniu przez potężne eksplozje niewiadomego pochodzenia – zachowało się w całości wszystkiego osiem książek z poprzedniej ery:

John Williams, “Creative Gardening”; Omaha, Nebraska (pozostaje do dziś przedmiotem sporów czy Omaha, Nebraska to dwie osoby, czy jedna);

Alice Besson, “La vie d'une idiote racontee par elle-meme. Roman” (wydaje się, że tę książkę opublikowano w kraju lub miejscowości o nazwie Gallimard);

Laszlo Varga, “Bridge for Beginners”; translated from Hungarian by Peter Harsch, Llandudno 1966;

Dirck Hoegeveldt, “De arte divinatoria Romanorum”, Lugundi Bat. 1957; “Annuario di Ferrara”;

Arno Miller, “Neue Tandenzen in amerikanischen Sozialwissenschaften”, Hoser Verlag Erlangen 1979;

Dinah Ellberg, “All my Lovers”.

Ósmą książkę pomijamy, jako że napisano ją alfabetem całkowicie niezrozumiałym, jeśli nie liczyć tajemniczego słowa “Nagoya” wydrukowanego na przedostatniej stronie; zdaniem najpoważniejszych autorytetów, było to prawdopodobnie magiczne zaklęcie służące do odstraszania złych duchów przybywających z jakiegoś obcego kraju. Skądinąd żadnej z powyższych książek nie odcyfrowano jeszcze w całości, jednakże pewna liczba krótszych lub dłuższych fragmentów jest już dostępna w zadowalających tłumaczeniach. Trzeba także wspomnieć, że cyfry w książkach odnoszą się przypuszczalnie do dat rocznych; ponieważ jednak nie wiadomo ani jakimi metodami obliczano czas w epoce PWK, ani od kiedy zaczęto numerować lata, nie sposób wiarygodnie datować wydarzeń. Co więcej, nie wiadomo, czy ludzie w owej epoce obliczali czas do przodu, czy do tyłu; jest całkiem możliwe – argumentuje wielu uczonych – że oznaczano lata cyframi wyrażającymi upływ czasu pozostający do Wielkiej Katastrofy, tak więc na przykład rok 1657 przypadałby 300 lat później, nie wcześniej niż rok 1957.

Legenda o cesarzu Kennedym w wymienionych wyżej książkach wzmiankowana jest zaledwie raz, co kazało niektórym badaczom przypuszczać, że nie była ona szeroko znana czy ceniona wśród plemion prymitywnych. Jednakże w dwudziestu paru książkach, które zachowały się we fragmentach, jak również w ponad stu dwudziestu odkrytych periodykach, które dotychczas odkryto i z których 13 przechowało się w stanie niemal nienaruszonym (m.in. Chemical Engineering, Trybuna Ludu, Croswords for Children – to ostatnie praktycznie nie do rozszyfrowania – Il Messaggero i Vuelta), legenda pojawia się kilkakrotnie. Dokładne przebadanie całego tego materiału pozwoliło doktorowi Ramie przedstawić nowatorską i spójną interpretację. W świetle jego wyjaśnień główne składniki mitu wyglądają następująco:

1. Prezydent (tytuł niejasnego pochodzenia, oczywisty równoznacznik “Cesarza”) Kennedy panował jednocześnie w dwóch dużych państwach zwanych odpowiednio “Ameryka” i “USA”.

2. Pochodził on z legendarnej wyspy zwanej Irlandią, położonej na Północy: czy wyspa ta jest tożsama z inną o nazwie Islandia, którą wzmiankuje inny materiał źródłowy, nie zostało w pełni wyjaśnione; prawdopodobnie zwyczajny błąd drukarski uczynił dwa kraje z jednego.

3. Prezydent był bogaty.

4. Walczył z władcami trzech innych królestw zwanych Rosja, Związek Radziecki i Kuba. Jak się wydaje zwyciężył, lecz później sam został pokonany w bitwie, która odbyła się w Zatoce Świń. Mimo to pozostał cesarzem obu swych krajów.

5. Jedno z wrogich państw, o nazwie Berlin (jest to prawie na pewno inna nazwa Rosji), wybudowano ogromny mur mający zapobiec inwazji armii cesarskiej, ale Cesarz śmiało obrzucił wrogów wyzwiskami ze szczytu tegoż muru.

6. Miał dwóch braci; starszy zginął przed, młodszy po śmierci Cesarza.

7. Sam Cesarz utracił życie w wyniku napaści swoich wrogów.

8. Wdowa po nim, Jacqueline, poślubiła następnie “Milionera”.

Dr Rama odkrył jeszcze jeden szczegół wielkiej wagi, a dotychczas nie znany. Na ocalałej połówce stronicy czasopisma Ici Paris Cesarza określa się mianem “un grand coureur des jupes”. Można to rozumieć tylko w jeden sposób: Cesarz zwykł “biegać w spódniczkach”. A skoro istnieją dowody, że spódniczki były ubiorem wyłącznie kobiecym, staje się jasne, że Cesarz był postacią wyłącznie androgiczną, ucieleśniającą cechy zarówno męskie, jak i żeńskie. Dr Rama skorygował także mylną interpretację słowa “Milioner”, które do niedawna bezkrytycznie tłumaczono jako “bogacz”. Odnalazł mianowicie nie dostrzeżone dotychczas wyjaśnienie zachowane we fragmencie Miami Star, które brzmi: “Cóż bowiem jest milion w dzisiejszych czasach? Małe piwo”. Ponieważ piwo, a zwłaszcza małe piwo, było tanim i popularnym napojem, “Milioner” nie mógł mieć nic wspólnego z bogactwem. Wręcz przeciwnie, był to człowiek biedny, którego stan posiadania był bardzo skromny, który mógł sobie pozwolić co najwyżej na małe piwo. Podbudowuje to znakomicie koncepcję dr Ramy.

Dr Rama zalicza się do szkoły słynnego uczonego Levi-Straussa, który był wytwórcą szczególnego rodzaju spodni noszonych zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety i który na tej podstawie twierdził, że wszystko da się traktować jako strukturę zbudowaną z parzystych opozycji, tak że pojęcie jest pozbawione znaczenia bez swojej opozycyjnej pary; istotnie, jeśli uciąć jedną z nogawek spodni, pozostała nogawka staje się bezsensowna. Przy użyciu tegoż klucza hermeneutycznego, dr Rama zaproponował następującą interpretację legendy:

Mit cesarza Kennedy'ego stanowił próbę pogodzenia w wyobraźni mitologicznej podstawowych i nierozwiązywalnych sprzeczności życia ludzkiego. Po pierwsze, występuje tu opozycja marzenia i rzeczywistości. W jednym ze źródeł Ameryka – jeden z krajów, którym Kennedy rządził – jest nazwana “marzeniem ludzkości”, podczas gdy inne źródło mówi o “surowej rzeczywistości USA”, co sugeruje jasno, że USA uważane było za byt realny. Tak więc postać Cesarza jednoczyła w sobie marzenie i rzeczywistość. Po drugie, mamy tu opozycję Północ-Południe: Cesarz pochodził z Północy, ale rządził Południem, jak wynika jednoznacznie z uwagi w zachowanym fragmencie gazety: “Całe Południe jest pod urokiem magii Kennedy'ego”. Ponieważ w tamtych czasach na Południu było gorąco, a na Północy zimno, które to temperatury były jednakowo, chociaż z różnych powodów, nieprzyjemne, postać Cesarza miała najwidoczniej unicestwić wady tak Południa jak i Północy.

Uczeni mieli zawsze trudności z wyjaśnieniem mitologicznego sensu wojen, które rozgrywał Cesarz, ale również w tym wypadku dr Rama zaskoczył wszystkich celną interpretacją. Jak pamiętamy, Cesarz ucieleśnił zarówno cechy męskie jak i żeńskie. Wydaje się przy tym, że nakłaniał swoich poddanych do zmiany płci na męską (wg cytowanego wyżej Ici Paris uczynił z wielu ludzi cocus, co znaczy coq, czyli kogut. W większości mitologii kogut jest symbolem fallicznym. Klęskę Cesarzowi zadały jednak, jak wspomniano wyżej świnie, które również były symbolem męskości: “mężczyźni to szowinistyczne świnie” – czytamy we fragmencie ocalałym z broszury pt. “Niewypowiedziane męczeństwo kobiet amerykańskich”. I tak z legendy wyłania się skomplikowana dialektyka: męsko-żeńska istota stwarza mężczyzn, jest pokonana przez mężczyzn i w końcu zabita prawdopodobnie przez kobietę, lub z rozkazu kobiet. Ten ostatni fakt ustalono drogą zestawienia dwóch dokumentów: na jednej z kilku zachowanych stron broszurki pt. “Prawda o Związku Radzieckim” czytamy: “szczęście kobiet radzieckich wprost opisać się nie da"; natomiast inny dokument – strona z czasopisma zatytułowanego tajemniczo The Times – mówi o “ciężkiej doli ludzi radzieckich”, przy czym słowo “ludzi” oznacza w języku oryginału przede wszystkim “mężczyzn”. Tak więc można zaobserwować, że przynajmniej w jednym z dwu wrogich mocarstw kobiety były szczęśliwe, a mężczyźni nieszczęśliwi, co nasuwa przypuszczenie, że kraj ten był czymś w rodzaju ginekokracji.

Wniosek stąd, że usiłowania Cesarza, aby przezwyciężyć opozycję męskości i żeńskości, podlegały atakom z dwóch stron – męskiej i żeńskiej – i zakończyły się ostateczną katastrofą. Legenda udowadnia, że synteza pierwiastka żeńskiego i męskiego jest niemożliwa.

Ostatnia para opozycji, na których opiera się omawiany mit, to przeciwstawienie biedny – bogaty. Cesarz był bogaty, ale, jak czytamy w jednym ze źródeł, był “bojownikiem sprawy biednych". Nie ulega wątpliwości, że Cesarz symbolizował próbę zniesienia językowego kontrastu między biedą i bogactwem. Fakt, że został pokonany a wdowa po nim zubożała (jako żona “milionera”), ukazuje, że jego wysiłki zmierzające do harmonijnego pogodzenia tych przeciwieństw zakończyły się klęską. Głębokie, pesymistyczne znaczenie tego mitu zawiera się w przekonaniu, że sprzeczności ludzkiego życia nie da się unicestwić i każda próba ich pogodzenia jest daremna.

