niedziela, 31 sierpnia 2008

Tresura

Wczoraj byłem na ślubie Kolegi (i Koleżanki w sumie też…). O samym ślubie więcej nie napiszę, niż powiedział pewien mój znajomy zagabywany przez siostrę:
- No i jak było?
- Ano dobrze. Pobrali się w końcu.
- Ale jak było! Jaką suknię miała panna młoda?!
- Jaką suknię… zaraz… nie pamiętam. A! Mam! Białą!!!

Właściwie można dodać więcej, bo na ślubie obecny był chór, można się więc pokusić o recenzję. Tyle, że ja nie byłem w recenzenckim nastroju. Zerkałem na zegarek, w myślach zaklinałem chórzystów, by zwiększyli tempo w „Happy Day”, od razu wpychałem się do kolejki życzeniowo-prezentowej, a same życzenia składałem z błędnym wzrokiem. Wszystko przez tkwiącą w głowie kalkulację, że o 17:20 muszę puścić się w drogę powrotną.

I się puściłem. Z początku wolno, nie zdradzając się, że daję z koleżeńskiego ślubu dyla. Potem coraz szybciej i szybciej, bez żadnego skrępowania, gdy sylwetka kościoła zniknęła za innymi budynkami… Tak szybko, że o mały włos nie stratowałem na ulicy własnej cioci*, aż w końcu przybyłem na dworzec kolejowy pięć minut przed czasem.

I gdy tak pędziłem, w mojej głowie narastało pytanie: czy muszę? Po co ja tak pędzę? Dlaczego się nie bawię słuchając rozśpiewanego chóru, dlaczego nie koncentruję się na życzeniach dla młodej pary? Dlaczego w mojej głowie zaczyna się uparcie odliczanie do najbliższego pociągu?

Dlaczego mniej więcej wiem – szesnaście lat dojazdów pociągiem, dzień w dzień, zrobiło swoje. Wytresowałem się. A światełko ostrzegawcze, że coś jest nie tak, powinno się u mnie już dawno zapalić…

---
*) Zatrzymałem się po drodze cztery razy. Dwa razy na czerwonym świetle. Raz wymieniwszy parę słów z ciocią. I raz, gdy zobaczyłem ten plakat:

Image Hosted by ImageShack.us

Zatrzymałem się, by go sfotografować. A potem dalej ruszyłem przed siebie, ale miałem go w głowie. I właśnie rozważania o festiwalu na chwilę mnie zamroczyły, uniemożliwiając rozpoznanie cioci na czas.

sobota, 30 sierpnia 2008

Linotyp

Wczoraj w cieszyńskim Muzeum Drukarstwa oglądałem m.in. linotyp.

Image Hosted by ImageShack.us

O właśnie ten – wyprodukowany w Leningradzie, w latach 60-tych XX wieku. Linotyp imponował mechaniczną precyzją i złożonością, gdy jednak pokazałem zdjęcie cieszyńskiemu znajomemu, wyjaśniając jak poruszały się czcionki i jak wytapiano w ołowiu tekst, ten zdziwił się: „To jak to? Gdy ktoś się pomylił to co? Musieli wszystko od nowa?”



Ano, musieli. Ale nas te komputery rozleniwiły…

PS.
1) Dla wszystkich mających wątpliwości i pytania kupiłem w Cieszynie plakietkę-odpowiedź:

Image Hosted by ImageShack.us

2) Plakietka jest trochę niebezpieczna… Nie tak dawno czytałem u van Doornika o wczesnych franciszkanach, którzy z całą prostotą poszli ewangelizować świat. Prostota oznacza tu również brak znajomości języków. W krajach niemieckich stwierdzili, że gdy odpowiada się na każde pytanie słowem „Ja”, daje to dobre efekty. I trwało tak, aż ich nie zapytano, czy są heretykami…

3) Kolega zdziwił się jeszcze w jednym punkcie, gdy opowiadałem, iż poprzedni mój spacer po Cieszynie częściowo ograniczył plan miasta sprzed dwudziestu lat, kończący się na Olzie. „Dlaczego?” – pytał młodszy kolega. No i co mu powiedzieć?

piątek, 29 sierpnia 2008

Jesteśmy jeno kłamstwem?

“187 [437] (377) Rozprawy o pokorze są materią pychy dla ludzi pysznych, a pokory dla pokornych. Tak samo rozmowy o pirronizmie są materią twierdzenia dla twierdzących; niewielu mówi o pokorze pokornie; niewielu o czystości czysto; niewielu o pirronizmie wątpiąco. Jesteśmy jeno kłamstwem, dwoistością, sprzecznością; kryjemy się i maskujemy sami przed sobą.”
Blaise Pascal “Myśli”

Trochę za wcześnie i trochę za późno odnalazłem tę myśl Pascala. Za wcześnie, bo jeszcze nie znałem najbardziej pysznych słów o pokorze; trochę za późno – bo myśl wynotowana leżała wśród innych, trochę zapomniana.

Czy „jesteśmy jeno kłamstwem”? Z jednej strony trudno mi tu zanegować Pascala, bo nigdy tak zupełnie jednością się nie jest – każdy (chyba) nosi w sobie jakieś sprzeczności, żywi jakieś złudzenia na temat samego siebie, kryje się i maskuje. Ale, z drugiej strony słowo „kłamstwo” sugeruje pewną świadomość fałszu. I to zapewne bywa, ale nie jest chyba powszechne.

PS.
Dzisiaj notka o wszystkim i o niczym, bo na większą część dnia znikam. W planach Cieszyn, który zamierzam uczciwie i bez zakłamania zwiedzać, bo paru rzeczy nie udało mi się poznać rok temu.

czwartek, 28 sierpnia 2008

Powarszawsko

Nie miało być o Warszawie, ale kontrole tak rozleniwiają, że nie stać mnie na nowy, oryginalny wpis. Zresztą, skoro są wątpliwości, czy ja się nie wybrałem do Warki, to chyba powinienem je rozwiać…

Jak typowy parweniusz z prowincji w Warszawie pierwsze kroki skierowałem do pałacu. (Wcale liczne kroki, bo nie był to PKIN.) I proszę, jak tu pięknie widać stołeczność i tradycje, bo i przybysz z prowincji sprzed stu, czy dwustu lat mógłby napisać niemal to samo, podczas gdy w Warce mógłbym odwiedzić co najwyżej dworek szlachecki!

W pałacu zresztą nie zabawiłem długo (pałace to zdecydowanie zbyt wysokie progi na moje nogi) i zostałem odwieziony do innej placówki służbową lancią. Lancia, nie lancia, któż wgląda tak ściśle… Nie robiło mi to większej różnicy, ale muszę powiedzieć, że partner w kontroli lubi wyprosić samochód z kontrolowanej instytucji, albo mieszkanie służbowe na parę dni…

Kontrola sama w sobie była dość krótka, ponieważ okazało się, że nie dostałem wcześniej znacznej części potrzebnych materiałów. Polegała więc głównie na kserowaniu. Zaoszczędzony czas stracę z nawiązką czytając te wszystkie dodatkowe materiały.

Zaoszczędzony (chwilowo) czas chciałem przeznaczyć na spacer po Warszawie. Tym bardziej, że ucieszyłem się, iż placówka znajdowała się blisko Filtrów, czyli miejsca, które w Warszawie nieźle kojarzę, a przynajmniej nie gorzej od Placu Zamkowego. Prawidłowo zszedłem więc po schodach (bo na piechotę)

Image Hosted by ImageShack.us

i zacząłem szukać skrótu przez Park J. Piłsudskiego; po czym zamiast na Tytusa Chałubińskiego skierowałem się w Aleję Niepodległości. Nie byłoby to nic złego, gdyby nie ciążące w torbie ksera i laptop, oraz ‘kontrolne’ buty, które bardziej nadają się do lancii niż do spacerów. Gdy w końcu zorientowałem się, że wokół mnie staje się coraz mniej stołecznie i że muszę wykonać zwrot o 180 stopni (oczywiście nie od razu, było mi wstyd tak zawrócić na pięcie, bo i gdzie się podział mój męski instynkt przestrzenny wyrobiony w czasach wspólnoty myśliwsko-zbieraczej? skończyło się na serii zwrotów o 90 stopni) nie miałem już ochoty (zostawiając ją po lewej ręce) na obfotografowywanie Kolumny Zygmunta dla potrzeb potestowania Photosyntha.

Ale za to poznałem słabiej mi znane części Warszawy. Przechodziłem, np. koło Muzeum Geologicznego. Do samego muzeum nie wszedłem – zbyt słabo pamiętałem cokolwiek z geologii, pamiętając jednocześnie, że jest co pamiętać. Cóż, taki jest efekt nauki szkolnego geografa lubiącego geologię, który wypytawszy o spędzanie wakacji, pytał dalej jakie skały w danym miejscu się spotyka. I nie było dobrze, gdy ktoś nie wiedział, że chodząc po Beskidach, chodzi po fliszu karpackim złożonym z piaskowców, łupków, iłów i margli. Wtedy jeszcze piryt od złota rozróżniałem, obecnie już nie. Taka jest już ewolucja człowieka, czy raczej dewolucja, że coraz więcej faktów potrafi się stawać obojętnych.

Image Hosted by ImageShack.us

Muzeum „zwiedzałem” jedynie z zewnątrz podziwiając zdjęcia o tematyce geologicznej. Fascynująca sprawa: podchodzę do zdjęcia przedstawiającego osła, a podpis brzmi jakoś tak: „Skały wulkaniczne na Sycylii.” Potem były jeszcze gejzery (mając gejzery to się na Islandii w średniowieczu nie nudzili…), mamut i dinozaur.

Image Hosted by ImageShack.us

Powyżej: Odeon z podpisem.

W końcu udało mi się dostać na Chałubińskiego. Muszę przyznać, że ulica robi dość smutne wrażenie. Zwłaszcza MON. Szary, „brudny” budynek, plakat Pągowskiego zachęcający do wstępowania do wojska jako największy wyróżnik, oberwana ‘nowa nazwa’ (www.mon.gov.pl) – lepiej już wyglądało nieodległe www.mi.gov.pl, albo jak to się kiedyś mówiło, gdy jeszcze Internet nie był tak popularny, Ministerstwo Infrastrtuktury.

Image Hosted by ImageShack.us

Stąd już blisko było do Dworca Centralnego, “Dubai-Kebab. Dania śródziemnomorskie” w przejściu podziemnym (a chyba powinno być: „dania znad Zatoki Perskiej”?), oraz Zachęty, mojego ulubionego wypełniacza reszty czasu przed odjazdem z Warszawy.

Image Hosted by ImageShack.us

Wczoraj w Zachęcie było niewiele: wystawa wideo instalacji Lecha Majewskiego (jedną znałem z Katowic), oraz pokonkursowa wystawa projektów na ekspozycję stałą w Muzeum Fryderyka Chopina w Warszawie, o której pisała już Pani Kierowniczka. I właściwie w sprawie Muzeum Chopina pozostaje mi się zgodzić – wygrał projekt najlepszy, który może muzeum ożywić.

Jednym z moich ulubionych miejsc w Zachęcie jest sklepik. Tym razem zaskoczył mnie dużą liczbą sprzedawanych DVD (w tym zestaw filmów Bergmana), CD z muzyką współczesną Mykietyn (płytę już mam, choć jeszcze nie przesłuchałem, dziwiąc się co ja też takiego swojskiego słyszę w Allegro energio. Trio z III Kwartetu D-dur Dvořaka…) oraz Knittel („Pory roku” przekraczał resztę mojego budżetu wyjazdowego, a szkoda, bo nie widzę go w sklepach internetowych). Nie kupiłem jednak żadnej płyty, a jedynie „Wiedzę tajemną” Davida Hockneya (dzięki przecenie do 42,105263…% ceny pierwotnej – a dodaję, że obie ceny bez reszty dzieliły się przez pięć i nie przekraczały 100 zł), skąd już wiem, że Ingres zapewne stosował camera lucida, a mam zamiar dowiedzieć się o wiele więcej! (Która to wiedza zapewne podzieli z czasem losy szkolnej wiedzy o skałach, ale chwilowo mnie bawi.)