Interpretacja dr Ramy, chociaż przyjęta entuzjastycznie przez wielu badaczy, nie spotkała się jednak z powszechną akceptacją. Z najostrzejszym atakiem wystąpił dr Gama, zwolennik słynnego dr Zygmunta Frauda*, założyciela innej (tzw. analopsychotycznej) szkoły hermeneutycznej. Dr Gama podał w wątpliwość praktycznie wszystkie elementy interpretacji dr Ramy, jak również, w szerszym zakresie, całą tzw. dżinsową doktrynę Levi-Straussa. Według teorii Frauda, jedyna czynność, którą człowiek pragnie wykonywać bez chwili przerwy, to kopulacja, aby jednak przeżyć, człowiek zmusza się do wykonywania także innych czynności, co go unieszczęśliwia. W rezultacie jedni piszą wiersze, inni popełniają samobójstwa, jeszcze inni zostają przywódcami politycznymi, etc. “Muszę przyznać” – oświadczył dr Gamma – “że dr Rama odkrył kilka interesujących faktów, które rzucają nowe światło na legendę; niemniej jego wydumana koncepcja jest absolutnie nie do przyjęcia. Nowe fakty stanowczo potwierdzają, że tylko teoria fraudowska jest w stanie wyjaśnić tę legendę. Jej prawdziwe znaczenie jest doprawdy jasne dla każdego wolnego od przesądów umysłu. Świnia nie stanowi bynajmniej symbolu męskości, lecz wręcz przeciwnie, symbol mężczyzny zniewieściałego, kastrata. Wiadomo, że ludzie w owych czasach kastrowali samce świń, przerabiając je następnie na pożywienie. Wyrażenie “mężczyźni to szowinistyczne świnie”, nie tylko nie wspiera spekulacji dr Ramy, lecz pasuje znakomicie do doktryny fraudowskiej; odnosi się mianowicie – w obraźliwy sposób, rzecz jasna – do kastrata, samca niezdolnego do wyprodukowania potomstwa. Słowo szowinistyczne nie doczekało się jeszcze odpowiedniego wyjaśnienia, ale najprawdopodobniej spokrewnione jest ze słowem chauve, co znaczy łysy, bezwłosy, łysina zaś był a jeszcze jednym znakiem niemęskości, podczas gdy owłosienie symbolizowało męską jurność. (Wynika to chociażby ze sformułowania zawartego w jednej z tych książek, które dochowały się do naszych czasów w stanie nienaruszonym: “ta włochata bestia próbowała mnie zgwałcić”. interpretacja przedstawia się więc jasno: Cesarz został pokonany w krainie kastratów (świń), w następstwie czego musiał zbiec w spódniczkach bynajmniej nie dlatego, że był androginem, jak chce dr Rama, lecz ponieważ był mężczyzną tylko połowicznie; innymi słowy, był prawie na pewno kastratem. Usiłował istotnie przywrócić męskość innym mężczyznom – jak można się domyślać, również wykastrowanym – lecz poniósł klęskę. Jeżeli w jednym z wrogich krajów kobiety były rzeczywiście szczęśliwe, a mężczyźni nie, to zapewne dlatego, że w mitologicznej krainie mężczyźni byli kastratami. Pozbywszy się przedmiotu zazdrości – penisa – kobiety były szczęśliwe. Czyż można znaleźć bardziej wiarygodne wytłumaczenie? W konsekwencji legenda wyraża uniwersalny, ogólnoludzki lęk przed kastracją, a porażka Cesarza symbolizuje nieodwracalność kastracji. Raz jeszcze fakty potwierdziły teorię Zygmunta Frauda”.

Nie był to bynajmniej koniec dyskusji. Kolejny badacz, dr Ngama, zaatakował obie powyższe koncepcje. Profesor Ngama jest kontynuatorem myśli wielkiego Calamarxa**. Teoria tego ostatniego stwierdza, że istnieją ludzie bogaci i ludzie biedni, którzy zwalczają się wzajemnie i w trakcie tej walki tworzą rozmaite mitologie. Mitologie klasy bogatej miały przekonywać, że bogaci powinni pozostać bogatymi, podczas gdy mitologie klasy biednej reprezentowały stanowisko przeciwstawne. W przyszłości – udowadniał Calamarx – klasa biedna wyrżnie wszystkich bogaczy i zapanuje powszechne i trwałe szczęście. “Dla każdego przy zdrowych zmysłach jest oczywiste” – argumentował dr Ngama – “że z naukowego punktu widzenia obie teorie zaprezentowane na tej konferencji są nie tylko fałszywe, ale i reakcyjne. Pan Rama posuwa się w swojej pseudoteorii do stwierdzenia, że wykoncypowane przez niego tzw. struktury są trwałe i niezmienne, innymi słowy, że bogacze pozostaną bogaczami, a nędzarze nędzarzami. Natomiast pseudoteoria pana Gamy stwierdza, że zamiast walczyć z niesprawiedliwością, klasa biedna winna przejmować się jedynie możliwością utraty wydajności seksualnej. Tymczasem prawdziwe znaczenie legendy jest całkiem jasne. Fakt, że Cesarz sam był bogaty, pozostaje bez znaczenia dla całości mitu, albowiem w odległej przeszłości wszyscy cesarze byli bogaci; dopiero w przyszłości, w epoce powszechnego szczęścia, cesarze będą biedni. Istotny jest natomiast fakt, że Cesarz był bojownikiem sprawy biednych, jak musieli przyznać nawet moi dwaj adwersarze. Nieuchronnie nasuwa się więc wniosek, że wrogowie cesarza walczyli o sprawę bogatych, wszelką bowiem walkę da się ostatecznie sprowadzić do konfliktu bogatych z biednymi. Wszystkie znane nam elementy mitu potwierdzają tę interpretację. Cesarz został pokonany przez świnie, ale świnie - które wcale nie są takim czy innym symbolem seksualnym, jak to usiłowali udowodnić moi przedmówcy – reprezentują symboliczne bogactwo. Oczywiście obaj referenci woleli przeoczyć ulotkę napisaną przez Niezwyciężoną Światową Partię Rewolucyjną na rzecz Wyzwolenia Uciskanych Mas, która mówi jasno: zabić te bogate świnie. Nasz szlachetny Cesarz, bojownik spraw biedoty, został zdradziecko zamordowany przez swoich wrogów, ale, jak udowodnił sam dr Rama, jego żona poślubiła następnie człowieka biednego. Przesłanie legendy sprowadza się do przekonania, że wprawdzie jeden wielki obrońca biednych został zgładzony, ale walka toczy się dalej. Legenda w oczywisty sposób przynależy do folkloru biedoty i prawda niezwyciężonej teorii doktora Calamarxa raz jeszcze odniosła zwycięstwo”.

W obliczu trzech konfliktowych teorii Akademia, jak zwykle w takich sytuacjach, musiała uciec się do głosowania. Po czterech turach głosowania, które nikomu nie zapewniły wyraźnej przewagi, piąta przyniosła zwycięstwo doktorowi Gamie i w ten sposób prawdziwość teorii Zygmunta Frauda została definitywnie i naukowo potwierdzona. Dr Gama nie posiadał się z radości, podczas gdy dwaj pokonani badacze, których błędy w ten sposób zdemaskowano, płakali gorzko. Za obronę niesłusznych teorii antropologicznych grozi, jak wiadomo, kara śmierci.


---

* – Po ang. Fraud – oszustwo lub oszust

** – Calamar – mątwa

(przekład autoryzowany z angielskiego: Anna Barańczak.)

sobota, 26 lipca 2008

Lektura pierwsza! ... Lektura pierwsza?

Przed wczorajszym wyjściem na „Kontrabasistę” (swoją drogą trochę wstyd, że tak późno trafiłem na ten monodram – Jerzy Stuhr jeździ z nim w końcu po Polsce od lat, kiedyś dowiedziałem się za późno i nie było już biletów, innym razem od „Kontrabasisty” wolałem Siódmą Mahlera…) intensywnie zaczytywałem tomik Patricka Süskinda aby, „tak jak zawsze” najpierw przeczytać, a potem obejrzeć. (O ile, rzecz jasna, dysponuję wersją drukowaną.)

Tym razem zdążyłem – czyli nie było tak źle jak z „Dziewczyną z perłą”, której do dzisiaj nie oglądałem tylko dlatego, że nie dogrzebałem się wśród domowych książek do literackiego pierwowzoru, choć obok tego pierwowzoru już pojawiła się „Córka Rembrandta” (polecana, z oczywistych względów, przez Komerskiego)…

Wolę, a przynajmniej wolałem zawsze, czytać przed oglądaniem, aby wersja oglądana nie przeszkodziła mojej wyobraźni podczas lektury. Zresztą lektura zwykle ukazuje więcej szczegółów i podtekstów, które można później, oglądając i słuchając, odnajdować ku własnej satysfakcji.

Tyle mówi teoria. Praktyka jest bardziej złożona. Owszem, są subtelności, które gdzieś w filmie, czy spektaklu się gubią. Są cięcia. Ale też i w drugą stronę – gra aktorska, reżyseria, dodają coś, co sprawia, że film lub spektakl nabierają życia. I nabierają go nawet wtedy, gdy podczas lektury ćwiczę własną wyobraźnię – choćby wyobrażając sobie wersję sceniczną, lub choćby – jak to przy „Kontrabasiście”, że z tekstem monodramu związany jest konkretny głos, tym razem Jerzego Stuhra. I to Jerzego Stuhra grającego.

Ale praktyka jest jeszcze bardziej złożona. Bo drugi odbiór – wszystko jedno, czy w roli widza, czy czytelnika, nie jest pozbawiony śladów wcześniejszego odbioru. Żarty i zwroty akcji już tak nie bawią, są wręcz spodziewane. Owszem, jakiś szczególik, szczególny urok tekstu, czy gra aktorska, potrafią przywrócić świeżość w postrzeganiu dzieła, ale… ale muszą ją przywracać, a to oznacza, że z owej świeżości zwykle brakuje.

I tak było wczoraj. Spóźniłem się z Süskindem. Gdybym nie kończył „Kontrabasisty” w czwartkowy wieczór, gdybym już trochę zapomniał, bawiłbym się o wiele lepiej. Nadal pozostawało mistrzostwo aktora, pojawił się dodatkowy element, jakim było znajdowanie i próba zrozumienia różnic między jednym i drugim (a są cięcia i aktualizacje), jednak wiele żartów padających ze sceny, które sprawiały, że moi teatralni sąsiedzi pokładali się ze śmiechu, na mojej twarzy najwyżej wywoływało lekki grymas…

Może więc powinienem zadbać by było inaczej na przyszłość? Co najmniej rok między lekturą, a filmem, czy spektaklem? Długo chyba poczeka jeszcze „Dziewczyna z perłą”

piątek, 25 lipca 2008

Ile historii jest w historii?

Wczoraj ‘natchnął’ mnie Torlin (niektórzy to po prostu „biorą i natychają”) dziwiąc się wydaniu „Mitologii słowiańskiej”, ze względu na niepewność co do zawartych w niej faktów. (A nawet więcej – na opieranie się o ‘fakty’ będące kreacją naszych dawnych kronikarzy.)

Oczywiście byłem przeciw. Bo jak tu nie być przekornym wobec takiego zdziwienia? Zacznijmy od początku: tak, Torlin ma absolutną rację, o mitologii słowiańskiej niczego pewnego powiedzieć nie można. Nawet tego, czy istniała – co może wprowadzić czytelnika tomu o takiej nazwie w błąd. Z drugiej strony ‘mitologia słowiańska’ funkcjonuje, to nic że trochę wtórnie, w naszej kulturze. Więc właściwie dlaczego nie?

Zresztą, tak szczerze, to ile książek czytałem, które jako prawdę podawały rzeczy, delikatnie mówiąc wątpliwe? I to pomijając przeróżnych szarlatanów od ‘świętego Graala’, prawdziwości Biblii, UFO, czy dwudziestowiecznych spisków. Weźmy prace poważne – traktujące choćby o takiej Wojnie Trojańskiej, o której wspominałem (i to nie raz). Ale jeśli chodzi o Wojnę Trojańską, to przynajmniej domyślnie umieszczamy ją wśród mitów, które może odpowiadają jakoś rzeczywistości. A są przykłady w drugą stronę – choćby taka inwazja Dorów. Niemal wszędzie uznaje się ją za fakt historyczny. Tymczasem nie ma żadnych argumentów na to, że miała miejsce. Albo królestwo Dawida i Salomona – znowu traktowane jest jako fakt historyczny, a argumenty na jego istnienie są zbliżone do tych, które mamy na istnienie Wojny Trojańskiej. Czyli są (spisane setki lat później i powiązane z dyskusyjnymi odkryciami archeologicznymi – dużo to, czy mało?), ale gdyby kontekst był nieco inny, choćby w jakikolwiek sposób zmieszany z mitologią grecką (albo pradziejami Polski...), przeważałyby głosy sceptyków.