Image Hosted by ImageShack.us

Pozostał mi powrót, czyli Pą-check i trzygodzinna kontemplacja reklamy przejazdów pociągami intercity do Krakowa – „Ploteczki o kieckach. I sukiennice.” (I pomyśleć, że ostatnio zwiedzałem Kraków niefachowo, bez plotek o kieckach i bez sukiennic… Obiecuję się poprawić na przyszłość.)

środa, 27 sierpnia 2008

Kryptoreklama mimo woli (ale świadoma, z konieczności)

„Leszek uwielbiał piwo, chyba był od niego uzależniony. Do narodowej legendy przeszła odmowa dana papieżowi w sprawie powinności wyprawy do dalekiej Ziemi Świętej. Jak każdy chrześcijański władca tej doby, pod przysięgą zobowiązał się do krucjaty i nawracania pogan. Nie poszedł jednak na wyprawę do Palestyny. Tłumaczył to brakiem w gorącej krainie piwa, bez którego się nie może obejść.
Papież zapewne dobrze zrozumiał I rozgrzeszył Polaka z dalekiej północy: nadejdą przecież czasy, gdy ojciec Kościoła Klemens VIII Aldobrandini na łożu śmierci w 1605 r. będzie wzdychał „O Santa piva di Polonia! O Santa pivo di Warka”, co biskupi uznają za modlitwę do jakiejś świętej i będą powtarzać chórem: „O Santa Piva, ora pro eo”. „O święte Piwo módl się za nim”. Papież Klemens bowiem niegdyś był nuncjuszem w Polsce i uzależnił się zapewne od wareckiego napoju.”

Jerzy Besala „Małżeństwa królewskie: Piastowie”, Bellona, Musa S.A., Warszawa 2006

wtorek, 26 sierpnia 2008

Nuda...

„Przypomnienie tej, rodzinnej w gruncie rzeczy, bitwy[PAK: Mozgawa, 13 września 1195], narzuca ważne pytanie: co kierowało książętami w walce o władzę? Zastanawiając się nad psychologicznym fenomenem śmiertelnych wojen krewnych o trony, trzeba zauważyć nudę książąt, ich wojów i rodzin wśród ciszy pól, szeptanych modlitw i długich sączących się z wolna opowieści. Traktowanie walki jako sposobu na życie i, co najważniejsze, przekonanie księcia, że z mocy Bożej hegemonia princepsa nad innymi braćmi mu się należy – to kolejny motyw bratobójczych walk. A to rodziło nieprzytomną zaciekłość.”
Jerzy Besala „Małżeństwa królewskie: Piastowie”, Bellona, Musa S.A., Warszawa 2006

Gdy Nadolski pisał o ciągłych podróżach rycerstwa w średniowieczu, zastanawiałem się po co to robili. I doszedłem do podobnego wniosku – z nudy. Przecież nawet później (bo do końca XVIII w.) notuje się, że panny wychodziły za mąż nie z miłości (na to było za wcześnie), nie z kalkulacji małżeńskiej rodziców (wbrew pozorom), ale z nudów... (A Rozalinda z nudów chciała się tylko zakochać...) Więc tym bardziej rycerze: podróżowali i bili się z nudów. Swoją drogą, to chyba dobrze, że tak się dzisiaj nie nudzimy, mimo że przyrost naturalny na tym traci...

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Kontroler raz jeszcze

Dzisiaj miało być o ‘nudzie’, ale gotowy wpis (właściwie cytat z minimalistycznym komentarzem) przygotowałem w domu w nowszym Wordzie niż ten, który mam w pracy... O ‘nudzie’ będzie więc jutro.

W środę wybieram się do Warszawy w charakterze ‘rewizora’, vel kontrolera. Bardzo takie zadania nie leżą w moim raczej introwertycznym charakterze, bo wolę usiąść w jakimś rogu i obserwować, a nie wypytywać niczym poseł w komisji śledczej i doszukiwać się dziur w całym. Zresztą przeglądam dostarczone mi materiały i nie widzę wielu miejsc do znajdowania dziur. Większość (przytłaczająca) to rzeczy, których dyskutować się nie da, bo są oczywiste, a reszta niezupełnie leży w moich kompetencjach. Mogę doczepić się jedynie szczegółów – kontrolowani wystąpili np. o dotację na wyjaśnienie stanu praw autorskich. Dostali na to pieniądze. Po czym przesłali pismo, w którym stwierdzili, że właściwie całe to zdanie nie ma sensu, bo nie wiadomo jak z tymi prawami autorskimi jest, albo jak będzie, a jeśli chodzi o wpływanie na ich kształt to nie są ich kompetencje, więc proszą o zezwolenie na wydanie ich w innym celu. Poprosili o to w miesiąc po zamknięciu wydatków (wyraźnie wydatkując te pieniądze w innym celu wcześniej). Pytanie (moje): czy występując o pieniądze nie zdawali sobie sprawy z problemów, czy też przejedli te pieniądze na coś innego, a potem się usprawiedliwili paru ogólnikami? Że mam zbadać, czy pieniądze dobrze wykorzystano to muszę znać odpowiedź na to pytanie... Z tym, że to niezupełnie moja działka – jestem inżynierem informatykiem, mogę sprawdzić, czy kupili oprogramowanie, które ma sens, czy mają odpowiednie wyposażenie do zadań, które chcą realizować, czy efektywnie wykorzystują posiadane zaplecze, a tu problemem są usługi prawne na wyjaśnienie zagadnień praw autorskich...

Ale do Warszawy się wybieram. W roli kontrolera wystąpię po raz piąty czy szósty (raz wystąpiłem podwójnie i nie wiem jak to liczyć), za każdym następnym razem jest łatwiej przyjąć mi tego typu zadanie. Łatwiej przyjąć, nie znaczy, że łatwiej zrealizować. Po prostu coś mi w głowie mówi: „Już to robiłeś, czym się przejmujesz? Dasz radę.”, co usuwa na bok wątpliwości. (Tu muszę dodać, że decyzję muszę podjąć zanim zobaczę dokumenty, więc częściowo w ciemno.) Zaś za pierwszym i czwartym razem tematyka tak dobrze ‘mi leżała’, że kontrola była świetną okazją by nauczyć się czegoś nowego. Co swój udział w poskramianiu mojego charakteru miało.

Cóż, człowiek nigdy nie wie, co go czeka. (Ale Cieszyn nie teraz. Może w piątek?)

niedziela, 24 sierpnia 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku… od braku przerywników operowych (odc. 19)

Co ci Czesi tak bardzo lubią wodne stwory? Był Jožin z bažin, był Wodnik Szuwarek no i jest „Rusalka” Antonina Dvořaka. Zestawienie może dziwne, ale jednak sugeruje ono większą obecność rusałek i wodników, niż w naszej, rodzimej kulturze. A to, że autor libretta – Jaroslav Kvapil – odwoływał się szeroko do wzorców obcych („Z małą syrenką” Andersena włącznie) to już trochę inna sprawa…

Image Hosted by ImageShack.us
Nimfy wodne (niestety, nie mam oryginalnego słówka czeskiego pod ręką, bo czeskiej wersji zabrakło w tym wydaniu, chyba powinno być rusałki, ale rusałka tu jest jedna i jest postacią tytułową, a to – mimo podobieństwa stroju i fryzury – nie ona).

Nie tylko libretto wiele zawdzięcza zagranicy. W tej czeskiej operze (nie, żebym słyszał, że śpiewają po czesku – bardzo niewiele słów łapałem, ale cóż, w obsadzie chyba tylko dwie Czeszki) pobrzmiewa Wagner, co jest świetnie słyszalne nawet dla takiego amatora jak ja. Trochę szkoda, bo Dvořak nie tym był mocny… Zresztą sam Dvořak miał narzekać (pod koniec swej bytności w USA), że niepotrzebnie stracił tyle czasu w życiu pisząc opery (dziesięć, „Rusałka” uchodzi za najlepszą i najbardziej Dvořakowską) – samokrytyka to spóźniona, ale bardzo trafna, bo rzeczywiście, scena nie była jego mocną stroną, potrafił pięknie odmalować atmosferę, nastrój, napisać piękną Pieśń do księżyca („Měsičku na nebi hlubokém”), ale charakterystyka postaci, ich motywów, psychologii wypada słabo.

Image Hosted by ImageShack.us
I nadal rusałki (?) w rogu sceny, ale nie dla nich ta ilustracja. Otóż tak wygląda scenografia Michaela Levine’a w akcie I – nad „stawem” góruje małżeńskie łoże, trochę jak fatum. Zresztą scenografia udatnie wykorzystana – mimo skromności wielofunkcyjna i efektowna.

Libretto w skrócie:

Akt I. Rusałka kocha Księcia, Książę kocha Rusałkę. Niby idylla. Tyle, że Rusałka (pozostańmy przy dużej literze, bo nasza bohaterka nie ma innego imienia) nie jest kobietą i nie bardzo może wejść w taki związek. Uprasza jednak swą ciotkę (?) – Ježibabę, by zamieniła ją w kobietę. Ta daje się uprosić, przygotowując odpowiednią miksturę, której skład przyprawiłby o ból głowy wszystkie oddziały sanepidu w kraju; ostrzegając jednak, że jeśli związek będzie nieudany, to Rusałkę czeka wieczne potępienie i tym podobne przykrości. Miłość jest jednak górą i Rusałka zamienia się (choć nie do końca) w kobietę.

Image Hosted by ImageShack.us
Rusałka (Renée Fleming na scenie Opery Paryskiej).

Akt II: Rusałka jako kobieta okazuje się niemową i w ogóle „jest dziwna”. To nie wróży dobrze, na dworze nie zdobywa popularności, a Książę łatwo ulega Obcej Księżniczce. Rusałka walczy o swoje miejsce, ale przegrywa. Czuje się porzucona i wraca do jeziora.

Image Hosted by ImageShack.us
Ježibaba (Larissa Diadkova – tu wciąż w akcie I).

Akt III: Rusałka znowu wzywa Ježibabę, prosząc ją o pomoc. Ta instruuje naszą bohaterkę, że może się zemścić wciągając mężczyzn w toń jeziora. Rusałka nie chce, ale musi… Nad jezioro przybywa Książę, stęskniony. Rusałka też tęskni, ale lojalnie go ostrzega jaka jest cena pocałunku. Książę jednak całuje, co oznacza jego śmierć w morskiej toni. Kurtyna!

Image Hosted by ImageShack.us
Obca Księżniczka (Eva Urbanova) i Książę (Sergei Larin).

Teraz parę słów o wykonaniu. Szukając “Rusałki” na DVD sięgnąłęm po realizację z Opery Paryskiej z dwóch powodów: dla nazwiska głównej bohaterki, gdyż bardzo cenię Renée Fleming, oraz dla ogólnie wysokiego poziomu tejże opery. Największym konkurentem była czeska wersja filmowa (telewizyjna?), ale pochodzi ona z lat 70-tych… Co, biorąc pod uwagę wówczas dostępną (zwłaszcza po tej stronie żelaznej kurtyny) technikę źle wróżyło technicznej jakości nagrania. I zasadniczo się nie zawiodłem, choć – jak już wspomniałem – trudno było mi wyłapać czeskie słowa w tej czeskiej operze.

Image Hosted by ImageShack.us
Rusałka (Renée Fleming), smutna bo Książę coś woli Obcą Księżniczkę.