Lektura dzieł, które starają się niejako z lotu ptaka opisywać dzieje, wygładzając wątpliwości, pomijając dyskusje – gdy tych wątpliwości i dyskusji jest się świadomym – bywa całkiem zabawna. Weźmy taką listę dynastii egipskich – powszechnie znanym ‘faktem’ jest to, że dzięki liście faraonów i dynastii dobrze znamy chronologię dziejów Egiptu. Mniej znanym faktem jest to, że Egipt nie zawsze był jednością, i że w niektórych okresach historycy mają wątpliwości, czy dwie dynastie (z kolejnymi numerami) następowały po sobie, czy panowały równocześnie, ale nad różnymi obszarami Egiptu. (Zainteresowanym polecam „Dzieje starożytnego Egiptu” Nicolasa Grimal.) Zresztą, skoro padło na Egipt i „Rodowody cywilizacji” PIWu – interesujący jest „Ramzes Wielki i jego czasy” K. A. Kitchena, gdzie kilkustronicowe opisy ekspedycji oparte są na jednej, krótkiej wzmiance, wyrytej gdzieś na kamieniu (która przytoczona w całości zajmuje dwie linijki tekstu); a towarzyszy im kilkustronicowy opis biblijnego Wyjścia, który umieszczono dowodząc jego prawdziwości jako faktu z czasów Ramzesa II... zbieżnością charakterów biblijnego faraona i Ramzesa II Wielkiego. (Zbieżność polega na tym, że obaj byli literackimi wzorcami dumnych tyranów...)

Podobną proporcję faktów do spekulacji zawierają dzieła dotyczące dziejów wczesnopiastowskiej Polski. Choćby taka „Cedynia 972” Pawła Rochali (Wyd. Bellona). 248 stron poświęconej bitwie, o której zebrane fakty zajmują ćwierć strony... (Owszem, przyznaję, mamy tu także kontekst historyczny, odkrycia archeologiczne, itp. – ale nawet je odejmując opis samej bitwy jest kilkadziesiąt razy dłuższy od wszystkiego co na jej temat wiemy.) „Niemcza 1017” tegoż Pawła Rochali zawiera podobną proporcję spekulacji do faktów, podobnie jak „Legnica 1241” Jerzego Maronia.


Można więc pytać, czy takie dzieła (czy rozdziały dzieł) w ogóle powinny się ukazywać, gdy wątpienie góruje w nich nad faktami? Jak dla mnie mogą – skoro taka jest ‘uroda’ epok, o których wiemy względnie mało... Byle tyle uświadomić czytelnika, co jest faktem, a co spekulacją.

PS.

Inną rzeczą są drobne wpadki. Na przykład „kioskowa” Wielka Historia Świata w tomie 27 zawiera następujący fragment:

"Wprawdzie kanclerz Bismarck usiłował uspokoić obawy cara Aleksandra III Romanowa (1881-1894) i podpisał z nim traktat reasekuracyjny, ale europejska opinia publiczna trafnie oceniła ten akt jako jeszcze jeden wybieg dyplomatyczny. Tekst porozumienia zawierał bowiem klauzule dające zarówno Niemcom, jak i Rosji możność obejścia sojuszniczych zobowiązań w wypadku niewygodnych dla obu stron konfliktów, a więc wojny Rosji z Austro-Węgrami bądź konfliktu niemiecko-francuskiego."

I kto zgadnie na jego podstawie, że traktat reasekuracyjny był tajny i opinia publiczna w niego nie wierzyła, gdyż go nie znała?


PS(2).
Żeby nie było tak poważnie – rano czytałem Patricka Süskinda (wieczorny „Kontrabasista” zobowiązuje!). W „Gołębiu” mamy taki opis tego ptaka:

„Przechylił głowę na bok i wytrzeszczył na Jonathana lewe oko. To oko, mała okrągła tarczka, niebieskie z czarnym punkcikiem w środku, było straszne.”

Zaiste, straszne. Znane mi gołębie mają oczy: żółte (grzywacze), pomarańczowe (skalne), lub szare (sierpówki). Gdzie te błękitnookie gołębie?

czwartek, 24 lipca 2008

Lekceważenie moralnej barwy postępków politycznych

“Lekceważenie moralnej barwy postępków politycznych uchodzi zwykle za dowód trzeźwości myślenia, która to norma stanowi jeden więcej szkodliwy schemat, bo w rzeczywistości rozmaicie bywa, każdy czynnik może znaczyć w historii.”
Paweł Jasienica “Polska Jagiellonów”

W swoim czasie sobie wynotowałem, choć w Polsce częściej jest odwrotnie, z tego co pamiętam – ‘moralność’ (w cudzysłowie, bo można z moralnością tej ‘moralności’ dyskutować) jest zwykle górą nad pragmatyczną oceną. Ale bywa z tym różnie. Wręcz bardzo różnie. Bo i ‘moralność’ i ‘pragmatyczność’ zmieszane z polityką (tak jak historia, prawda, Bóg...) stają się narzędziami polityki i tracą swoje pierwotne znaczenie.

Ale Jasienica ma rację. Moralność nie jest siłą napędową polityki, ale za jej pomijanie jako czynnika się płaci. (Co piszę niekoniecznie a propos wczorajszego posiedzenia komisji regulaminowej.)

środa, 23 lipca 2008

Różnica

Porównywałem kiedyś zdanie z polskiego i angielskiego tłumaczenia “Wojny i pokoju”, konfrontując je z oryginałem. Okazało się, że niezupełnie miałem rację – istnieje także odpowiedni oryginał… Czyli istnieją dwie wersje. Poszukiwanie źródeł różnic nie zakończyło się sukcesem. Co prawda pierwsza redakcja „Wojny i pokoju” miała być inna i „kończyć się dobrze” (to znaczy jak? że Napoleon zostaje w Moskwie i razem z carem Aleksandrem ją reformuje, a wszyscy żyją długo i szczęśliwie!? – obawiam się, że to nie byłoby ‘dobre zakończenie’ dla Tołstoja), ale różnice miały być poważniejsze, niż te które zauważam (co nie znaczy, że nie są one istotne). Co różni te dwie wersje? Wydaje się, że trzy lata – o proszę zwrócić uwagę na wiek Wiery Rostowej (wiem, nie wypada, ale skoro Tołstoj go podaje?):



wtorek, 22 lipca 2008

Nad piekłem

Nigdy nie zapominaj:
Chodzimy nad piekłem,
Oglądając kwiaty.

Issa (1763-1827; tłum. Czesław Miłosz)

poniedziałek, 21 lipca 2008

W czasach feudalnych

"W czasach feudalnych szafowano życiem, ale my żyjemy w XX wieku. Kodeks samurajski Bushido stwierdza, że wojownik żyje w taki sposób, iż cały czas jest gotowy na śmierć. Niewiele powiedzeń tak często nadużywano i źle interpretowano jak to. Nie oznacza ono, że wojownik musi popełnić samobójstwo z jakichś błahych powodów. Znaczy to, że mamy tak żyć, aby nie żałować, kiedy przyjdzie nam umrzeć. Śmierć przychodzi w każdej chwili, bez względu na to, jak żyjemy. Nie wolno nam jednak bezsensownie poświęcać życia."
Tameichi Hara "Dowódca niszczyciela" (z wydania angielskiego (cała książka to efekt współpracy Tamichi Hary i Freda Saito) tłumaczył Aleksander Pogorzelski), Finna, Gdańsk 2003.

Tak Hara wspominał swoją przemowę do marynarzy (kwiecień 1945), gdy zostali wysłani w "rejs w jedną stronę" przeciwko siłom amerykańskim. Bynajmniej nie była to postawa powszechna, ale po poprzednim wpisie o 'wolności sumienia samuraja' Andrzej (ukłony) poprawiał mnie, czy też raczej uzupełniał informacje o samurajach i japońskiej kulturze, wskazując na istniejący tam szacunek dla ludzkiego życia.

niedziela, 20 lipca 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 15)

Tym razem można mówić dużo, choć niekoniecznie dobrze. Zresztą, sami zobaczcie, kto jest ‘producentem’:

Image Hosted by ImageShack.us

Tak, Opera Spanga. Opera jest taka, jak tego można się spodziewać po festiwalu na holenderskiej wsi. Dużo seksualnej swobody i prowincjonalna atmosfera. Zniechęceni? Jeśli jeszcze nie, to zapraszam do obejrzenia kolejnych fotosów.

Image Hosted by ImageShack.us

Samson (Charles Alves da Cruz).

Tym bardziej, że seksualna swoboda oraz “Samson i Dalila” Camille’a Saint-Saënsa, to dobre połączenie. Nieprawdaż?

Image Hosted by ImageShack.us
Filistyni.

Zresztą powiedzmy sobie szczerze, czyż historia Samsona i Dalili nie jest w gruncie rzeczy scenariuszem dla filmu klasy B? I to podlanego seksem? No właśnie – tu mamy film klasy B, czy może C, albo D (ale to nie jest potępienie – to trochę jak w „Kill Bill”, gdzie mamy grę z filmowym kiczem, zabawę konwencją, gdzie przerysowania są zabawne – tam przez estetykę Tarantino; tutaj dodatkową warstwę tworzy muzyka Saint-Saënsa, czasami cudownie zinstrumentowana, ale często – jak to we francuskiej operze – nazbyt pełna patosu i to zbiorowego).

Image Hosted by ImageShack.us
Dalila (Kara Uleman) przybywa na randkę z Samsonem.

Zresztą muzyka i obraz (akcja przeniesiona w szeroko rozumianą współczesność – szeroko, bo sądząc po modelu Chryslera raczej lata 80-te niż XXI wiek) świetnie do siebie pasują – przy przerysowaniach, które stanowią swoiste ‘przymróżenie oka’ autorów, zapobiegające nadmiernemu patosowi (a Francuzi nieprawdopodobnie lubią w operze chóry, oddające zbiorowe -- narodowe, czy religijne emocje), reżyserka – Corina van Eijk – ściśle śledzi partyturę opery i wiernie oddaje uczucia. (No… może słynne bachanalia przedstawione jako jednoczesny poród kilku niewiast w szpitalu polowym nie pasują; ale reszta – owszem, nawet z reflektorami samochodu podgrzewającymi erotyczną atmosferę; i ze spięciem, które wywołuje Samson zamiast zwalenia kolumn.)

Image Hosted by ImageShack.us
Samson i Dalila.
Image Hosted by ImageShack.us
Ci sami w innej scenie. Duet śpiewają. Ale w tej chwili śpiewa tylko Dalila…

O ile połączenie muzyki z obrazem wprawiało mnie w świetny humor, o tyle samo wykonanie (od strony muzycznej) już niekoniecznie. Samson – Charles Alves da Cruz był niezły, ale Dalii – Klarze Ulman czegoś zwykle brakowało. Kapłan (Peter Michailov) robił na mnie dobre wrażenie, ale już inny Filistyn – Mourad Amirkhanian – wydawał się groteskowy.

Image Hosted by ImageShack.us
Scena uwięzienia Samsona – jak widać nie traci od razu swoich włosów.

Trudno mi jednak operę od strony muzycznej oceniać – Saint-Saëns nie jest moim ulubieńcem. Mogę jedynie dostrzec, że dzięki „filmowości” opera zyskuje na efektowności. Wada, jaką jest wprowadzenie dodatkowych dźwięków, nie jest szczególnie poważna (Gould więcej ‘dodaje’ swoim mruczeniem, niż realizatorzy nakazując serie z karabinu maszynowego, czy skupiając się na zachowaniu kobiet na polowej porodówce), choć szkodzi akurat orkiestrze, która mi się podobała..

Image Hosted by ImageShack.us
Dalila w rozmowie z Kapłanem.

A dlaczego w DVD się zaopatrzyłem? Przyznaję, że słowa o ‘erotycznie prowokującej produkcji’ stanowiły dodatkowy bodziec – choćby po to, by się dowiedzieć jak daleko można się w tym posunąć w operze. Podstawowym jednak czynnikiem, który mnie zainteresował był występ (nie ujęty na pudełku, choć pojawiający się w napisach na wstępie, oraz w informacji sklepów internetowych) dwóch śląskich zespołów – David Levi poprowadził Orkiestrę Kameralną Miasta Tychy AUKSO, jako chór wystąpiła zaś Camerata Silesia. Samo zaś nagranie posiada polskie napisy ułatwiają śledzenie akcji (choć same napisy przepisywał, ktoś kto nie zna polskiego – sporo w nich literówek, brakuje polskich znaków). AUKSO kontynuuje zresztą współpracę z Opera Spanga. Życzę im powodzenia!

Image Hosted by ImageShack.us
Samson uwięziony.

PS.
Opera Spanga w tym sezonie (już wkrótce, bo 'latem') ma wystawić... 'Donnę Giovannę' Mozarta... Jak widać, można posunąć się jeszcze dalej...

sobota, 19 lipca 2008

Uzależnienie

W ubiegłym tygodniu ogłoszono dzień bez komórki. Nie pamiętałem i zadzwoniłem (z pilną interwencją, co mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie). Wczoraj miałem przymusowy dzień bez Internetu (przez wiele godzin) i bez mejla.

Jeszcze nie dawno wydawało mi się, że zniosę to bez problemów. Że w gruncie rzeczy nie jestem od niczego uzależniony. Brak Internetu miał nawet swoje zalety – nic mnie nie rozpraszało (no, może Mozart i Beethoven z koncertami fortepianowymi w słuchawkach). Ale stopniowo narastało zaniepokojenie – czy aby ktoś mnie nie ściga mejlem z jakąś pilną sprawą? Choćby rachunkiem do zapłacenia.

Pamiętam czasy, gdy Internet był rzadkością, a potem długi czas, gdy dysponowałem nim wyłącznie na uczelni, czy w pracy. I jakoś mogłem funkcjonować. Nie odczuwałem braku. (Oczywiście, brak, właściwie to jakikolwiek brak, można odczuć dopiero wtedy, gdy posmakuje się, posiadania tego, czego brakuje.) Teraz to coraz mniej wyobrażalne.

Mogę nawet powiedzieć więcej – cytując zresztą pewnego znajomego, który stwierdził, że bez telewizora może żyć, bez Internetu – nie. Bo Internet to sposób na kontakt z ludźmi, których zna, podczas gdy telewizja nie wnosi niczego nowego. I faktycznie, nie tyle tęsknię za Internetem, co boję się zerwania kontaktu.

PS.
Beethoven (3 Koncert fortepianowy) 'chodził za mną' tak intensywnie, że wcale nie musiałem go słuchać.
PS.(2).
Przez kilka godzin pisałem wczoraj 'bezosobowo'. Teraz nadrabiam zaległości w wykorzystaniu pierwszej osoby liczby pojedynczej.

piątek, 18 lipca 2008

Borges "Dwaj królowie i dwa labirynty"

Opowiadają ludzie godni wiary (ale Allah wie lepiej), że w pierwszych latach żył król wysp Babilonii, który zebrał swych architektów i magów, i rozkazał im zbudować labirynt tak powikłany i subtelny, iż najbardziej roztropni mężowie nie chcieli zaryzykować doń wejścia, a ci, którzy wchodzili, gubili się. Oburzające było to dzieło, gdyż chaos i cuda są dziełami właściwymi Bogu, nie zaś ludziom. Po upływie pewnego czasu przybył na jego dwór król Arabów, i, żeby zakpić z prostoty swego gościa, król Babilonii skłonił go, by wszedł do labiryntu, gdzie błąkał się, przepełniony wstydem i zmieszaniem, aż do zapadnięcia zmroku. Wówczas wezwał pomocy boskiej i odnalazł wyjście. Usta jego nie wypowiedziały żadnej skargi, ale rzekł królowi Babilonii, że w Arabii ma lepszy labirynt i że pokaże mu go, o ile zezwoli Bóg, pewnego dnia. Potem wrócił do Arabii, zgromadził swych kapitanów i dowódców twierdz, i najechał królestwo Babilonii z tak wielkim szczęściem, że zburzył zamki, pokonał ludzi i wziął do niewoli samego króla. Przywiązał go do grzbietu rączego wielbłąda i zawiózł na pustynię. Jechali trzy dni i rzekł mu: "O królu czasu, istoto i cyfro wieku! W Babilonii chciałeś mnie zgubić w labiryncie z brązu o wielu schodach, murach i drzwiach; teraz Mocny zechciał, abym pokazał ci mój labirynt, gdzie nie ma schodów do wspinania się, drzwi do pokonywania ani murów, które powstrzymałyby twe kroki".

Następnie zdjął mu więzy i zostawił go pośród pustyni, gdzie umarł z głodu i pragnienia. Niech chwała będzie Temu, który nie umiera.

Jorge L. Borges "Dwaj królowie i dwa labirynty".

---
Notowałem tak dawno, że nawet nie pomyślałem o tłumaczu. A teraz odnajduję i publikuję jako notkę zastępczą -- nowa własna się jeszcze niewyklarowała w mojej głowie, a i czasu mam mało -- w związku z modernizacją sieci, za chwilę zostanę odcięty od internetu. Na dzisiaj, a może i na jutro?

czwartek, 17 lipca 2008

Grafologia

„I tak wąskie pismo może oznaczać zarówno opanowanie, jak i bojaźliwość. Jeżeli litery są cały czas przechylone na prawo, to osoba pisząca je jest albo otwarta na świat, albo chwiejnego i nieskrępowanego charakteru. Jeżeli pismo zdominowane jest zaokrągleniami i wystającymi zakrętasami, wskazuje to na fantazję autora, ale także na brak rzeczowości. A kto swoje myśli przelewa na papier pismem regularnym, ten wykazuje dyscyplinę albo chłód uczuć. W ten sposób grafolog ma wystarczająco duże pole do interpretacji.”
Alexander Stirn „Pismo to ty” (Forum 7.07-13.07.2008 (28), przedruk z Süddetsche Zeitung).

Pierwsza myśl to oczywiście ta, że media drukowane wzbogaciłoby drukowanie autografów artykułów. W końcu w telewizji widać, gdy dziennikarz się podnieca, trzęsie ze zdenerwowania, albo rzuca słowa bezmyślnie. W druku tego wszystkiego jesteśmy pozbawieni.

Jasne jest też, że za dziennikarzami powinni pójść bloggerzy. Ale ja próbek pisma (w wersji cyfrowej, rzecz jasna) pod ręką nie mam.

Najpoważniejsza jednak myśl to ta, że grafologia nie bardzo ma podstawy by cokolwiek oceniać. Sam piszę na przynajmniej trzy sposoby – inaczej w notatniku w pracy (pióro zwykłe; styl pisma ‘zwykły’ – wyniesiony ze szkoły, notatek i fascynacji literą ‘a’ pisaną przez koleżankę ze studiów imieniem Magda), inaczej w notatniku domowym (pióro z końcówką kaligraficzną, styl pisma będący uproszczoną jeszcze italiką gotyzowaną), inaczej gdy chcę napisać coś oficjalnie (stalówka na obsadce i nieudane wprawki w copperplate). Do tego dochodzą luźne notatki, które wspomagają proces zapamiętywania, ale nie pamiętania, bo stanowią kompletnie nieczytelne zawijasy. Więcej – nawet kiedyś w okienku w banku zwrócono mi uwagę, że podpisuję się za każdym razem inaczej, i że powinienem podpisać się tak jak ostatnio...

Czy to znaczy, że zmienia mi się osobowość? Że pisząc w notatniku (litery pionowe, do lekkiego pochylenia w prawo, zawijasy rzadkie, ale się trafiają) jestem umiarkowanie otwartym na świat fantastą? A pisząc starannie staję się bardzo otwartym na świat fantastą? Zaś pisząc w notatniku domowym zamykam się na świat (poniekąd w domu jestem, więc zgadzałoby się...) i tracę fantazję?

Badacze mają poważniejsze zastrzeżenia do grafologii niż te. Choć zapewne analizując zmiany charakteru pisma jednego, konkretnego człowieka, sporo dowiedzieć się można. Na przykład, czy pisał w pośpiechu, czy starannie, czy ręką pewną, czy też chwiejną. To jednak nie pozwala na porównania międzyludzkie.

PS.
Swoją drogą, gdyby notki miały być odręczne, to byłyby (przynajmniej moje) dużo krótsze.

Bonus dla Hoko:
„Jeszcze mi go zjedzą.”
Jeannie Longo, francuska mistrzyni świata w kolarstwie, nie zabierze ukochanego kota na igrzyska w Pekinie. (Za Forum.)

środa, 16 lipca 2008

Z pociągu

Podwyżka cen biletów (o 11% w moim przypadku) uderzyła mnie po kieszeni i przyprawiła o rozważania jak nie dojeżdżać do pracy... A przynajmniej czasami... Ale przecież, podróże pociągiem są bezcenne. Nie dalej niż wczoraj spotkałem parę z plecakami (wiek, coś koło 50-tki). Ona pyta:
-- A zabrałeś Pana Tadeusza?
On szpera po plecaku, a ja zdziwiony wysuwam nos z gazety -- żeby ludzie w pociągu, dorośli, mówili o poezji? To przecież zupełnie niezwykłe. Wkrótce jednak on znalazł u siebie w plecaku:
-- Mam!
I zobaczyłem butelkę wódki o stosownej nazwie...

* * *

A może oni sami potrafiliby napisać, pod wpływem procentów (ale nie powiązanych z ceną biletu?), Gałczyński by potrafił, choć:

Nie mówię,żem jest geniusz,
lecz i nie dupa*:
też bym napisał "Dziady",
gdybym się uparł:
różne takie dziewice
mdlałyby pod księżycem,
a Gustaw by przedstawiał
jak zwykle trupa.

Potem bym, oczywiscie,
stworzył część III
na radość Pomirowskim,
na rozpacz dzieciom,
a w "specjalnym" numerze
na japońskim papierze
fac smile by odbił
Grydzewski Miecio.

Gdybym się już w poezji
onej rozruszał,
w Paryżu bym napisał
"P. Tadeusza",
różnymi opisami,
trzynastozgłoskowcami
naród bym, panie święty,
do łez przymuszał.

[...]


(Konstanty Ildefons Gałczyński "Boję się zostać wieszczem". A autorski przypis oznaczony gwiazdką brzmi: "Według Lindego pewien gatunek ptaków słynnych z lekkomyślności. Do dziś dnia używane w Kaliskiem.").

* * *

Ale niektórzy mają przy sobie książki. Lata temu, jeszcze jako student, wsiadłem do pociągu, sięgnąłem do plecaka by wyjąć "Wstęp do psychoanalizy Freuda". Gdy zobaczyłem, że obok siada student, sięga do plecaka i wyjmuje "Wstęp do psychoanalizy" Freuda. Zaprzestałem więc wyjmowania książki, aby nie budzić freudowskich skojarzeń. (Nie wiem jakich, ale różne takie przy lekturze mogą przyjść.)

(Co do samej lektury, przynajmniej się dowiedziałem, że nie ja jeden czytam niemieckie angenehmen jako Agamemnon. Zawsze jakiś pożytek...)