Plusy wykonania, obok Renée Fleming, to dobra reszta obsady i orkiestra, niezła reżyseria (Robert Carsen) i udana scenografia (Michael Levine), oraz dobry balet. (Balet to wyraźnie specjalność Opery Paryskiej.) Reżyseria niezła, bo kilka scen jest bardzo efektownych – choćby podkreślany dualizm światów – świat wodny Rusałki i realny świat Księcia. Całość jest jednak trochę ‘sztywna’, a ja nie wiem, czy przypisać to Dvořakowi, czy może jednak reżyserowi.

Image Hosted by ImageShack.us
Balet ilustrujący klęskę Rusałki w związku z Księciem.

----
Rusalka, bajka liryczna w trzech aktach. Muzyka: Antonin Dvořak. Libretto: Jaroslav Kvapil. Rusałka: Renée Fleming. Ježibaba: Larissa Diadkova. Książę: Sergei Larin. Wodnik (ojciec Rusałki, opisany po angielsku jako „The Water Spirit”): Franz Hawlata. Obca Księżniczka: Eva Urbanova. Gajowy: Michel Sénéchal. Kuchcik: Karine Deshayes. Wodne nimfy (rusałki): Michelle canniccioni, Svetlana Lifar, Nona Javakhidze. Głos myśliwego: Kevin Greenlaw. Orkiestra i Chór Opery Paryskiej, dyr. James Conlon. Reżyseria: Robert Carsen. Scenografia i kostiumy: Michael Levine. Światła: Robert Carsen, Peter van Praet. Choreografia: Philippe Giraudeau. Nagranie: Opera Bastille, czerwiec 2002. Czas trwania: ok. 155 minut.

sobota, 23 sierpnia 2008

Kto nie z Beciem tego zmieciem (tako rzecze haneczka)

Długo miałem w sercu wyrzut sumienia – tak wspaniałych utworów jak kwartety Beethovena nie słuchałem od bardzo dawna. Co gorsza – na dobrą sprawę dotyczyło to niemal całej kameralistyki, którą przesłoniły symfonie i dzieła oratoryjne. I oto w końcu wróciłem do kwartetów, dziwiąc się, że tak dobrze je pamiętam…


Wszystko zaczęło się chyba od Wielkiej Fugi. Co prawda miałem już jakieś kwartety Beethovena na płycie, ale nie robiły one jeszcze na mnie wielkiego wrażenia. Może to kwestia technicznej jakości nagrania? Natomiast Wielką Fugę słuchałem na koncercie.

Na Kwartet Śląski wyciągnęła mnie znajoma. Trochę się niepokoiłem trudnym dla mnie programem. I rzeczywiście, na Wielkiej Fudze siedziałem jak na tureckim kazaniu. Słyszałem muzykę, ale nic z niej do mnie nie docierało. Jednak już po koncercie znajoma obróciła się w moją stronę i z wielkimi oczami zapytała zdumiona:
- To był Beethoven?! To przecież muzyka genialna, ale współczesna!

Znajoma bywała, słyszała już to i owo, ale Wielka Fuga nie jest aż tak popularna, a u nas rzadko wykonywana. I choć ja sam nic nie zrozumiałem, to jakoś pośrednio, przez spojrzenie w te wielkie oczy (a spoglądanie w kobiece oczy to rzecz niebezpieczna!) zrozumiałem, że to muzyka rzeczywiście wielka i głęboka…

Ale żebym to zrozumiał bardziej samodzielnie musiało jeszcze upłynąć sporo czasu. Najpierw przekonały mnie trzy Kwartety „Razumowskie” (op. 59). Zresztą o ile bardzo chwali się późnego Beethovena (wszystkie pochwały kwartetów dotyczyły kwartetów późnych właśnie), to ta muzyka stawia większe wymagania. Więcej też daje, ale dla początkującego słuchacza właśnie środkowy okres twórczości był przystępniejszy, choć późny bardziej pociągający. Cóż, czasem trudności pociągają.

Czy w końcu dojrzałem do późnych kwartetów? Nie wiem. Są fragmenty, które robią na mnie wielkie wrażenie, odkrywają nowe światy. Ale przede wszystkim łapię się na tym, że są jak znajomi. Mimo wszystkich wyrzutów sumienia, że do kameralistyki wracam tak rzadko.

PS. Było "tako rzcze foma", ale okazało się, że moja pamięć szwankuje. Poprawiłem.

piątek, 22 sierpnia 2008

Przewidywania

Czytając Jeana Mathiex („Wielkie cywilizacje”) przechodzę właśnie przez rozdział pełen żalu, że „świat” już nie mówi po francusku. Mathiex nie jest bezkrytyczny wobec Francji i jej kultury. Powiedziałbym wręcz, że jest nadspodziewanie krytyczny. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest głębokie przekonanie ówczesnych elit (które Mathiex przywołuje), że rola francuskiego jest naturalna i będzie trwała wiecznie, bo ten język już tak ma. Argumenty te świetnie znałem – tak często przywoływano je dla języka angielskiego.

Trudno jest przewidywać przyszłość. Argumenty, które wydają się logiczne raczej starają się objaśnić rzeczywistość, niż o niej świadczą. Przyszłość jest kwestią tak wielu niepewnych czynników, że przewidywania świadczą raczej o zadufaniu w sobie autorów i o wyobrażeniach teraźniejszości, niż o przyszłości.

czwartek, 21 sierpnia 2008

Fonetyka

Dzisiaj, dla odprężenia, zwłaszcza dla lubiących angielski -- Marian Hemar.

„Fonetyka”

Nie mogę w prostocie wieśniaczej
Nadziwić się do syta,
Dlaczego Anglik inaczej
Pisze – inaczej czyta?

Z ironią, choć przyjacielską,
Bawię się wciąż na nowo
Rozdźwiękiem pomiędzy angielską
Pisownią a ich wymową.

Nie miejsce tutaj na wykład,
Lecz parę trudności policz:
Knowledge piszą np.,
A wymawiają to „nolicz”.

Dziwne to „strejndż” – (piszesz Strange) –
Ale sam popatrz i poręcz:
Napis brzmi Gin and orange
A czyta się to „dżyn'noręcz”.

W pułapkach takich złotous-
ty zgubi się nawet Perykles,
Gdy piszą ridicoulos
A każą czytać „ridikles”.

I na nic wszystkie pokusy
Reguł i jakiejś precyzji,
Bo bus czytasz „bas”. Ale busy,
Nie czytasz „basy”, lecz „byzii”.

Im dalej w ten las gęstopienny,
Tym orientacyjnych mniej pni,
Bo czemu pisać halfpenny,
Żeby wymawiać to „hejpni”?

Nie dziw, że obcy przybysze
Mamlą ich słowa jak sznycle,
Gdy człek mówi „sajkl”, a pisze,
Za przeproszeniem, cycle.

Dziwadeł cały rejestr,
Wyjątków cała rozpusta.
Piszesz sauce worcester
A mówisz po prostu „sos w usta”.

Na próżno monstra niektóre
Oko nieśmiałe przymierza –
Jak zgadnąć, że pleasure
Wymówić należy „pleża”?

Jaki wymyślił to macher?
Skąd wziął się dziwaczny ten nałóg,
Że „ticza” piszą teacher,
A „laf” zamiast laf, piszą laugh?

Mów „wedż'bl”, pisz vegetable.
Pisz privilege, mów „prywlecz”.
A cóż to za sztuczki diable!
Tysiące podobnych im wywlecz.

Na czole rzęsiste krople
I głowa pęka jak fajans,
Bo skoro „pipl” to people –
Jak posiąść tę science? (mów „sajans”).

Lecz zniknie „rejdż”, (piszesz rage),
I wszyscy z uśmiechem ucichniem
Wspomniawszy, jak wielką przewagę
Ma nasze pisanie nad ichniem.

Bo u nas w tej dziedzinie
Prostota niepospolita
Napiszesz chrząszcz brzmi w trzcinie,
I każde dziecko przeczyta.

środa, 20 sierpnia 2008

Ha'adam u P i Świderkówny

Przeoczyłem jakoś w sobotę śmierć Anny Świderkówny. Przyznaję się ze wstydem, ale zgubiła się ona gdzieś w powodzi doniesień z Pekinu, Gruzji, deklaracji o budowie tarczy, czy lokalnych burz i trąb powietrznych... Że w prywatnym świecie lektur i odniesień zajmowała ona istotne miejsce, chciałem odnaleźć i przytoczyć jakiś krótki, zamknięty fragment. Nie potrafiłem jednak wybrać niczego dobrego -- warto ją czytać w całości. Żeby jednak choć zaznaczyć temat i zachęcić tych, którzy jeszcze nie czytali - fragment z "Rozmów o Biblii" (PWN, 2000), o stworzeniu człowieka:

Człowiek, hebrajskie ha'adam, to podobnie jak po polsku zarówno jeden określony człowiek, jak i cały rodzaj ludzki. P nie próbuje odpowiedzieć, w jaki sposób Bóg stwarzał człowieka, mówi natomiast, że stworzył go "mężczyzną i niewiastą", dosłownie nawet "istotą męską i żeńską". Tekst ten zakłada podstawową równość mężczyzny i kobiety, co w świecie P było pojęciem rewolucyjnym. Wskazuje również, że człowiek jest stworzony do wspólnoty i dla wspólnoty. A można nawet odgadywać, że właśnie to stworzenie "dla" czyni zeń obraz Boga (jest przecież stworzony również dla innych stworzeń, do panowania nad nimi...).

---
Jako przypis: Młodszą od niej, bo pochodzącą z VI i V w., tradycję kapłańską oznaczamy literą P od niemieckiego słowa Priester - kapłan.

wtorek, 19 sierpnia 2008

Gramophone: Muzykujący politycy („My Top 10”)

1 lipca tłumaczyłem już listę „My Top 10” z Gramophone, poświęconą najczęściej plagiowanym kompozytorom. We wrześniowym numerze lista jest również inspirująca – muzykujący politycy… Choć skąd takie miejsca trudno mi powiedzieć. Listę ułożył Jeremy Nicholas, a ja jedynie tłumaczę:

1. Idi Amin (1920-2003).
Ten brutalny dyktator mógł tylko w ograniczonym stopniu grać na diatonicznym akordeonie guzikowym, ale mimo to stanowi on wyjątek wśród polityków, jako ktoś kto w ogóle potrafił grać na instrumencie muzycznym.

2. Tony Blair (ur. 1953)
Odnotowano w aktach urzędowych, że były Premier i gitarzysta zespołu Ugly Rumours (grupy złożonej ze studentów Oxfordu, z czasów Blaire’a) zwykł brzdąkać na gitarze, w czasie gdy rozmów telefonicznych z Downing Street. […]

3. Bill Clinton (ur. 1946)
William Jefferson Clinton, czterdziesty drugi prezydent USA grywa (nawet jeśli z pewnymi ograniczeniami technicznymi) na saksofonie jazzowym i był pierwszym politykiem, który wykorzystał swój talent muzyczny podczas kampanii [wyborczej].

4. Giscard D’Estaign (ur. 1926)
Prezydent Francji w latach 1974-1981 lubił grywać melodie ludowe na akordeonie. Cytuje się jego powiedzenie: „Gram błędne nuty w muzyce, tak jak nie gram błędnych nut w polityce.” No, no…

5. Gilberto Gil (ur. 1942)
Gilberto Passos Gil Moreira, obecny brazylijski minister kultury, jest piosenkarzem, gitarzystą i twórcą piosenek, zdobywcą nagrody Grammy, zapewne jedynym politykiem, który odbył tournee po Europie (22 występy) podczas sprawowania urzędu.

6. Sir Edward Heath (1916-2005)
Bez wątpienia najbardziej muzycznie uzdolniony brytyjski premier (1970-74), zdobył organowe stypendium w Balliol College w Oxfordzie. Przez całe życie grał na fortepianie, dyrygował orkiestrami i stowarzyszeniami chóralnymi (z różnym powodzeniem) a nawet napisał książkę o radości płynącej z muzyki.

7. Thomas Jefferson (1743-1826)
Trzeci prezydent USA grał na skrzypcach przez całe swoje życie, rzadziej na wiolonczeli. „Muzyka”, powiedział, „była ulubioną pasją mojej duszy, a los rzucił mnie do kraju, gdzie znajduje się ona w stanie żałosnego barbarzyństw.”

8. Helmut Schmidt (ur. 1918)
Wciąż palący kanclerz Niemiec (1974-82) był dostatecznie dobrym pianistą by nagrać płyty długogrające z koncertami na wiele fortepianów Bacha i Mozarta wraz z Christophem Eschenbachem, Gerhardem Oppitzem i Justusem Franzem dla DG i EMI Angel.

9. Condolezza Rice (ur. 1954)
Condi jest sześćdziesiątym szóstym sekretarzem stanu USA. Wyróżnia się wśród współczesnych polityków będąc zapaloną miłośniczką Schumanna i Brahmsa. Co bardziej zaskakujące gra ich dzieła kameralne na znacząco wysokim poziomie, kiedyś nawet pragnęła zostać koncertującą pianistką.

10. Harry S. Truman (1884-1972)
Trzydziesty trzeci prezydent USA (1945-53) był utalentowanym pianistą i kiedyś nawet rozważał karierę muzyka. Powiada się, iż wstawał codziennie o piątej rano by ćwiczyć przez dwie godziny.

W ‘posłowiu’ mogę jedynie zaznaczyć, że staram się sobie przypomnieć Polaka-polityka-muzyka w jednym. I nie bardzo potrafię, poza muzykującym młodym Tuskiem… Choć z drugiej strony przynajmniej nie mieliśmy miłośnika diatonicznego akordeonu guzikowego, co też jest jakąś pociechą...

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Inne punkty widzenia

W ostatnich dniach dziwiłem się różnym próbom przedstawienia odmiennego punktu widzenia, jakie widziałem w internecie. Za każdym razem własne poglądy przedstawiano poprawnie, można było się z tym opisem jakoś zgodzić. Obce jednak poglądy stawały się karykaturą... Co może byłoby normalne w przypadku złośliwej polemiki, tu jednak za każdym razem była to próba zimnej analizy...

Zastanawiam się, czy w ogóle to możliwe – zachować swoje poglądy, a jednocześnie wiarygodnie przedstawić poglądy kogoś innego? Wydaje mi się, że raz spotkałem taki przykład, czytając o przeciwstawieniu racji ‘pacyfistów-militarystów’, czy ‘zwolenników wolności wyboru kobiety – obrońców życia poczętego’, gdzie nie potrafiłem ocenić jakie jest stanowisko autora. Ale, po pierwsze, to było lata temu, po drugie nie mam książki pod ręką by sprawdzić, czy moja niewiedza nie była naiwnością.

Z drugiej strony czasami czytam recenzje płyt. I nawet jeśli napisane są one stronniczo, nawet, gdy zdradzają zupełnie inne gusta od moich własnych, często jestem w stanie wyczytać jakie to jest nagranie i wyrobić sobie o nim opinię – czasem zupełnie odmienną od autora recenzji. Choć wydawałoby się, że subiektywizm tu może być nawet większy i bardziej naturalny, wcale nie przeszkadza rozumieniu – mimo wszystko jest to dość obiektywne. Dlaczego w polityce i idea się tak nie da? Czy dlatego, że muzyka jednak jest bliższa samemu doświadczeniu?

niedziela, 17 sierpnia 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku… od braku przerywników operowych (odc. 18)

Dzisiejszy przerywnik trochę jako odpowiedź na zapytanie Marka o to, jaki jest ten „Czarodziejski flet”. „Ten”, który oglądałem z pustką w głowie i kompletnym brakiem pomysłu na to, co mam napisać…

Image Hosted by ImageShack.us
To nie jest charakteryzacja “na Wildsteina”, to Tamino, czyli Will Hartmann.

Pustkę, bo to jakieś dziwne wykonanie. Widziałem dziwniejsze, przyznaję, zresztą „Czarodziejski flet” jest dość kłopotliwy dla reżyserów. A przynajmniej ja jakoś nie potrafię znajdować dobrych realizacji… Może z wyjątkiem Bergmana, ale ten szwedzki…

Image Hosted by ImageShack.us
Monostatos (Adrian Thompson) – politpoprawny Monostatos by mi nie przeszkadzał, gdyby nie to, że jego ‘wiek’ stoi w sprzeczności z energią, którą musi się wykazywać. Trudno uwierzyć w jego moc; jest trochę niezdarny…

Trudno mi zdefiniować problem tego wykonania. Ma parę plusów – choćby świetną Dorotheę Röschmann jako Paminę (czy może być lepiej? a przy tym wybija się aktorsko), dobrego Sir Colina Davisa dyrygującego orkiestrą The Royal Opera, Dianę Damrau w roli Królowej Nocy. Czasami ładne stroje i efektowne tło, jak w arii Królowej Nocy w II akcie, albo tarczę słoneczną w finale, czy pomysłowy ‘zwierzęcy balet’, który towarzyszy grze na flecie Tamina. Ale poza tymi plusami jakby brakowało życia i spójności koncepcji.

Image Hosted by ImageShack.us
Papageno (Simon Keenlyside) i Pamina (Dorotea Röschmann).

Zacznijmy od Papagena. Simon Keenlyside przyzwoicie śpiewa, prezentuje niemal olimpijskie wygimnastykowanie. A mimo to po scenie raczej snuje się bez sensu niż chodzi, wyglądając na osobę kompletnie bezmyślną (czy można inaczej wyglądać mając kaczora na głowie?)… Papageno jakiego sobie zawsze wyobrażam, to młody człowiek, pełen słabości, ale niegłupi, mimo braków wykształcenia. Trochę samochwała (jak to pokazuje spotkanie z Taminem). Tutaj Papageno jest po prostu nijaki.

Image Hosted by ImageShack.us
Diana Damrau jako Królowa Nocy (II akt).

Królowa Nocy – Dianę Damrau już pochwaliłem. I głos i strój (trochę z innej bajki, ale jej wolno) były dobre – zresztą jej przedstawienie zdobi okładkę płyty, ale to nie wszystko czego oczekuję. Może brakuje jakiegoś podwyższenia? Tu wszystko odbywa się na płaskiej scenie, żadnych schodów, podestów, czegoś, co pozwoliłoby Królowej Nocy górować nad sceną, czegoś co podkreśliłoby nie tylko w muzyce, ale i na scenie królewski majestat.

Image Hosted by ImageShack.us
Papageno (Simon Keenlyside) i Papagena (jako ‘staruszka’… - Ailish Tynan).

Papagena… Papagena – Ailish Tynan – przedstawia inny problem, niespójności opery. Bo tak, Tamino, Sarastro, Monostatos (choć ten ostatni w formie karykaturalnej) nawiązują do strojów osiemnastowiecznych. Królowa Nocy i jej Damy, to świat fantastycznych, dość jednak współczesnych sukien i fryzur – wprowadza to jakiś dysonans, ale to jeszcze można zrozumieć. A Papagena… pojawia się w stroju współczesnym. Dlaczego? Po co jeszcze jeden ‘plan’, jeśli chodzi o stroje i rozumienie „Czarodziejskiego fletu”? Nie wiem. I to, że sceny z Papageną bywają zabawne niewiele tu zmienia.

Image Hosted by ImageShack.us
Sarastro (Franz-Josef Selig) i Pamina (Dorothea Röschmann).
Podobnych zdziwień, w tej dość statycznej realizacji jest więcej. Na przykład dlaczego Królowa Nocy, jej trzy Damy i Monostatos uciekają w finale przed jednym, jedynym Sarastrem? I to tylko go ujrzawszy? Dlaczego pokazano jak Tamino (Will Hartmann) niby to grając na flecie oblizuje sobie górną wargę? Wszystko to wygląda tak, jakby parę dobrych pomysłów i niezłą obsadę pogrążyła pewna bylejakość i niekonsekwencja reżysera, którym jest… uwaga, uwaga – David McVicar, chwalony tu dwa razy przeze mnie – za „Juliusza Cezara” i „Wesele Figara”

PS.
Może wpływ na moją ocenę ma fakt wydania tej płyty w taniej, kioskowej serii „LaScalla”, gdzie mieści się ona na jednej płycie – niestety, braki jakości widać. Muszę tu jednak dodać, że wydano już wersję Blue-Ray, która powinna się cechować dużo lepszą jakością nagrania.

sobota, 16 sierpnia 2008

LOSP i cena życia

Zupełnie przypadkiem tak się złożyło, że w Dzień Wojska Polskiego czytałem artykuł o procedurze zakupu LOSPów (lekkich opancerzonych samochodów patrolowych) dla polskich żołnierzy na zagranicznych misjach. Artykuł mnie nie zaskoczył, choć – zwłaszcza wczoraj – kontrastował z pochwałami wojska, jego sprawności i fachowości, jak też z deklaracjami, że na armii nie wolno oszczędzać.

Artykuł mnie nie zaskoczył, bo już nie raz czytałem o problemach z wyposażeniem polskich żołnierzy na misjach. To, że jadą na nie żołnierze niezupełnie przygotowani jest jakoś naturalne – żaden poligon nie zweryfikuje tak dobrze wymogów jak prawdziwa misja. Ale to co się dzieje później woła o pomstę do nieba… Co prawda uwagi żołnierzy są uwzględniane, ale między ich zgłoszeniem, a jakąś zmianą w wyposażeniu trwają czasem latami… Tymczasem żołnierze muszą posługiwać się złym sprzętem bardziej niż to konieczne ryzykując własnym życiem.

I podobny jest przypadek LOSPów. Żołnierze na misję (Irak) pojechali z Honkerami, czyli gruntownie zmodernizowanymi Tarpanami. Pomysł by zmodernizować ‘samochód rolniczy’ sam w sobie nie był zły – na tej samej zasadzie pojawiły się np. wojskowe Land Rovery; tyle że czasy się zmieniły (tak zwane konflikty asymetryczne wymagają samochodów patrolowych dobrze opancerzonych przed ogniem karabinowym, oraz mino odpornych) i żołnierze na miejscu doinstalowywali pospiesznie dodatkowe pancerze. MON powoli reagował, najpierw wymuszając doinstalowanie opancerzenia w fabryce Honkerów; potem pokładając nadzieje w otrzymanych od USA Humvee, które jednak okazały się słabiej opancerzone od samochodów obecnie wykorzystywanych przez USA, bo zwyczajnie, pamiętające jeszcze Wojnę w Zatoce… (Zresztą także Amerykanie przegapili zmianę wymagań związanych z konfliktami asymetrycznymi – dopiero teraz pospiesznie wprowadzają wielkie MRAPy, takie jak Cougar, czy MaxxPro. W tym przypadku największe doświadczenia posiadają RPA i Izrael.) Sytuacja podczas kolejnej misji – w Afganistanie – też więc okazała się zła (mimo irackich doświadczeń), na co zareagowano rozpoczęciem procedury pozyskiwania LOSPów.