* * *

"Pan Tadeusz" to był wczoraj (i jeszcze narzucił mi się wczorajszy wtręt -- z czytanego wieczorami Gałczyńskiego, tak a propos "Pana Tadeusza"), ale jeżdżę codziennie od kilkunastu lat. Pamiętam więc, wesołe wspomnienia studenckie, gdy kolega upraszał konduktorkę by nie sprawdzała biletu, bo ciężko jakoś przerywać partyjkę brydża i chować karty, aby wyciągnąć bilety (konduktorka się zgodziła). Pamiętam też jak mnie zagadnął współpasażer (skądinąd wcale niechętny do rozmowy, gdy konduktor poprosił go po chwili o bilet):
-- Co czytasz?
Nie chciało mi się odpowiadać, tym bardziej że i pytanie grzeczne nie było, więc jedynie odsłoniłem okładkę.
-- Riffkin. Żyd! -- usłyszałem.
Nie wiem, czy Żyd, wiem że Amerykanin, co też powiedziałem, na ile spokojnie potrafiłem.
-- Żyd!
-- Amerykanin.
-- Żyd!
-- Amerykanin.
-- Żyd!

No i dałem spokój.

* * *

O pani tłumaczącej, że hymnem Polski nie jest Mazurek Dąbrowskiego (jak twierdzą nieucy-nauczyciele, do których poziomu ona zniżać się nie ma zamiaru), ale Bogurodzica już było. Ale z patriotycznych skojarzeń lepiej pamiętam innego pana, który wszedłszy i zobaczywszy jabłko w moim ręku powiedział:
-- Życzę panu, żeby Polska była jak to jabłko!
Spojrzałem na nie i dalej nie rozumiałem -- że Polska ma być duża, OK, ale zielona? Na ekologa wcale mi nie wyglądał...

PS.
Nie zawsze jest tak spokojnie i zabawnie. Dwóch agresywnych i podpitych pasażerów, którzy grozili że zamordują innych, bo skoro i tak jadą do więzienia oddać się w ręce sprawiedliwości, to już im to różnicy nie robi, też w pociągu kiedyś spotkałem. Żebraków, powtarzających słowo w słowo tę samą prośbę o pieniądze, pod okiem czujnego instruktura, który nadzorował, czy mówią właściwie -- również. Portfel dotąd w pociągu skradziono mi jeden. Skądinąd to akurat okoliczność zbawna -- chciałbym widzieć minę złodzieja, doliczającego się w nim... 15 groszy.

wtorek, 15 lipca 2008

Polacy na Messerschmittach, albo ile potrzeba miejsca na wyjaśnienie...

Sprawiłem sobie w kiosku "Bitwię o Anglię" (film z książeczką w ramach serii "The Best of filmy wojenne" -- swoją drogą, czy nikomu nie przyszło do głowy nazwać tę serię "Najlepsze filmy wojenne"?). "Książeczka" została dołączona ze względów podatkowych (VAT!), mimo to ją przeczytałem uznając, że starano się jakoś przybliżyć w niej temat filmu. Czytam tam na przykład (w anonimowej ramce):

"W połowie filmu pojawia się scena lotu ćwiczebnego polskich pilotów pod brytyjskim dowództwem. Na czele luźnej formacji leci brytyjski Hurricane (właśnie na takich maszynach latali Polacy, podczas gdy Brytyjczycy korzystali z nowszych, a więc lepszych Spitfire'ów) Natomiast w samolotach tworzących resztę formacji, widocznych w tle, znawcy lotnictwa z przerażeniem rozpoznali... Messerschmitty Me-109, na których w tym czasie latali Niemcy."

Zacznijmy od tego, że ja Messerschmittów nie zauważyłem. (Swoją drogą, w książeczce podają, że latających Hurricane'ów mieli realizatorzy tylko trzy sztuki, więc być może czymś uzupełniono dywizjon Hurricane'ów...)

Nawet jeśli, to nie Me-109, bo takich maszyn zwyczajnie nie było. Były Bf-109. Stąd tym większe moje pytanie, co widzieli 'znawcy lotnictwa'.

Kolejna rzecz, to owe Hurricany w rękach polskich pilotów. Właściwie jest to prawda... Ale jest to półprawda.

Spitfire to nowsza konstrukcja... o całe pięć miesięcy! (Hurricane -- oblot w listopadzie 1935 roku; Spitfire -- marzec 1936.) To nie jest tak, że Polacy dostali sprzęt przestarzały, podczas gdy Brytyjczycy latali na nowych samolotach (co notka może sugerować), gdyż oba typy produkowano równolegle (owszem, Spitfire był lepszy, ale Hurricane protszy w produkcji i uzupełniał Spitfire, którego nie dało się wyprodukować wystarczająco wielu egzemplarzy; oba wykorzystywały ten sam silnik Rolls-Royce Merlin) i w czasie bitwy o Anglię liczba używanych Spitfire'ów i Hurricane'ów była zbliżona. Oczywiście w Wielkiej Brytanii, bo w koloniach wciąż dominowały samoloty starsze i już naprawdę przestarzałe.

I proszę, jaka krótka notka, a jak wiele warto wyjaśnić, by uniknąć niewłaściwej wymowy.

PS.
Jeśli chodzi o sam film, to pamiętam uwagę krytyczną Arkadego Fiedlera (kto nie zaczytywał się w "Dywizjonie 303"?!), że w filmie Polacy są przedstawieni karykaturalnie, jako niezdyscyplinowani powietrzni plotkarze, którzy wciąż gadają i gadają. Owszem, Polacy mówią w powietrzu dużo po polsku. Ale nie więcej niż Brytyjczycy po Angielsku. Sprzeciwy Brytyjskich dowódców wyglądają na sprowokowane głównie obcością języka. A sam motyw w filmie -- na pretekst do podkreślenia wielonarodowości sił broniących nieba nad Anglią. Więc chyba powinniśmy być dumni...

poniedziałek, 14 lipca 2008

(Nie)zwykły nonsens

Kiedy wielki angielski malarz, Sir Joshua Reynolds, wyjaśniał swoim studentom w Akademii Królewskiej, że błękitu nie powinno się umieszczać na pierwszym planie obrazu, lecz należy go rezerwować dla odległego tła, dla niknących wzgórz na horyzoncie, jego rywal Gainsborough – jak głosi opowieść – chciał udowodnić, że takie akademickie zasady są zwykłym nonsensem. Namalował słynnego Błękitnego chłopca, którego niebieski strój, na pierwszym planie w środku obrazu, odbija się tryumfalnie od ciepłego brązu tła.
E. H. Gombrich „O sztuce”

(Nie, nie mam morału. Może poza tym, że dla każdej ścisłej reguły w sztuce można chyba podać kontrprzykład. I nie wiem, czy ta zasada nie ma szerszego zastosowania. Ale jeśli ma, to i dla niej można pokazać kontrprzykład...)

niedziela, 13 lipca 2008

Bronisław Geremek R.I.P.

Sądzę, że dzisiaj i jutro pojawi się wiele tekstów wspomnieniowych. I obawiam się, że zgubi się w nich Bronisław Geremek jako mediewista. Wspominam więc dziś go jako historyka.

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 14)

Tydzień temu wspomniałem, że nie napisałem o „Kopciuszku” Rossiniego. Nie napisałem, choć oglądałem a nawet oglądałem z przyjemnością. Ale zwyczajnie nie miałem nic do powiedzenia. Spektakl (z Festiwalu Glyndebourne, z 2005 roku) w reżyserii Petera Halla to realizacja przyzwoita, tradycyjna, bez wodotrysków i bez wpadek. Przyjemnie zaskoczyła mnie Angelina (Kopciuszek) – Ruxandra Donose, choć nie jest ona Cecilią Bartoli. Zestawienie nieprzypadkowe, bo „Kopciusza” z boską Cecylią, gdzieś mam, oglądałem, ale mimo Cecylii się nie zachwyciłem – ogólną satysfakcję miałem większą z tej produkcji z Ruxandrą Donose, pod batutą Vladimira Jurowskiego.

Image Hosted by ImageShack.us
Ruxandra Donose jako Kopciuszek; obok chyba Simone Alberghini jako Dandini.

Dzisiejszy wpis jednak nie o “Kopciuszku”, a o „Czarodziejskim flecie” w reżyserii Kennetha Branagha. I znowu jest to temat, który może przyprawić o afazję…

Image Hosted by ImageShack.us

Czytałem dość negatywną opinię o „Czarodziejskim flecie” Branagha w Gramophone, ale miałem tak poważne zaufanie do jego realizacji, że nie zmieniła ona mojego ogólnie pozytywnego nastawienia. A teraz… Teraz sam już nie wiem.

Metoda Branagha to przeniesienie dzieła w zupełnie inną estetykę, dawną, ale raczej z XIX, czy początków XX wieku – tak było w „Wiele hałasu o nic”, „Hamlecie”, „Straconych zachodach miłości”, czy w „Jak wam się podoba”. Podkreśliłbym jednak słowo ‘estetykę’, bo niczego więcej z realiów nie dostajemy. Tak było w produkcjach szekspirowskich, tak jest w realizacji Mozarta.

Image Hosted by ImageShack.us

Szekspir znosi przebieranki bez problemów. Mozart w gruncie rzeczy też, ale… ale Branagh pogłębił pomieszanie i poplątanie „Czarodziejskiego fletu”. (Co piszę z wahaniem, bo „Czarodziejski flet” można odczytać w sposób klarowny…) Mamy więc ‘realia’ I wojny światowej – nawet ja, były miłośnik lotnictwa, bez problemu rozpoznałem w uwerturze półtorapłaty Nieuporta. Ale jednocześnie to nie jest pierwsza wojna światowa – Królowa Nocy dowodzi niebieskimi, Sarastro – czerwonymi (obie strony noszą brytyjskie hełmy…), konflikt jest zupełnie nieczytelny, może poza tym, że Sarastro opiekuje się ofiarami wojny i ich żałuje, a odpowiedniej sceny nie widzimy w wykonaniu Królowej Nocy. Nieczytelne stają się (przynajmniej dla mnie) nawiązania do rytuałów masońskich (swoją drogą nieco przerobiono też libretto (część śpiewana: Stephen Fry, całość: Stephen Fry i Kenneth Branagh), które – co jednocześnie muszę przyznać – nieźle wypada w języku angielskim, nawet jeśli miękkie ‘you’ osłabia wrażenie twardego ‘du’, gdy Królowa Nocy zwraca się do Tamina). Za to mamy białe konie, na których galopuje Pamina, a dostojnie jedzie Sarastro; oraz zamek Sarastra pokazany trochę w stylu „Władcy pierścieni”. I dużo, bardzo dużo, animacji komputerowej…

Image Hosted by ImageShack.us
<
Realizacja ma jednak zalety filmu zrobionego z dbałością o stronę estetyczną. Ogląda się ją przyjemnie (choć „dowcipnych scen” wielu nie ma, a najbardziej znaną prezentuje się wszędzie). Zresztą… mam wrażenie, że i śpiewaków dobrano według estetyki – na przykład Amy Carson (Pamina) dobrze wygląda, ale słyszałem już lepsze. Niewątpliwą gwiazdą jest za to Sarastro – René Pape. Na plus realizacji należy dopisać jeszcze orkiestrę prowadzoną przez Jamesa Conlon.


PS.
Na okładce mojego egzemplarza pojawia się zdanie Simona Batesa (Classic FM): "Branagh brings magic and a new life to Mozart". Zadaję sobie pytanie, czy Mozarta trzeba ożywiać, czy ożywiony nie stanie się zombie... Choć przyznaję, że to świeża interpretacja.

sobota, 12 lipca 2008

Sobota to dzień, gdy spędzam wyjątkowo mało czasu przy komputerze. Zwykle piszę notki, 'gdzieś przy okazji', co jest o tyle proste, że komputer mam przed sobą włączony przez wiele godzin. Ale komputer w sobotę mam zwykle wyłączony... Stąd więdnące ostatnio weekendowe notki. Zresztą, czas to bardzo cenna sprawa -- oto jak wiele można zrobić w minutę (a co notuję ze starego romansu za Julianem Tuwimem, ostatnio jakoś w internecie popularnym):

CO CZŁOWIEK MOŻE ZROBIĆ PRZEZ JEDNĄ MINUTĘ?

W pewnym starym romansie znajduje się taki ustęp:

Teodor podjechał do ogrodu, zeskoczył z konia, przelazł przez płot, podbiegł do altany, gdzie spoczywała Elwira, wszedł tam ostrożnie i rzucił się do stóp swej bogdanki. Ona z wykrzykiem radości podniosła go, Teodor usiadł przy jej boku, rzucił się na jej łono i zatonął w oceanie szczęścia. Wszystko to było dziełem jednej minuty.

("Kurier Świąteczny", 1873, nr 48.)


Julian Tuwim "Cicer cum caule", Sagittarius, Warszawa, 1994

---
Wszystkim życzę równie efektywnego spędzania czasu!

piątek, 11 lipca 2008

Partia-firma, albo mielizny porównań

Ostatnie ‘przecieki’ o rozsyłaniu instrukcji politykom PO przez rząd, wywołały pytania o to, czym dzisiaj jeszcze różnią się partie od firm. Partie bowiem wyraźnie funkcjonują jak przedsiębiorstwa, nastawione na sprzedaż swojego produktu, za co biorą pieniądze (z budżetu, ale proporcjonalnie do głosów na wyborach); inwestują w marketing, w nowe produkty (rzadko, ale brak innowacyjności i dojutrkostwo to niestety popularne cechy rodzimej przedsiębiorczości) i również dostosowują się do oczekiwań rynkowych.

Pytanie jednak, w czym partia powinna się różnić od tego obrazu? Przypominam sobie tu znajomego sprzed lat, zafascynowanego ekonomią (akurat był na studiach MBA), który przekonywał, że partia powinna być profesjonalną firmą menedżerską, którą obywatele wynajmują w wyborach.

Czy więc to źle, że partia staje się ‘firmą’? Łatwo wskazać, że odbiega to od ideału partii, jako ‘ochotniczej’ grupy obywateli o podobnych poglądach i programie. Jednak trudno oceniać tego taki aspekt funkcjonowania partii – motywy i wybory polityków są często dla wyborców ukryte. Zresztą, czy ‘najemnik’ będzie pracował gorzej od zaangażowanego obywatela? Nie wydaje mi się, by były na to dowody. Może nawet wprost przeciwnie – armie zawodowe lepiej sobie radziły od armii ochotniczych. (I może z tej skuteczności wypływa przewaga takiej postaci partii?)

To czego mi tutaj brakuje, to uwzględnienia emocji, różnic poglądów, grup interesów. Partia-firma wydaje się instytucją w pełni racjonalną (nawet jeśli w swoim marketingu-propagandzie odwołującą się do emocji), będącą ponad czymś takim jak posiadanie poglądów.

Taka technokracja to wizja popularna. Tyle, że niestety, nie da się racjonalnie udowodnić, że jakaś wizja polityczna jest lepsza niż inna. Każde tego typu rozumowanie opiera się z jednej strony na nie dających się udowodnić jako jedynie słuszne ‘wartościach’, z drugiej strony musi pomijać czynniki nieistotne – to zaś, co jest istotne, a co nie, to często kwestia poglądów. Kompetencje i wiedza dopełniają jedynie poglądy i pozwlają je wcielać w życie. Są więc konieczne, ale nie są wystarczające.

PS.
I znowu się nie obejdzie bez PS! A w PS chciałem zauważyć, że to nie jedyna analogia, jaką można przyjąć, bo można rozpatrywać partię jako drużynę (powiedzmy, że piłkarską), a politykę jako turniej; z trenerem, kibicami, rozgrywającym i odsyłaniem polityków na ławkę rezerwowych. To zresztą chyba zabawniejsza analogia. (I mająca wielką zaletę wykazywania partiom braków - bo przecież niewielu polityków ma jasno określone pozycje, niewielu zajmuje się "kryciem" konkretnego polityka z przeciwnej drużyny, itp.) Jednak analogie jakich się doszukujemy świadczą o nas, o tym co ważne, o sposobach myślenia.
Druga uwaga w PS to ta, że jeśli partia to ‘firma’, to można mówić o oligopolu, ograniczającym prawdziwą konkurencję na rynku politycznym. Zresztą ten problem, zwłaszcza z wchodzeniem nowych ‘partii na rynek’ możemy wciąż obserwować – właściwie o żadnej z partii w naszym sejmie nie można powiedzieć, by była efektem swobodnej, oddolnej inicjatywy obywatelskiej – wszystkie wykorzystywały struktury i pieniądze innych ugrupowań.

czwartek, 10 lipca 2008

Lekkie ukłucie zazdrości

Wczoraj dotarły do mnie zakupione w sklepie internetowym płyty. Płyty (Dvorak, Szostakowicz) wydał czeski Supraphon.

Pamiętam o naszej rodzimej firmie DUX, pamiętam o płytach Polskiego Radia. Ale brakuje w tu ciągłości, nie ma tej szerokości oferty, która jednocześnie promuje rodzimą muzykę i muzyków. To wszystko było w Supraphonie.

środa, 9 lipca 2008

Bo...

W eksperymencie Eilen Langer do kolejki stojącej przed kserografem w bibliotece pochodziła osoba (współpracownik eksperymentatora) i prosiła o wpuszczenie jej poza kolejnością. Swoją prośbę przedstawiała na trzy różne sposoby. Raz mówiła: "Przepraszam, czy mogę skorzystać z kserografu, ponieważ spóźnię się na wykład?". Drugim razem mówiła: "Przepraszam, czy mogę skorzystać z kserografu?". Wreszcie trzecią prośbę przedstawiała następująco: "Przepraszam, czy mogę skorzystać z kserografu, bo chcę zrobić kilka odbitek?". Łatwo zauważyć, że ta ostatnia prośba zawiera bezsensowne uzasadnienie. Kserograf jest urządzeniem do robienia kserokopii, a nie do parzenia kawy. Wyniki eksperymentowania były zdumiewające: na prośbę zawierającą sensowne wyjaśnienie pozytywnie odpowiedniało 94 proc. badanych; przy prośbie bez uzasadnienia liczba reakcji pozytywnych spadła do 60 proc.; w trzeciej sytuacji pojawiło się 93 proc. odpowiedzi pozytywnych, pomimo bezsensownego uzasadnienia. Różnica między uzasadnieniem sensownym a bezsensownym wynosiła tylko 1 proc.
(Tomasz Maruszewski, Elżbieta Zdankiewicz-Ścigała "Mistrz i marionetki" (dopisek w ramce "Magiczne bo..."), Charaktery 2/2007)

Notuję, bo ileż to ja razy widziałem, że z ulgą i satysfakcją przyjmowano, że 'swoi' mają jakieś wyjaśnienie w odpowiedzi na zarzuty przeciwników. Z satysfakcją, że nasi górą, albo przynajmniej, że remis, który pozwala dowodzić, że wszystko jedno, wszyscy są równie źle i równie dobrzy... I wcale nie chodziło o sens tych wyjaśnień... (A wynotowałem ten fragment jeszcze w poniedziałek, nie w pełni odnosząc go do tłumaczeń Zbigniewa Ziobry (i wokół Zbigniewa Ziobry). A przecież także tu pasuje.)

PS. Swoją drogą, ciekawe jaki wpływ na przebieg eksperymentu miała uroda współpracowikicy eksperymentatorki? To przecież już Kitowicz dostrzegał: „Urodziwsze kwestarki zazwyczaj więcej ukwestowały niż te, którym na urodzie schodziło, przez wrodzoną ku urodzie skłonności nawet w pobożnej szczodrobliwości”.

wtorek, 8 lipca 2008

Dlaczego unika się Rachmaninowa?

Jeremy Nicholas: Dla niektórych pianistów, Rachmaninow wcale nie jest w ich stylu. Zwykle są to ci sami pianiści, którzy nie przykładają znaczenia do Chopina. Dlaczego?
Stephen Hough: To kwestia smaku.
Yevgeny Sudbin: Jest tyle repertuaru, z którego można wybierać. Możemy grać to, co nam najbardziej odpowiada.
Stephen Hough: To może mieć źródła historyczne. Było takie pokolenie -- Kempff, Brendel, Serkin -- które reagowało na przesadny romantyzm poprzedniego okresu, gdy nikt nie grał sonat Schuberta. Rachmaninow nawet nie wiedział, że Schubert pisał sonaty!
Rozmowa redakcyjna (Gramophone, lipiec 2008) poświęcona utworom na fortepian i orkiestrę Rachmaninowa. A ja notuję, bo świetnie rozumiem tę reakcję. Ba! Miewam takie chwile, że zamieniłbym całą twórczość Rachmaninowa na jedną sonatę Schuberta! (Ale tylko chwile, szczęśliwie.)

poniedziałek, 7 lipca 2008

Wybitny pisarz, ale...

Wczoraj kartkując Gościa Niedzielnego natknąłem się na pochwałę pisarstwa Gabriela Garcii Marqueza (na przykładzie konkretnej powieści, czy opowiadania), poprzedzoną wyjaśnieniami, że co prawda autor ma sympatie komunistyczne i lubi Fidela Castro, ale za to ma odwagę pisać o Bogu...

Może bym na to nie zwrócił specjalnej uwagi, gdyby nie to, że i w innych miejscach tego numeru dostrzegałem odwołania się do poglądów innych autorów, choć w prasie bez przymiotnika ‘katolicki’ na pierwszej stronie tego prawie nie spotykam. Wręcz uznałem, iż normą jest pochwała dla pisarza za to co pisze, bez konieczności tłumaczenia jakie poglądy posiada. (Np. Daniel Passent wspomina w ostatnim felietonie Ernsta Jungera, po prostu pisząc, że był świetnym pisarzem, bez żadnej dyskusji światopoglądowo-ideologicznej.)

I zaczynam stawiać sobie pytanie, co było pierwsze. Traktowanie czytelników jak dzieci, które trzeba prowadzić za rącze, bo pisarz B ‘jest be’, a pisarz C ‘jest cacy’? (Na co wskazywałoby poważne polemizowanie z „Kodem Leonarda da Vinci”.) I to ‘be’ i ‘cacy’, które dotyczą bardziej wyrażanej treści, niż jakości pisarstwa? Czy to czytelnicy wymuszają i autor pragnący pochwalić pisarstwo Marqueza czuje się zmuszony do usprawiedliwień? Listy do redakcji sugerują to drugie... (A prawdą zapewne jest i jedno i drugie, bo traktowanie innych jak dzieci wywołuje zdziecinnienie, zdziecinnienie zaś wymaga traktowania jak dzieci – i tak pętla się zamyka...)