Procedurę rozpoczęto. Podobno są już wymagania (artykuł traktował o tym, że mało sensowne, ale że fachowcem w tej sprawie nie jestem nie komentuję) – tyle, że w czasie gdy Polska przygotowywała się do ‘pospiesznego’ zakupu, w związku z nagłą potrzebą posiadania LOSPów w Afganistanie, taka Hiszpania, zaczynająca z podobnymi problemami jak Polska, nie tylko przygotowała listę wymagań, ale także: wybrała model, zakupiła go, odebrała i wysłała do hiszpańskich wojsk na misjach… Więc szybciej się da… I nawet to nie jest kwestia pieniędzy, ale zwykłej sprawności organizacyjnej i – jak mogę domniemywać – tego, iż faktycznie nie traktuje się ludzkiego bezpieczeństwa jako sprawy dość ważnej…

Swoją drogą warto zauważyć, że życie, które często nazywa się ‘bezcennym’ w realiach ekonomiczno-politycznych ma swoją cenę. Gdy Amerykanie wyliczają, że życie jednego żołnierza to 500 000$ (wliczając to, co w żołnierza zainwestowano, czyli wyszkolenie), to bynajmniej nie próbują zmniejszyć jego wartości, a wprost przeciwnie – przydać wagi argumentowi, że czterech żołnierzy, czyli 2 000 000$, wymaga czegoś więcej niż Humvee za 150 000$... Ciekawe ile dla naszego MON warte jest życie żołnierza?

piątek, 15 sierpnia 2008

Listy do Mozarta

Schmitt pisał listy do Mozarta. Ale pomysł jest starszy -- sami zobaczcie:

Ej, po szerokiej drodze, sam jeden, sam jeden z harmonią --
to znowu nie jest tak źle...
cienie w czapkach złodziejskich pod parkanami się gonią
i sosny kołyszą się.

Śpiewaj, bracie. Sam jeden. Naciskaj należny klawisz,
nutę po nucie...
ej, gwiazdy! a ty gwiazdami jak z dziewczynami się bawisz
w czarodziejskiej tancbudzie.

Piosenkę, którą układasz, wrzuć w księżyc jak w skrzynkę pocztową,
Mozart otrzyma list.
Resztę już w niebie załatwią. A reszta w tę noc majową
nie znaczy nic.


Konstanty Ildefons Gałczyński "Ej, po szerokiej drodze" (1938)

środa, 13 sierpnia 2008

Cały ten Monteverdi, albo przerywnik niezupełnie operowy

W końcu przerywniki nie zawsze mogą być operowe, nieprawdaż?. A tym razem niby blisko, ale jednak nie. Blisko, bo muzyka jest w tym filmie najważniejsza; blisko, bo reżyserem jest John La Bouchardiere specjalizujący się w operach; blisko wreszcie bo mamy i akcję i śpiew. Ale cała reszta jest inna.

Image Hosted by ImageShack.us
Anna Crookes (sopran, jak widać śpiewa) i partnerujący jej aktor – Pano Masti.

Inna, gdyż absolutnie nie jest to opera – realizatorzy stanęli tu przed problemem o wiele trudniejszym niż w operze (jak zresztą zauważa reżyser) – bo jak wiarygodnie pokazać, że kilka osób śpiewa jednocześnie: „Kocham cię, nie porzucaj mnie!”? A tego wymagał pomysł, czyli zrealizowanie filmu prezentującego Czwartą Księgę Madrygałów Claudio Monteverdiego (z roku 1603). W końcu
reżyser znalazł odpowiedź – takie wyznania, a przynajmniej tego typu gesty, potrafią się pojawiać w restauracjach, czy kawiarniach, gdzie wielość stolików, obcość innych, pochłoniecie przez własne sprawy, dają złudzenie izolacji, intymności we dwoje przy wspólnym stoliku.

alt="Image Hosted by ImageShack.us"/>
Baryton Matthew Brook (i partnerująca mu Anna Skye).

I tak większa część filmu The Full Monteverdi rozgrywa się właśnie przy restauracyjnych stolikach – to tam zasiada sześć par (w każdym przypadku śpiewak śpiewaczka i partnerujący mu aktora/aktorka), które przeżywają swoje historie, zawsze związane z miłością, zawsze z odejściem (chyba nie zdradzę sekretu jeśli powiem, że film kończy się w tejże restauracji, ale przychodzą do niej jedynie śpiewacy/śpiewaczki – czyli zespół I Fagiolini - porzuceni przez aktorów/aktorki), to tam mamy do czynienia z ekspresyjnymi odejściami, z ucieczkami do toalety by się wypłakać, z wymownymi spojrzeniami i gestami (najbardziej wymowna jest jednak muzyka i grymasy, które wymusza), a także ze wspomnieniami. Tylko parę końcowych madrygałów oddaje to, co dzieje się później – wspólną noc zakochanych par (Si ch’io vorrei morire - tu warto pamiętać, że w języku barokowej poezji powiedzenie komuś, że „chce się umrzeć”, oznaczało namiętną propozycję seksualną) i poranek (Anima dolorosa), po którym jest rozstanie (tu trzy kolejne, z ogólnej liczby 19).

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us
Clare Wilkinson (mezzosopran). Dwa razy, by nie być posądzonym o stronniczość, skoro za pierwszym razem w toalecie.

Film (i poprzedzająca jego realizację) „trasa koncertowa” stanowią dość logiczną konsekwencję wcześniejszych prób Fagiolinich, które szły w kierunku przydania muzyce dodatkowego znaczenia, swoistej teatralizacji – tak jak ‘amatorski teatrzyk’ w nagraniu na DVD
„L’Amfiparnaso” Vecchiego
; czy też dwie ostatnie płyty z muzyką Monteverdiego – „Fire and Asches” oraz „Flaming Heart”. Fagiolini chcieli jeszcze więcej – i to osiągnęli w tym filmie:



Każda z par ma swoją historię, ale muszę przyznać, że trudno je śledzić – przynajmniej wszystkie na raz, przy pierwszym oglądaniu filmu. Ale to nie jest ważne – tak jak nie są ważne napisy, które możemy sobie wyświetlić by śledzić treść. Emocje, a tylko one są ważne, ukazują muzyka i obraz – a zwłaszcza twarze bohaterów. I to wystarcza.

Image Hosted by ImageShack.us
Kolejna para, tym razem może nie pokazana jakoś szczególnie ładnie, ale przynajmniej w przyjemniejszej sytuacji – Katherine Peachey (aktorka) przyjęła pierścionek zaręczynowy od Nicholasa Mulroya (tenora).

Image Hosted by ImageShack.us
I fotos dla Fio.

Emocji jest bardzo dużo. Gdy czytałem, że „film uwspółcześnia Monteverdiego”, to nie potrafiłem ukryć uśmiechu – bo po co uwspółcześniać coś uniwersalnego – i w czasie i w przestrzeni? Monteverdi jest współczesny – co wie każdy jego słuchacz i to w każdej epoce. Ten film jest przydatny w czymś innym – złączenie bodźców wzrokowych z muzyką daje (przynajmniej dla mnie – a oglądałem w ciągu ostatnich trzech dni go dwa razy, trzy razy słuchając samej muzyki) efekt synergii, tworzy coś nowego, podkreśla poszczególne partie. Któryś z recenzentów miał film określić jako „emocjonalny striptiz” – co wydaje się bardzo trafnym określeniem. Choć zapewne wielu wybierze Monteverdiego bardziej radycyjnego…

Image Hosted by ImageShack.us
Namiętne pocałunki Gilesa Underwooda (bas, musi przerywać śpiewanie Monteverdiego – szczęśliwie trafia w pauzy) i Giny Peach.

To nie jest film do oglądania w paśmie największej oglądalności; bo jednak tak powikłane historie, emocje tkwiące w dawnej muzyce – to zbyt nietypowe dla wielu słuchaczy. Co piszę mimo uznania uniwersalności tej muzyki – ale to nie o uniwersalność chodzi, ale o umiejętność otwarcia oczu i uszu na coś nowego. Może nawet o pewne wcześniejsze osłuchanie z Monteverdim – i reżyser i kierownik muzyczny osłuchani byli od dziecka. Trudność stanowić może także kwestia samej treści – niby ona nie jest ważna, ale przecież każdy się jej doszukuje, tymczasem madrygały nie nadają się na dialogi, innych dialogów nie ma, a polifoniczność muzyki przekłada się na polifoniczność akcji – dopiero przy drugim oglądaniu rozumiałem w miarę wszystkie prezentowane historie (w miarę, bo z jedną mam wciąż pewne problemy). A trochę szkoda – bo może ułatwić dotarcie do Monteverdiego początkującym. Zresztą nieco zazdroszczę Czechom – jakoś brali udział w przygotowaniu tego filmu i w grudniu zaprezentuje go czeska telewizja. Więcej można się dowiedzieć z „bloga” tego projektu (projektu, bo blog wykorzystując technologię wordpressa nie tylko traktuje o filmie i jego projekcjach, ale także o wykonaniach koncertowych).


Image Hosted by ImageShack.us
Carys Lane (sopran) – i w ten oto sposób wszyscy śpiewacy znaleźli się na ilustracjach, choć zabrakło Alana Mooneya, partnerującego jej aktora. (Podobnie jak partnerującego Clare Wilkinson Marka Denhama.) W filmie nie zauważyłem zaś Roberta Hollingwortha, sprawującego nadzór nad stroną muzyczną. I dlatego zabrakło mi tu jego portretu.

Odkłądając na półkę: "Koronowo 1410"

Tytuł może być nieco mylący. Książka Piotra Derdeja ukazała się w serii „Historyczne Bitwy” Bellony (dawniej Wydawnictwo MON), stąd autor został niejako zobligowany by tytuł był nazwą bitwy, rzeczywiście opisanej, ale to trochę tak jakby „Krzyżaków” Sienkiewicza (skądinąd cytowanego, choć nie z tej powieści) nazwać „Grunwald 1410”. Oczywiście z poprawką na to, że Derdej nie tworzy beletrystyki.

Lepiej treść oddawałby tytuł „Po Grunwaldzie”, bo właśnie te miesiące – od lipca (Grunwald), do października (Koronowo) 1410 roku autor analizuje. Miesiące trochę zapomniane... Owszem, pisze Jasienica, wspomina Kuczyński, ale jakoś w świadomości Polaków zdaje się, że jest tu czarna dziura. Coś się może pamięta o oblężeniu Malborka, ale zaraz potem jest pokój toruński. I nic więcej...


Tymczasem były to miesiące ważne, nawet, a może właśnie dlatego, że dość ‘jałowe’. Najpierw triumfujący król Jagiełło i przechodzące na jego stronę Prusy, potem nieudane, prowadzone (zdaniem Piotra Derdeja) bez należytego zapału oblężenie. Wreszcie odwrót z Prus (wrzesień) i rozpuszczenie armii na leża zimowe. A potem krzyżacka kontrofensywa. Imponująca skutecznością kontrofensywa – w dwa tygodnie Krzyżacy przywrócili własną władzę nad większą częścią swego terytorium – broniły się już tylko niektóre zamki z polskimi załogami, a armia krzyżacka była gotowa zaatakować słabo bronioną (bo wojska rozpuszczone do domów) Polskę. Na drodze do Polski leżało Koronowo.

Opisu bitwy dostarcza nam tylko jedno źródło – Długosza, oraz domysły historyków. Ich zdaniem wyglądało to tak: rycerstwo krzyżackie (głównie goście Zakonu) postanowiło zaatakować polskie szczupłe (jak donosiły błędne dane wywiadu) siły w Koronowie. Rycerstwo spieszono (domysł historyków: ponieważ po drodze był most, którego broniła polska piechota), gdy okazało się, że Polacy w Koronowie to nie tylko piechota, a nawet więcej – w miejscowym klasztorze udało się na czas rycerzom założyć zbroje i dosiąść koni – Krzyżacy szybko uciekli do swoich koni, a potem uciekali dalej. Polacy rozpoczęli pościg, ostrzeliwując z łuków przeciwnika. Po około mili (10-11 km) Krzyżacy stwierdzili, że pogoni nie umkną i przystąpili do bitwy organizując swoje szyki na wzgórzu. Polacy wdostali się na wzgórze inną drogą. Doszło do właściwego starcia, bardzo zaciętego i stawianego wyżej przez uczestników (pod względem wymogów i wysiłku, a zatem i satysfakcji ze zwycięstwa) niż pod Grunwaldem. Po dwóch ‘rozejmach’, gdy rycersko komplementowano (?) przeciwników, Polacy zdobyli chorągiew krzyżacką, co doprowadziło do upadku ich ducha i w konsekwencji przegranej (choć Krzyżacy mieli przewagę liczebną, jednak liczebności obu armii z książki dokładnie nie poznamy – autor cytuje szacunki, ale nie przykłada do nich wagi). I tak bitwa się skończyła. Po 10 października 1410 roku znowu Polacy zwyciężali. Przynajmniej militarnie...