PS.
Muszę dodać dwa zastrzeżenia.
1. Oczywiście oprócz literatury traktowanej jako sztuka, istnieje coś takiego jak publicystyka. Są „dzieła”, które poza ideologicznym nastawianiem autor zdają się nie posiadać innej treści, a i formą nie imponują. Tam pisanie o poglądach autorów, polemika z nimi, jest zupełnie naturalna. Ale tu chodziło o literaturę jako sztukę, a nie ideologię... I właśnie to mnie uderza, że wszystko traktuje się jak ideologię (a jeśli nie, to wymaga to usprawiedliwienia.
2. Bywam osobą przekorną. Jeśli ktoś pochwali lub zgani jakąś książkę, czy płytę, lub film, to jedno i drugie może być zachętą do przeczytania (posłuchania, obejrzenia), jak i formą zniechęcenia. Poniekąd stąd wynika, że tego typu zachęty lub polemiki są wobec mnie niezbyt skuteczne, ponieważ nie stosuję się wprost do sugestii.
PS.(2).
Osobnym tematem jest miejsce Boga i religii w społeczeństwie i sztuce. Rzeczywiście coraz bardziej niszowe. Ale to duży, osobny temat. Nie na dziś. Ani nie na jutro...
PS.(3).
Oczywiście sprawy gustu, to sprawy gustu. Można nie cenić Marqueza. Byle odróżniać ideologię, od gustu literackiego.

niedziela, 6 lipca 2008

Spóźniony wierszyk urodzinowy (Noblistki, rzecz jasna!)

Wisława Szymborska „Miniatura średniowieczna”

Po najzieleńszym wzgórzu,
najkonniejszym orszakiem,
w płaszczach najjedwabniejszych.

Do zamku o siedmiu wieżach,
z których każda najwyższa.

Na przedzie xiążę
najpochlebniej niebrzuchaty,
przy xiążęciu xiężna pani
cudownie młoda, młodziusieńka.

Za nimi kilka dworek
jak malowanie zaiste
i paź najpacholętszy,
a na ramieniu pazia
coś nad wyraz małpiego
z przenajśmieszniejszym pyszczkiem
i ogonkiem.

Zaraz potem trzej rycerze,
a każdy się dwoi, troi,
i jak który z miną gęstą
prędko inny z miną tęgą,
a jak pod kim rumak gniady,
to najgniadszy moiściewy,
a wszystkie kopytkami jakoby muskając
stokrotki najprzydrożniejsze.

Kto zasię smutny, strudzony,
z dziurą w łokciu i z zezem,
tego najwyraźniej brak.

Najżadniejszej też kwestii
mieszczańskiej czy kmiecej
pod najlazurowszym niebem.

Szubieniczki nawet tyciej
dla najsokolszego oka
i nic nie rzuca cienia wątpliwości.

Tak sobie przemile jadą
w tym realizmie najfeudalniejszym.

Onże wszelako dbał o równowagę:
piekło dla nich szykował na drugim obrazku.
Och, to się rozumiało
arcysamo przez się.


----
To spóźniony wierszyk urodzinowy, a właściwie zastępstwo za właściwą notkę. Miało być o "Kopciuszku" Rossiniego z Glyndebourne, ale zrezygnowałem; miało być o Glyndebourne, o sztuczności i Peterze Sellersie (i jego realizacji "Theodory" Handla), ale też zrezygnowałem. Aż się boję edytować dłużej tę notkę, bo niedługo i z Szymborskiej zrezygnuję...

sobota, 5 lipca 2008

Ze Stommy raz jeszcze…

[…] Fałsz staje się jeszcze bardziej jaskrawy, kiedy pojęcia „naród”, „patriotyzm” przerzucać zaczynamy w czasy, kiedy one zgoła nie istniały lub miały zupełnie inne znaczenie. Czym był „naród francuski” podczas Wielkiej Rewolucji? Czy obejmował on „emigrantów”? A Wandejczyków? A mieszczan lyońskich? A panią Marie-Fontaine Harel, która ukrywała opornego (réfrataire) księdza, a ten z wdzięczności wymyślił dla niej formułę sera camembert, bardziej dziś popularnego symbolu Francji niż Robespierre i gilotyna? Takie niuanse nie zaprzątają jednak ideologów, a historia do bieżącego użytku, tradycją też zwana, nie jest przecież niczym innym niż ideologią właśnie.
Ludwik Stomma „A jeśli było inaczej… Antropologia historii”, Sens 2008

Sens podstawowy jest oczywisty i nie będę go znowu nawracał na polskie realia (znowu – bo o tym wcześniej pisał Stomma, ale ja nie cytowałem). Mogę jedynie zazdrościć Francuzom, bo jakoś wątpię, czy po naszych historycznych zawirowaniach zostanie jakiś camembert, czy inny oscypek, jako symbol.

piątek, 4 lipca 2008

Cysorz to mo klawe życie

W ramach lektur wtórnych, po „Ja, Klaudiuszu sięgnąłem po Tacyta, Swetoniusza i Herodiana (tego ostatniego trochę z przypadku, ale skoro był...). Odnajdywałem ten sam świat, ale świat inny jednocześnie. I przypominałem sobie, że władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie.

O tym ostatnim przypomniał mi znowu Herodian w żywocie Kommodusa (choć część historyków zarzuca mu zbyt pobłażliwe podejście do jego przypadku). Ale wcześniej można to było zauważyć w żywocie Nerona pióra Swetoniusza (bardziej Swetoniusza niż Tacyta, o dziwo; ale może dlatego, że Swetoniusza bardziej interesują ludzie – choćby tylko plotki o nich, a mniej polityka).

Starając się zebrać te postacie, wyłaniające się z lektur osobowości muszę przyznać, że mam problemy z mówieniem o Juliuszu Cezarze jako władcy. Dużo o nim wiemy jako o wodzu, ale władał (z odliczeniem czasu na prowadzenie wojen) względnie krótko – a przynajmniej w jego żywotach zostało to zepchnięte na margines. Dużo pracował, był raczej otwarty na inne ludy zamieszkujące państwo, kochał władzę, ale nie przykładał większej uwagi do symboliki, czym zniechęcał wielu do siebie (mimo łagodności w czasie wojny domowej). Jednak wydaje się, że władza nie zdołała go ukształtować, przynajmniej ponad to, co ukształtowało w nim dowodzenie legionami i prowincjami.

August to skomplikowany przypadek – pod wieloma względami przeciwieństwo swego stryja (wystarczy porównać stosunek do żołnierzy) i ktoś o kim Swetoniusz potrafi niemal jednocześnie powiedzieć, że był okrutnikiem i człowiekiem łagodnym. Ten paradoks da się łatwo rozwiązać (inny był August idący po władzę, inny ją już sprawujący), niemniej charakterystyka ta wydaje się świetnym argumentem dla zwolenników sytuacjonizmu, wedle którego człowiek nie tyle ma stały charakter, co zachowuje się zgodnie z wymogami sytuacji, w jakiej się znalazł. Jednak bronię się przed takim rozumieniem – może (jak chyba pisze gdzieś Swetoniusz) należałoby uznać, że okrucieństwo jest odwrotną stroną strachu? Czym pewniej czuł się August w roli pryncepsa, tym bardziej mógł sobie pozwolić na umiarkowanie wobec wrogów. Jednak jego ewolucja w kierunku dobrotliwego ojca ojczyzny, jakby nienaruszona przez szkodliwy wpływ posiadanej władzy, jest zadziwiajaca.

Tyberiusz zyskuje dzięki Swetoniuszowi. Oczywiście ma on swoje za uszami, jest oschłym formalistą, który ulega zmysłowym przyjemnościom (i na przykład zachwyca się obrazem, na którym Atalanta zaspokaja ustami Melaniona*). Ale to charakterystyka prywatna (skądinąd mam dużo uznania dla ludzi, którzy potrafią zachować chłodny dystans i pewną surową prostotę, zbyt dużo by taki opis mnie zniechęcał), która nie przekłada się na sprawowanie urzędu, gdzie Tyberiusz jest sumiennym urzędnikiem, któremu trudno zarzucić (poza sprawą Sejana) by dał się skorumpować władzy.


O Kaliguli trudno coś powiedzieć. Znany jest z ‘szaleństw’, choć Auguet doszukuje się tu raczej próby zbudowania absolutnej władzy metodami znanymi z „Poskromienia złośnicy”. Okres sprawowania władzy jest jednak tak krótki, a opisy (zgodnie!) tak bardzo skupione na anegdocie, że postać jest praktycznie nieopisywalna.

Klaudiusza „znamy” z powieści Gravesa dla władcy bardzo życzliwej, choć ukazującej także wskazywaną przez Swetoniusza uległość wobec żony i wyzwoleńców-doradców. (Chyba da się w tym dostrzec problem w kontaktach Klaudiusza z innymi ludźmi, w których brakuje pewnej otwartości i partnerstwa w stosunkach z innymi ludźmi; tak jakby naznaczyła i upośledziła go długotrwała samotność... Ale może sugeruję się Gravesem...) W gruncie rzeczy jednak Klaudiusz to przypadek podobny do Tyberiusza - władca, któremu niewątpliwie można wykazać wiele prywatnych słabostek (z okrucieństwem na czele – ale kto liczy zamordowanych lekką ręką senatorów czytając Gravesa...)?), jednak nie mających większego wpływu na zasadniczo godne sprawowanie władzy.

I Neron– przykład idealny (podobnie jak Kommodus u Herodiana) - młody, inteligentny człowiek, obejmujący władzę wśród najlepszych oczekiwań, a może i najlepszych chęci (uwagi historyków o poprzednikach mających ostrzegać przed następcami uznałbym raczej za ahistoryczne próby dowiedzenie, że słabości charakteru były widoczne już wcześniej**). I tak początkowo rządzący, stopniowo jednak dostrzegający, iż nie ma ograniczeń dla własnych zachcianek. (Zachcianek początkowo związanych z muzyką i wyścigami konnymi, później także życiem erotycznym – absolutna władza była na dalszym miejscu.) Obaj wyglądają na młodzieńców (Neron objął władzę mając 17 lat, popełnił samobójstwo – mając 30 lat – pamiętany obraz Klausa Marii Brandauera jako Nerona, czy Michała Bajora postarza jego wyobrażenie... Kommodus objął władzę w wieku 19 lat, a sprawował ją do 31 roku życia***), których charakter, niezupełnie jeszcze ukształtowany zwichnęła władza...

I taki jest główny, choć może banalny wniosek z tych lektur i tego osobistego i dyletanckiego przeglądu pierwszych cesarzy – mało kto potrafi się oprzeć sile władzy. Pomaga dojrzałość, pomaga taki oschły charakter jak w przypadku Tyberiusza, już nie tak podatny na zmiany, nie tak miękki wśród słów pochlebców****. Dzisiejsza polityka różni się (szczęśliwie) tym, że władza w państwach demokratycznych jest jednak ograniczona, podlegająca ocenie, kadencyjności, krytykom wolnej prasy. Ale i tu widzimy jak władza krzywi charaktery...