Tu może warto jeszcze dodać, że Jagiełło znowu (jak i po Grunwaldzie) szybko zwolnił jeńców, oraz zaopiekował się rannymi – podobno każdym z osobna. I jak tu nie lubić, tak po ludzku, Jagiełły? Choć zwolnienie było aktem politycznym, to przecież wydaje się on taką ludzką, sympatyczną osobowością – słucha ptaków w lesie, żeni się z miłości, potrafi zainteresować się każdym rannym z osobna, rycersko zwalnia jeńców...

Wracając do bitwy – jak wspomniałem, źródło jest jedno (choć autor czasem cytuje je wprost, czasem przez Kuczyńskiego, czasem przez Sienkiewicza), więc i pytań niemało. Na przykład, skąd te rozejmy – czy rzeczywiście to przykład rycerskości? Jeśli tak, to Koronowo było bitwą wyjątkowo ‘rycerską’ jak na średniowieczne warunki. Albo łucznicy – czyżby, jak sugeruje Kuczyński, byli to Tatarzy? Niestety, nic więcej nie wiadomo.

***

Jak już jednak wspomniałem, Koronowo to temat trochę marginalny w tej książce. Większą część obejmuje opis oblężenia Malborka, a raczej krytyka królewskiej nieudolności. Bo Koronowo pomagało, dawało szanse, ale nie było w stanie zrównoważyć tamtego błędu, który – gdyby wierzyć autorowi, kosztował nas już w piętnastym wieku granice na Odrze i Nysie (a może i Łabie), oraz narodziny Rosji...

Czy autor ma racje? Gdybologia to piękna rzecz, ale jakoś wątpię. Polska pokonywała później Krzyżaków, odzyskała wielką część ich ziem – i jakoś to Polsce szczególnie nie pomogło. Zawsze można powiedzieć, że straciła swój historyczny czas... Może. Ale też autor bierze za właściwą zawsze najbardziej optymistyczną możliwość...

Swoją drogą, biorąc pod uwagę, jedną z przyczyn przedwczesnego zaniechania oblężenia Malborka – czyż nasza historia nie nabiera romantycznych rumieńców, gdy tylko przytacza anegdoty Długosza? Cytuję:

„Ze wszystkich zaś panów nikt goręcej i gorliwiej nie doradzał przerwania oblężenia niż kasztelan wojnicki Andrzej z Tęczyna. Przeciągnął też większość rycerzy i szlachty na swoją stronę zaślepiony miłością do córki podskarbiego Królestwa Polskiego Dymitra, Anny z Kraśnika, w której był niezwykle zakochany.”

Rosja powstała, nas nad Odrę i Nysę wypchnął dopiero Stalin, ale przynajmniej Andrzej z Tęczyna kochał Annę z Kraśnika. Czy to nie dość? Gdyby na jednej szali postawić wielką politykę, a na drugiej Polki, to nie wiem, co by wybrano... Zwłaszcza nie wiem, co wybrałby Jagiełło...

***

I jeszcze parę słów o samej książce. Otóż trudno mi ją polecać za cokolwiek innego niż temat, trochę nazbyt zapomniany. Autor wciąż cytuje trzech innych autorów – Kuczyńskiego („Wielka wojna z Zakonem Krzyżackim, 1409-1411”), Jasienicę („Polska Jagiellonów”) i Długosza. Czasem jeszcze Nadolskiego („Grunwald 1410” z tejże samej serii). Poza Nadolskim są to dzieła stare, o ile jeszcze Długosz to podstawowe źródło informacji bliskie epoce, o tyle – nic nie ujmując Jasienicy i (może nawet bardziej) Kuczyńskiemu – jako autorzy się oni trochę zestarzeli... Mamy więc wciąż jednostronną wizję Krzyżaków jako „zakonu rozbójniczego” (choć może to też nawiązanie do „państw zbójeckich”?), postrzeganego jako jednoznaczne niebezpieczeństwo, które w sposób dla wszystkich jasny i oczywisty powinno być zniszczone. To w warstwie ideowej, trudniej mi krytykować warstwę historyczną, ale ‘obijały mi się o uszy’ nowsze badania, w tym dyskusje o oblężeniu Malborka. Zaś sami Jasienica i Kuczyński (a nawet Nadolski) to autorzy popularni – dość, że sam wyżej wymienione dzieła czytałem, więc autor niewiele wniósł nowego. A wśród tego co wniósł znajdują się, niestety, liczne powtórki, przypominane fakty, powtarzane (choć w różnej formie – jako przeróbki Długosza) opisy. Gdyby tak usunąć tę nadmiarowość, książeczka schudłaby gdzieś o 1/4.

----
Piotr Derdej „Koronowo 1410”, Bellona 2008

wtorek, 12 sierpnia 2008

Seks jak Kopciuszek

„Człowiek dzisiejszy zdaje sobie sprawę, że sex jak triumfujący Kopciuszek chodzi po sali balowej.”
N.G.M. van Doornik „Franciszek z Asyżu. Prorok naszych czasów”, Wyd. Ojców Kapucynów, Warszawa 1981

I głowię się o co van Doornikowi chodziło, tak rozpoczynając rozdział. To znaczy, o jaką salę balową. Bo w pierwszej chwili przypomina mi się scena, gdy wybija północ, a Kopciuszek musi się szybko zakonspirować – to jakoś nie bardzo tu pasuje do triumfu... Może jednak chodzi o Rossiniego? A może jakoś seks i kopciuszek łączą się u van Doornika w wyobrażeniu postaci św. Klary, a zwłaszcza ze współczesną wizją jej związku ze św. Franciszkiem (inna sprawa, o czym van Doornik myśli; gdyby sytuacja się odwróciła i to Franciszek naśladował św. Klarę zapewne rozdział by się tak nie zaczynał)?

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Umysł w stanie lotnym

„Ludy południowe pod wpływem lekkiego powietrza i wielkiego upału mają również umysły lotniejsze i szybciej obmyślają plany, północne zaś ludy pozostając pod wpływem ciężkiego powietrza, oziębione wskutek wilgoci i oporu powietrza, myślą wolniej. Przekonać się o tym można na przykładzie wężów, które najżywiej się poruszają, gdy upał wyciągnie z nich oziębiającą wilgoć, natomiast w czasie pory deszczowej i w zimie ziębną i wskutek zmiany klimatu, zdrętwiałe, trwają w bezruchu. Dlatego nie trzeba się dziwić, że upał podnosi u ludzi lotność umysłu, a zimno powoduje większą jego powolność. Jeśli południowe ludy odznaczają się żywą inteligencją i niezwykłą pomysłowością, to jednak brak im dzielności, gdyż słońce wyciąga z nich odwagę, te zaś ludy, które rodzą się w zimnych okolicach, bardziej są skłonne do zaciętej walki orężnej, odznaczają się wielką odwagą i są nieustraszone, jednakże wskutek powolności umysłu uderzają bez zastanowienia i zręczności i nie osiągają celu.”
Witruwiusz „O architekturze ksiąg dziesięć”

Dzień jest ciepły, więc niby powinien sprzyjać pracy intelektualnej; a ja jednak wolę wywietrzyć pokój w pracy i zająć wygodne miejsce w cieniu. Czyżbym sabotował zawodowe obowiązki?

niedziela, 10 sierpnia 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku… od braku przerywników operowych (odc. 17)

Ech… jak przyjemnie zanurzyć się w świat zupełnie różny od rzeczywistego, w świat wprost zabawnie absurdalny z naszego punktu widzenia. Jak miło uciec od rzeczywistości w operę barokową. Tym bardziej, że ta opera się jakoś wykonawcom kojarzy z Polską – no bo sami zobaczcie, kogo przedstawiono na okładce (co sugeruje tytułową bohaterkę – Rodelindę) pewnego jej nagrania:

Image Hosted by ImageShack.us

Tak, dobrze widzicie – sama Maria Kazimiera d’Arquien (dla przyjaciół: Marysieńka)! Tymczasem w wykonaniu, o którym chciałem dzisiaj parę słów opowiedzieć, niektórzy panowie noszą na czapkach wojskowych polskie orzełki! Ale na to nie mam niestety ilustracji – musicie mi uwierzyć na słowo, że na własne, intensywnie przecierane z niedowierzania oczy, to widziałem. A ilustracji nie mam, bo przestawiłem odtwarzacz DVD w komputerze na strefę 1, podczas gdy omawiana opera może być odtwarzana w regionach 2, 3, 4 i 5… W związku z tym ilustracje zastąpią linki do YouTube’a, takie jak ten z Andreasem Schollem śpiewającym „Con rauco mormorio piangono”. Może jednak orzełka da się dostrzec na początku tego filmiku, na czapce Garibalda (Umberto Chiummo)?

Jeśli zerknęliście, to już wiecie – dzisiaj„Rodelinda, królowa Longobardów” Jerzego Fryderyka Handla (libretto Nicola Francesco Haym według Antonio Salviego, według „Parharite” Pierre’a Corneille’a), realizacja z Festiwalu w Glyndebourne (czyli owieczki, zamiast holenderskich krów), z 1998 roku, z Andreasem Schollem jako Bertarido, Anną Cateriną Antonacci jako Rodelindą, czy innym ‘polskim akcentem’ – Arturem Stefanowiczem w roli Unulfa.

Nie wiem dlaczego Longobardowie tak kojarzą się z Polską. Wandale, Goci, nawet Burgundowie – to co innego. Ale Longobardowie? Zostawiając Polskę – tu reżyserowi (Jean-Marie Villégier) i scenografom (Nicolas de Lajartre i Pascale Cazales) wszystko kojarzyło się z początkiem wieku – zresztą poza orzełkami, mundury kojarzyły mi się raczej z Rosją i Niemcami, a nie z Polską (choć geograficznie blisko, zwłaszcza z perspektywy Glyndebourne). Pomysł to był umiarkowanie dobry – wszyscy starają się wyglądać jak na podkolorowanych dawnych pocztówkach, mają do tego odpowiednie stroje i makijaże (upudrowani, z uszminkowanymi ustami) światło jest wytłumione - czasem daje to świetne efekty, gdy ciemny strój Scholla-Bertarida zlewa się z tłem, ale mimo wyrazistej i spójnej koncepcji (co zawsze jest dobre) ogólnie rzecz biorąc zbędnie wyszarzało cały spektakl, co jakoś nie pasowało do muzyki Handla.

Nad stroną muzyczną opiekę sprawował William Christie, którego mam nadzieję, że przedstawiać nie trzeba. Specjalista od baroku wybitny, choć tym razem nie prowadzi własnego zespołu (Les Arts Florissants), a stanął na czele Orkiestry Wieku Oświecenia (Orchestra of the Age of Enlightenment), bardzo przeze mnie ceniony w Handlu. Tu, jakoś nie leżał mi pierwszy akt (ale przyznaję, że z ujmą dla artyzmu Handla prasowałem przy nim…), potem jednak orkiestra zaczęła mi się podobać; zresztą, czy Christie ma w „Rodelindzie” jakąś poważną konkurencję?


Podobnie zresztą jeśli chodzi o śpiewaków – pierwszy akt mnie nie zachwycał, ale tu długo nie było Andreasa Scholla. Gdy ten się pojawił, od razu zaczął górować nad innymi, także nad przeze mnie lubianą (ale bardziej pasującą do Berlioza…) Anną Cateriną Antonacci. Zapraszam do posłuchania Scholla na YouTubie:

Con rauco mor morio piangono.

Vivi tiranno. (Tu zresztą scena zbiorowa, poznajemy innych – żonę Bertarida Rodelindę, ich syna Flavia (niema rola, wystąpił Tom Siese), uzurpatora (tego, który ma żyć) Grimoadla – Kurta Streita; pomocnika Bertarida – Unulfa (Artur Stefanowicz). A leży na scenie martwy (choć niezupełnie…) Garibaldo – Umberto Chiummo.)

Scacciata dal suo nido (W scenie towarzyszą mu siostra – Eduige – Louise Winter i wierny Unulfo).

Dove sei.

Bardzo liczyłem na występ Anny Cateriny Antonacci, ale jak zdołałem wspomnieć, to nie jest artystka handlowska. Oczywiście nie położyła roli, to jest wielka tragiczka (albo inny przykład), jednak lepiej wypada w tragedii romantycznej… Zresztą YouTube podaje więcej przykładów, choćby taki małżeński duet „Io t’abbraccio”

Pozostali bohaterowie nie osiągają tego poziomu, co ta trójka, choć nie potrafiłbym wskazać jakiegoś pojedynczego słabego punktu tej realizacji. Wszystko niby jest – parę wielkich głosów, poprawne wykonanie partii drugoplanowych, specjalista od Handla przy pulpicie dyrygenta, dobra orkiestra, konsekwentna i niepozbawiona humoru reżyseria (może zbyt ‘szara’, ale może się podobać), a jednak realizacja jest raczej dobra niż wybitna. Nie wiem, co szwankuje, w jakoś pechowej Rodelindzie” (pechowej, bo tak jest ze wszystkimi jej wykonaniami – niby dobra opera, niby dobrzy wykonawcy i zawsze coś zawodzi…) – wskazać jako wyraźne minusy można jedynie „reżyserię telewizyjną” Humphreya Burtona i zmieszczenie trzech godzin siedemnastu minut opery na jednej płycie (dwuwarstwowej) DVD, co odbija się na jakości…

Tak, czy inaczej, miło jest znaleźć się w świecie, gdzie honor i dobry przykład znaczą więcej od politycznego pragmatyzmu i władzy. W świecie, gdzie nawet martwe schwarzcharaktery wstają, by zabawić się z dziećmi w finale. Czy może być coś bardziej odległego od naszej rzeczywistości?

PS.
Libretto kiedyś streszczałem. (Ba! Robiłem prezentację w PowerPoincie, ale gdzieś mi się zgubiła i mam tylko wydruk...)

sobota, 9 sierpnia 2008

Wojna i Olimpiada

Nie uwierzyłem jakoś w powszechność idei wiązania Olimpiady i pokoju, ale jednak – trudno mi nie dostrzegać bolesnego kontrastu między radosną młodzieżą wczoraj w Pekinie (mimo, iż media skrzętnie informowały o wszelkich protestach), a obrazami z Gruzji… I najgorsze jest to, że tu nie ma niewinnych. Bo i Rosja nie ma żadnego prawa do interwencji zbrojnej, i trudno znaleźć dobre słowa dla prezydenta Saakaszwiliego, który (jak wskazywał sens wczorajszych doniesień) postanowił wykorzystać fakt rozpoczęcia Olimpiady (i obecności w Pekinie Putina) dla podbicia zbuntowanej prowincji…

Śpiewający aktorzy

Wczoraj oglądałem „Chicago” (nie jestem jakimś wielkim miłośnikiem musicalu, ale mając teatr musicalowy we własnym mieście, jakość przywykłem do tej formy, nawet do pewnego stopnia jej zasmakowałem; choć oczywiście nie tak jak opery) i przypomniały mi się słowa Jacentego Jędrusika, gwiazdora lokalnego teatru musicalowego , który (skądinąd zapowiadając koncert w filharmonii) dziwił się polskiemu wynalazkowi „aktora śpiewającego”, gdyż – każdy aktor powinien umieć śpiewać…

I tak słuchając sobie popisów Catherine Zety-Jones, Richarda Gere i Renée Zellweger sobie myślałem, czy u nas dałoby się do musicalu zebrać podobną obsadę – znanych aktorów? Bo parę nazwisk aktorów, którzy śpiewają się pamięta, ale albo mniej znanych, albo starszego już pokolenia…

piątek, 8 sierpnia 2008

Dwa cytaty z wieczornych lektur

"Stojący zdecydowanie niżej od swych sędziów pretendent do tytułu doktora musiał wykazać, że potrafi odpowiedzieć na ich pytania, uniknąć zastawionych pułapek i w ten sposób stać się im równym... i uzyskać prawo do zadawania tych samych tortur innym kandydatom."
Jean Mathiex "Wielkie cywilizacje. Rozkwit i upadek imperiów", tłum. Grażyna Majcher, Maria Żurowska, Świat Książki 2008

Oto na czym (najwyraźniej zdaniem Jeana Mathiex) polega nauka. Od XII wieku, do dziś. (Co zapewne nie jest prawdą, aczkolwiek czy byłaby to gorsza definicja od innych...)

"Poniżanie wszystkiego, co otacza świętego, to wada wszelkiej hagiografii".
Charles Peguy.

Nie wiem, gdzie Charles Peguy to powiedział, czy napisał. Sam przeczytałem to w książce kwalifikującej się jako hagiografia (bo o św. Franciszku i to z punktu widzenia kościelnego, choć raczej kościoła liberalnego niż konserwatywnego; choć, w tym konkretnym punkcie, cytat ten służył wybieleniu postaci Innocentego III, przedstawianej krytycznie w żywotach św. Franciszka). Jak każde pojedyncze zdanie (choćby i złożone, oraz z nawiasami), także to może aspirować, co najwyżej do częściowej prawdziwości. Ale, z drugiej strony, o ile w hagiografiach taka postawa jest może coraz mniej popularna, to w historii -- jak najbardziej.

PS.
Poniekad ten wybór z wczorajszych lektur odpowiada na pytanie o to, czy czytam równolegle, czy sekwencyjnie.

czwartek, 7 sierpnia 2008

O artykule, który mnie zdziwił

Wczoraj czytałem artykuł, który mnie mocno zadziwił. Otóż wnioskiem z artykułu było to, że jest dobrze. Nie jakoś ogólnie dobrze – takich ambicji by dowodzić tego, że żyjemy na najlepszym ze światów artykuł nie miał. Że jest dobrze w pewnym zakresie obejmowanym przez artykuł. Tylko tyle. I aż tyle!

Aż, bo po lekturze wierciło się we mnie pytanie: po co artykuł, który stwierdza, że jest dobrze? Po co analizy, tabele, lista rzeczy, które potencjalnie mogą być złe, skoro na końcu padają stwierdzenia, że w gruncie rzeczy jest dobrze, że to co jest złe nie ma najmniejszego znaczenia?

Dziwiłem się tak artykułowi, by po chwili zacząć się dziwić sobie – bo dlaczego ja tak reaguję? Dlaczego oczekuję, że artykuł, skoro ukazał się w gazecie, napiętnuje, skrytykuje, czy w jakikolwiek inny sposób będzie wołał o sprzeciw wobec czegoś w naszym życiu?

Oczywiście przypomniałem sobie artykuły z ostatnich tygodni i miesięcy. Te wszystkie ostrzeżenia przed źle wychowanymi dziećmi, globalizacją, problemami demograficznymi, globalnym ociepleniem, spadającymi asteroidami, konkurencją ze strony kwitnących gospodarek Chin i Indii... Mogłem sobie ich tematy uważać za przesadne, za epatujące czytelnika wydumanym strachem – ale to wszystko było jakieś normalne, typowe dla mediów. Więc może przywykłem, że forum publiczne służy jedynie do wyrażania sprzeciwu?

Ale przecież znam artykuły, które nie wyrażały sprzeciwu. Więcej – wyjątkowo takie artykuły lubię. Jakaś analiza nowego zjawiska, reportaż będący interesującą opowieścią, swoiste śledztwo historyczne, czy naukowe – to wszystko jest fascynującej, chętnie znajduję to w czasopismach, ale to nie jest sprzeciw. Więc?

Tak – analizowałem nadal swoje zdziwienie – ale tu nie mamy analiz, tabel, listy możliwych nadużyć i problemów jako wstępu. Tu wszystko ma inny porządek, a we wniosku nawet nie tyle dowiadujemy się, że „jest dobrze”, co wniosków zwykle w ogóle nie ma. (A jeśli są, to najczęściej tylko irytują na siłę próbując wciskać jakąś ideologię.)

Czyżby więc zmyliła mnie forma? To, że autor niejako przyjął formę artykułu krytycznego, ale uczciwość nie pozwoliła mu na krytycyzm w podsumowaniu? Zapewne, ale przecież powinienem być na to uodporniony czasem czytając artykuły o charakterze naukowym, które unikają sensacyjnego charakteru codziennej prasy.

I tu niestety poszperałem w pamięci, by stwierdzić, że nie miało mnie co uodpornić. Od artykułu naukowego zwykle, po analizie, oczekuje się także wniosku bardziej szczegółowego niż „jest dobrze”. Oczekuje się wskazania, gdzie jest lepiej, a gdzie gorzej, bądź choćby w jakim zakresie coś ma przewagę nad czymś innym. Nawet jeśli oczekuje się tu także ‘pozytywu’, to jednak szczegółowego, wskazanego palcem, wyróżniającego się na tle negatywów, a nie tak ogólnikowego. Takie zakończenie: „jest dobrze”, jest mdłe, niewyraźne. Od artykułu porównującego i analizującego oczekuje się uderzenia w stół, no... może czasem tylko puknięcia w (niemalowane) drewno.

Dostrzegam własne oczekiwanie i nieprzystawanie artykułu do tego wzorca. Ale sam wzorzec jest irracjonalny. Skąd on się wziął? Czy jak pies Pawłowa zostałem ‘zaprogramowany’ przez inne artykuły? A może to tkwi głębiej, może to jakaś pochodna formy dramatycznej, której i w artykule oczekuję? A może to także warunkowanie, ale też głębsze, bo ludzie aby pokonać lenistwo i zabrać głos potrzebują bodźca emocjonalnego – czyli albo krytyki, albo gorącej pochwały? Może zaś wniosek z artykułu, że w gruncie rzeczy jest dobrze a ludzie są raczej uczciwi, jest zbyt banalny, zbyt oczywisty, w zasadniczo dobrym i uczciwym świecie?

środa, 6 sierpnia 2008

Przyznać się!

„Z trudem dopuszczamy do świadomości, że możemy być ulegli, sterowani i manipulowani. Sądzimy, że jesteśmy niezależni, samosterowni i racjonalni. Wierzymy, że zazwyczaj wiemy, dlaczego robimy to, co robimy. Kupujemy to, co się nam podoba albo jest nam potrzebne. Przyłączamy się do grupy, bo podzielamy jej cele i wartości. Wspieramy te działania, które uznajemy za słuszne. Jeśli komuś dzieje się krzywda, to mu pomagamy. A jeśli nie pomagamy, to dlatego, że nic złego się nie dzieje. I nikt nas raczej nie skłoni do zachowań niezgodnych z naszymi zasadami, do poniżania innych lub wystawiania siebie na pośmiewisko.

Taki obraz własnej osoby chcemy zachować. Paradoksalnie, to ciążenie czyni nas podatnymi na różne taktyki wpływu społecznego […]. Wiele danych wskazuje, że jesteśmy nie tyle racjonalni, co skłonni do racjonalizowania, czyli uzasadniania w sensowny sposób naszych zachowań. Uzasadniania po fakcie.”