--
*) Nie oparłem się by to zacytować, choćby dlatego, że Swetoniuszowi tłumaczonemu na polski pozostaje zadowolić się ogólnikowym opisem. Jednak cytowałem z wahaniem, bo nie mam egzemplarza pod ręką i nie pamiętam, do której wersji mitu odniósł się malarz... Na pewno jednak nie do takiej, jakiej uczyłem się w szkole...
**) Swoją drogą te schematy w postrzeganiu świata są aż zabawne. Wszędzie jakieś proroctwa i cudy, aż się może ornitologom wydać, iż orły były w starożytnym Rzymie równie popularne jak dzisiaj wróble, czy gołębie....
***) Swoją drogą czytam też Stommę, który ostrzega, by dzisiejszych kryteriów dotyczących wieku nie przenosić na dawne epoki, bo w czasach, gdy średnia wieku była niska nastolatkowie często otrzymywali wysokie stanowiska – i najczęściej potrafili stanąć na wysokości zadania.
****) Wniosek o tyle banalny, że już go kiedyś w lekturze spotkałem – zapewne u Alexenadra Demandta. Ale w biografiach skupionych na skandalach z jednej, a na wielkiej polityce i syntezie historii z drugiej strony, takie indywidualne przemiany się gubią. Dlatego, mimo Demandta, było to dla mnie jakieś odkrycie, bo wniosek nie tylko wyczytałem, ale i samodzielnie wyprowadziłem z lektury.

czwartek, 3 lipca 2008

Idę na łatwiznę

Idę na łatwiznę i zerkam do „A jeśli było inaczej...” Ludwika Stommy, w poszukiwaniu smakowitego cytatu (a jest ich tu sporo). Pierwszy z brzegu dotyczy mańkutów – Cesare Lamrbosa (1835-1909) pisał:


„Zważywszy, że asymetria ciała pogłębia się w miarę rozwoju fizycznego człowieka, i że mózg należy do organów, które rozwijają się najbardziej, uznać należy, iż właśnie jego asymetria pogłębia się najbardziej. Innymi słowy, im bardziej rozwija się osobnik cywilizowany, tym bardziej skłania się ku stronie prawej i praworęczności w porównaniu z osobnikiem pozostającym w stanie dzikości. Podobnie rzecz się dzieje w przypadku mężczyzn w porównaniu z kobietami. Tłumaczy to nam, dlaczego kobiety i przedstawiciele ras prymitywnych, nawet jeśli nie są mańkutami w sensie dosłownym, wykazują pewne skłonności do lewostronności. Tłumaczy to nam również, dlaczego niektóre populacje niezbyt cywilizowane, jak na przykład Arabowie, piszą przeważnie od strony prawej ku lewej, podobnie jak małe dzieci, zanim nie zostaną poddane procesowi edukacji.”


(Dodam tylko, że szczęśliwie tego nie znam. Znałem mańkutów, niektórzy trochę marudzili na to, że piszą lewą ręką, ale nie było to nic poza marudzenie. Z pewnym zdziwieniem więc odnotowuję, że jeszcze w latach 70-tych i 80-tych trafiały się próby wymuszania, czy raczej wyuczenia praworęczności u mańkutów...)

środa, 2 lipca 2008

Nieznośny ciężar autorytetu, albo „Pamięć i tożsamość”

Wczoraj u Torlina pojawił się problem lekcji filozofii w szkole, gdzie właściwie nie było głosów przeciw, a pojawiły się jedynie dwie uwagi na marginesie – czy nauka filozofii nie zostanie sprowadzona do wykuwania definicji i dat z jej dziejów; oraz czy nie zostanie zdominowana przez jedną opcję – konkretnie, przez Kościół i jego nauczanie*.

I niestety, jest czego się bać. A przykładem była dla mnie „Pamięć i tożsamość”, która stała się elementem zadań maturalnych z WOS parę lat temu. (Co prawda Romana Giertycha już w MEN nie ma, ale...) Oczywiście z pozycji Wielkiego Autorytetu Papieża Polaka, o którym można się wypowiadać na kolanach... (Oczywiście, bo inaczej dałoby się jeszcze zrozumieć i usprawiedliwić.)

„Pamięć i tożsamość” to zbiór osobistych refleksji, które w sferze nauczania WOS (a zapewne i filozofii, gdyby ją wprowadzić do szkół), ukazuje wizję historii XX wieku (zwłaszcza historii Polski), oraz systemu społeczno-politycznego. (Zostawiam inne wątki na boku.) Wizja osobista może być przedmiotem twórczej refleksji – zawiera ona parę ciekawych, nieortodoksyjnych (przynajmniej w naszej rzeczywistości) myśli**. Ale jednocześnie nie jest ona obiektywnym obrazem świata, nawet nie próbuje bezstronnie przedstawić odmiennych idei i wizji. Znowu – materiał do dyskusji jest to może i niezły, ale materiał do dyskusji dla osób, które potrafią dostrzec karykaturalność wyobrażeń tego, co dla autora obce (a więc nieźle odmienne idee znają). I które nie boją się polemiki. A czy te dwa warunki są spełnione w naszych szkołach? (Przecież wcale nie tak dawno pytanie wydawcy tabloidów odpowiadali, że w Polsce można wszystko, poza krytyką i polemiką z Janem Pawłem II – co skądinąd w sferze publicznej nieźle widać. Czy coś się w tej sprawie zmieniło?***)

Gdyby nie autorytet (swoją droga, gdyby nie autorytet autora, książka zapewne nigdy nie trafiłaby na maturę, czy do nauczania WOS) nie widziałbym problemu – jednej wizji można przeciwstawić inną; a z otwartej dyskusji i niepokornych pytań można się więcej nauczyć niż z suchego, dążącego do obiektywizmu podręcznika.

Ale suchy, dążący do obiektywizmu podręcznik daje się pogodzić z autorytetem w nauczaniu (mimo uproszczeń), zaś subiektywne spojrzenie – nie. Jeśli potrafimy to rozróżnić, potrafimy stawiać granice – obiektywizmowi i subiektywizmowi, autorytetom, to znaczy że jesteśmy dość dojrzali by sobie z problemem poradzić, by dobrze uczyć – także filozofii. Jednak nie zawsze to potrafimy. Najczęściej zaś nie potrafimy zaś tam, gdzie pojawia się autorytet Kościoła i Jana Pawła II****.

---
*) Może dodam, że sam miałbym trzecią uwagę – miałem okres zainteresowania filozofią, który teraz postrzegam jak czas raczej stracony niż twórczy i wartościowy. Sokratejskie ukąszenie, może, może... ale kąsi ono chyba w takiej mierze w jakiej się na nie przyzwala.
**) Swoją drogą z każdej książki i myśli można wybrać to, co nie budzi kontrowersji, pytań i udać, że nic się nie stało. I poniekąd taki też jest odbiór „Pamięci i tożsamości”. Czasem sam już nie wiem, co gorsze.
***) Młodzież zwykle jest niepokorna. Czy jednak jest tej niepokory dość na takie tabu? I czy nie zapłaciłaby za nią na maturze?
****) Oczywiście są krytycy - tacy, którzy nie radzą sobie w „drugą stronę”; ale z tego co widzę to w Polsce stanowią oni niewielką niszę, nie mającą faktycznego wpływu na edukację.

PS. Znajomy streścił moją notkę, "jakie tytuły powinny, a jakie nie powinny być obowiązkowe". To niezupełnie tak, bo nie chcę narzucać obowiązkowości jakiegokolwiek tytułu -- to jest kwestia techniczna, nad którą powinni dyskutować eksperci. Ja sprzeciwiam się obowiązkowości konkretnego tytułu (można co prawda rozszerzyć to na parę kolejnych, ale MEN ma do niego słabość, zaś on sam nieźle ilustruje problem), a i to nie w sposób bezwzględny, a jedynie biorący pod uwagę polską rzeczywistość roku 2008. Być może za 10-15 lat moje zastrzeżenia się zdezaktualizują, bo i dzieła Jana Pawła II będzie się przyjmować krytycznie. Każde zaś dzieło przyjmowane krytycznie może być wykorzystane z powodzeniem w nauczaniu filozofii. Być może za 10-15 lat w roli bezkrytycznie przyjmowanej subiektywnej wizji wystąpią inne tytuły. Być może -- przyszłości nie znam, przeszłość krytykować nazbyt łatwo, piszę więc tylko o teraźniejszości.

wtorek, 1 lipca 2008

Gramophone: plagiowani, albo klasyczni twórcy przebojów

W ’10-tce’ Gramophone tym razem (lipiec 2008) dziesięciu najbardziej
plagiowanych kompozytorów wg Jeremy Nicholasa:

1. Chopin
Żaden kompozytor nie był częściej plagiowany niż Chopin. – co najmniej dwadzieścia osiem tytułów i dwie sztuki muzyczne wykorzystują jego kompozycje. Najbardziej znane to „I’m always chasing rainbows” (Fantasia-Impromptu, Op. 66), „So deep is the Night” (Etiuda, Op. 10 Nr 3), “Could it be magic” (Preludium, Op. 28 Nr 20) I “Till the end of time” (Polonez Nr 6, Op. 53).

2. Czajkowski
Tuż za kroczą Rosjanie; [Czajkowski] nieświadomie pisał melodie takich przebojów jak “Moon Love” (5. Symfonia, druga część), „Our Love” (uwertura-fantazja Romeo i Julia), „The Story of a Starry Night” (6. Symfonia, część pierwsza) i “On the Isle of May” (Andante cantabile z Kwartetu smyczkowego nr 1).

3. Borodin
Cały szereg przebojów został wypożyczony z [muzyki] Borodina w musicalu Kismet Roberta Wrighta i Georga Forresta, pośród nich: „Baubles, Bangles and Beads” oraz „And this is my beloved” (Scherzo i Nocturn z 2. Kwartetu smyczkowego).

4. Rachmaninow
Zastrzeżenia dotyczące praw autorskich nie powstrzymały Buddy Kaye’a i Teda Mossmana od napisania tekstu do 2. Koncertu fortepianowego (finał, drugi temat), a Franka Sinatry od nagrania „Full Moon and Empty Arms” w 1945 roku. „All by myself” (z wykorzystaniem drugiej części koncertu) zostało w 1976 roku przebojem Erica carmena, a później – Celin Dion.

5. Dvorak
„Wagon Wheels” (1934) nagrane przez Paula Robesona […], oparta została na „Goin’ Home” (1922), które wykorzystywało Largo z Symfonii „Z nowego świata”.

6. Lemare
Edwin Lemare sprzedał swoje najbardziej znane dzieło organowe, Andantino Des-dur za 15 dolarów 1 1892 roku. W 1921 amerykański autor piosenek dodał tekst nazywając je „Moonlight and Roses” i otrzymał przebój sprzedany w milionie egzemplarzy. Dopiero, gdy Lamare zagroził pozwem sądowym uznano jego autorstwo i przyznano mu honorarium.

7. Beethoven
Norman Newell i Ernest Ponticelli dodali ckliwy tekst do wolnej części Sonaty fortepianowej Nr 8, op. 13 (Patetycznej), co pozwoliło dostać się na szczyty list przebojów [do Top Twenty] komikowi Kenowi Doddowi w 1966 roku. [Przebój] nazywał się „More Than Love”. [PAK: Oczywiście Jeremy Nichols nie zna naszego programu „Europa da się lubić”.]

8. Saint-Saëns
Trzecia symfonia c-moll, zwana „Symfonią Organową” została przywołana w roku 1978, gdy jej wielki temat z ostatniej części połączono z rytmami regge i tekstem. Scott Fitzgerald oraz Yvonne Keely osiągnęli trzecie miejsce na liście przebojów piosenką znaną jako „If I had words”. Rzeczywiście. Gdyby tylko.

9. Ponchelli
„Taniec godzin” z La Gioconda zamienił się w „Like I do”, przebój Maureen Evans z 1962 roku. Amerykański komik Alan Sherman […] wydał własną wersję tej melodii – klasyczne „Helo Muddah, Hello Fadduh”.

10. J.S. Bach
Bach zaczerpnął swój słynny Menuet G-dur (BWV An11 114 z Clavierbüchlein für Anna Magdalena Bach) ze suity drezdeńskiego organisty Christiana Pezolda. Został on ponownie zaczerpnięty przez dwóch autorów piosenek w 1965 roku, którzy zamienili go w przebój dla The Toys zwany „Lovers Concerto”.


To oczywiście nie jest pełna lista, ale tyle zapisał Jeremy Nicholas, a ja
przetłumaczyłem zgrubnie i pospiesznie...