Dorota Krzemionka „Posłuszni bez przymusu”, Charaktery Wydanie specjalne 2/2007

Czy znam swoje ograniczenia, nieracjonalność, słabość, uleganie wpływom? Myślę, że w znacznej mierze znam. Ale nawet znając nie chcę się do tego przyznać. Zwykle przed innymi, by uniknąć rad i pouczeń. Ale czasem trudno mi się przyznać przed samym sobą, że przy czymś trzyma mnie wielka, irracjonalna siła. Tymczasem autorka ma rację – tu nie ma paradoksu (wbrew pozorom i jej słowom) – nie przyznając się do własnych słabości jest się słabszym, bo poznanie jest pierwszym etapem ich pokonania.

wtorek, 5 sierpnia 2008

PS, albo analogie

Wczoraj Basia napisała:

„Co do konkretów - trochę mnie przestały interesować smaczki, które nie mają żadnego odniesienia do współczesności - rozumienia dzisiejszych odniesień, uwarunkowań, zapętleń.”

Jak to? Średniowiecze nie ma dzisiejszych odniesień? A ogrodzone, pilnowane osiedla? A angielski stanowiący współczesną łacinę* (bardziej niż kiedykolwiek francuski, zwłaszcza jako język nauki, czasem oficjalny nawet w krajach nieanglojęzycznych – swoją droga uniwersytety i instytucje naukowe przypominają pod pewnymi względami dawne klasztory...). To wszystko nic?

Owszem, Nadolski nie pisał o osiedlach, czy łacinie. (Choć wspomniał o najstarszym znanym w czasach pisania książki (?) krakowskim płatnerzu – niejakim Mikołaju Kopperniku...) Pisał o uzbrojeniu – ale czy i tu nie mamy nawiązań?

Tu muszę przyznać, że czasem zerkam do nowinek z zakresu wojskowości. W przeciwieństwie do wierszy, choćby Barańczaka, da się je śledzić nieuważnie, bez skupienia, które nie zawsze jest możliwe (i stąd brak poczucia, że życie jest za krótkie, by sobie na takie śledzenie pozwolić). I tu trafiają się podobieństwa. Stealth już jest niemodne (analogia do zrzucania zbroi w walce z przeciwnikiem słabo uzbrojonym, w niekorzystnych warunkach terenowych?), moda na aparaty bezpilotowe ma swój szczyt za sobą, sieciocentryczność wciąż modna, ale osłona pancerna – bardzo popularna! I to nic, że czołgi trochę schodzą na margines (tak jak stealth za bardzo związały się ze szczytowym okresem zimnej wojny, wąsko wyspecjalizowały – a to jak wiemy z Darwina, ma swoje uboczne skutki...) – bardzo modne są pojazdy z ochroną przeciwminową, jak też i osobiste ‘zbroje’ żołnierzy, pochodzące z coraz dalej posuniętej rozbudowy kamizelek kuloodpornych, hełmów, wzbogaconych o przeróżne czujniki (choćby noktowizory) i systemy łączności. Żołnierz dzisiaj nosi coraz więcej na sobie – i to nie w postaci plecaka i manierki (które Nadolski podliczał by wskazać, że żołnierz z 1939 roku dźwigał więcej niż rycerz w XV wieku), ale niejako drugiej, obronnej ‘skóry’ – jakby nie patrzeć odpowiednika dawnej zbroi.

Można pytać skąd ta analogia. Zapewne jest to kwestia profesjonalizacji armii – dużych armii z poboru na to nie stać. Życie pojedynczego żołnierza staje się cenne (choć przyczyny są inne), a przy tym panuje zaufanie, że kosztowna technika ma ogromne znaczenie dla zwycięstwa... W każdym razie widać, jak zmiany techniczne (i społeczne), w połączeniu z czystym pragmatyzmem, w zależności od okoliczności prowadzą do biegunowo różnych zmian. Że to nauka banalna? Cóż, za to wiecznie aktualna i potrafiąca łączyć bardzo różne epoki.

---
*) Tak, link trochę perwersyjny. Bo Torlin z jednej strony nie ma racji, gdyż angielski jest dzisiaj czymś podstawowym. Z drugiej zaś jednak strony, ta notka może stanowić pretekst do zadania pytania, czy rzeczywiście pragniemy odejścia od języków narodowych w wielu bardzo ‘prestiżowych’ dziedzinach życia?

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Lista błędów, albo wspomnień czar

„Jeden z nielicznych w Polsce znawców i wykonawców figurek historycznych […] sporządził […] dioramę bitwy grunwaldzkiej, przeznaczoną dla Muzeum w Malborku. Okazałe dzieło, przekraczające rozmiarami wszystko, co w tym zakresie w Polsce dotychczas zrobiono, wzbudziło żywe zainteresowanie publiczności, a także przedstawicieli środków masowego przekazu. Zainteresowanie i… zdumienie. Dlaczego nie wzorował się pan na Matejce? padały pytania. I zdumienie rosło, gdy pytającym wyjaśniano, że przyjrzenie się Matejkowskiemu Grunwaldowi to najlepszy sposób dowiedzenia się, jak na pewno nie wyglądali niemieccy, polscy i litewsko-ruscy rycerze na początku XV w. […] Różne rodzaje broni, ozdób i ubiorów przedstawione przez Matejkę z typowym dlań drobiazgowym realizmem składają się w sumie na wielki magazyn DESY, i to magazyn urządzony źle, bo gromadzący bez ładu i wyboru przedmioty
najróżniejszego wieku, rodzaju i pochodzenia. […] Lepiej nie pokazywać go też historykom kultury średniowiecza.

Tym ostatnim trudno pogodzić się z książęcą czapką Witolda, która byłaby zapewne na miejscu w czasie uroczystości dworskiej czy kościelnej, ale nie w samym centrum szalejącej bitwy. Będą ich razić paradne szaty nie okrytego zbroją Konrada, księcia Oleśnicy, wywijającego w dodatku nie mieczem, tylko… uniwersyteckim berłem rektorskim. A cóż powiedzieć o Chrobrowej włóczni św. Maurycego w ręku pieszego Litwina? o anachronicznych w czasach Grunwaldu pełnych, łuskowych zbrojach Witolda i Skarbka z Gór Abo o równie anachronicznej pełnej zbroi kolczej, w której występuje Zawisza Czarny? Aby zamknąć tę przypadkowo dobraną i bardzo niekompletną listę błędów wielkiego malarza, wymieńmy tu jeszcze takie oto rekwizyty przedstawione na
Matejkowskim płótnie, jak karacenowy, „turbanowy” szyszak (Polska, koniec XVII lub początek XVIII w.), typowe skrzydła husarskie (Polska, XVI-XVIII w.) albo wreszcie hełm perski ze „słonecznymi” maskami (XVII w.), zaopatrzony w dodatku w nie pasującą do niego ozdobę w postaci blaszanych skrzydeł (Polska, XVIII w.). I wszystko to ukazane w scenie rozgrywającej się w r. 1410!”

Andrzej Nadolski „Broń i strój rycerstwa polskiego w średniowieczu”, Ossolineum, 1979

Gdy inni jako dzieci czytali Winnetou, ja zaczytywałem Nadolskiego. I teraz przypadkiem wyciągnąwszy z półki dostrzegam jak wiele mogłem się z niej nauczyć – nie tylko o rycerzach i zbrojach, ale także o
krytyce źródeł i zmienności historii.

Ale z drugiej strony…. czy taka lektura w pierwszych klasach podstawówki nie wypacza charakteru?

niedziela, 3 sierpnia 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 16)

Który to już raz piszę o „Weselu Figara”? Na pewno było o salzburskiej realizacji pod batutą Harnoncourta, było o wersji pod batutą Jacobsa… Czy było o starej realizacji w reżyserii Petera Halla z Glyndebourne? Nie widzę, więc zapomniałem o nim napisać. Nie pisałem też o moim ‘pierwszym’ „Weselu Figara” – pod kierunkiem Gardinera, bo po prostu było to w okresie preblogowym.

Piszę więc po raz trzeci, a jest to piąte DVD z „Weselem Figara” w moim posiadaniu… Chyba rekord… Ale „Wesele Figara” to dla mnie jedna z trzech najlepszych oper wszechczasów (kolejne to „Cosi fan tutte” i „Don Giovanni” – Mozart rulet!), to dzieło, za które biorą się moi ulubieńcy (Gardiner, Jacobs, Harnoncourt), w którym występują ulubieńcy (jak choćby tu Miah Persson i Dorothea Röschmann), a przy tym opera, która daje duże możliwości realizatorom, zdobywając dla nich wyróżnienia i nagrody – jak znowu tym razem, gdy do zakupu zachęciło mnie wybranie tej realizacji jako „DVD miesiąca” w sierpniowym numerze Gramophone.

Image Hosted by ImageShack.us
Figaro (Erwin Schrott) i Susanna (Miah Persson).

Tym razem jest to Mozart ‘bez wodotrysków’. Dobra, solidna realizacja, dość konserwatywna w strojach i scenografii (Tanya McCallin), wnikająca w psychologię (podpowiadaną, podobno, przez Mozarta) – nie zawsze takie określenia byłyby dla mnie dobrą rekomendacją, ale reżysera – Davida McVicara kojarzyłem z Glyndebourne – z „Juliuszem Cezarem”, a jeszcze bardziej zachęcały fotosy przypominające inną realizację Mozartowską z Miah Persson – „Cosi fan tutte” z Glyndebourne.

Image Hosted by ImageShack.us
Dr Bartolo (Jonathan Veira) i Marcellina (Graciela Araya) – realizatorzy na odwrocie okładki sugerują, że ta para będzie jeszcze miała dzieci i Figaro doczeka się rodzeństwa. (Muszę jednak przyznać, że gdyby nie charakteryzacja Marcellina wyglądałaby lepiej; z drugiej strony gdybym zaprezentował scenę chwilę później – wypadłaby gorzej.)

Wykonanie zresztą bardziej przypomina glyndebournskie „Cosi”.
Orkiestrę The Royal Opera House (tak, to spektakl z Covent Garden z 2006 roku) poprowadził Antonio Pappano, który moim ulubieńcem nie jest, ale chyba dlatego, że nie prowadzi zespołów ‘instrumentów dawnych’, a zajmują go głównie dziewiętnastowieczne opery.

Image Hosted by ImageShack.us
Antonio Pappano tłumaczy piękno ostatniej sceny, choć akurat to jest chyba oczywiste. (Z dodatków.)

Nie dla dyrygenta jednak sięgałem po to DVD, a dla pań – Miah Persson jest świetną Susanną – bardziej mi pasuje do tej roli niż Rosemary Joshua (u Jacobsa), czy nawet Anna Netrebko… Może tylko Alison Hagley w starym nagraniu pod kierunkiem Gardinera była lepsza. Ale jedynie może.

Image Hosted by ImageShack.us
Miah Persson na próbie. Czy takie nieupozowane ujęcia nie są ciekawsze?

Dorotheę Röschmann znałem z tej roli – już ją wspominałem przy okazji realizacji salzburskiej. I nie spodziewałem się niczego więcej. Niezupełnie miałem rację – rola nie jest czymś absolutnym, jest częścią czegoś większego, całego spektaklu. I dlatego Dorothea Röschmann robi tu inne – choć także bardzo dobre wrażenie. Wydaje się, że bardziej jest Księżną – godnie nosząc swój tytuł. Bardziej niż – skądinąd bardzo mi się podobająca w tej roli Annette Dasch. Cóż, do roli Księżnej trzeba dojrzeć.

Image Hosted by ImageShack.us
Księżna (Dorothea Röchmann).

Figaro (Erwin Schrott) mnie nieco rozczarował, ale z Figarem tak jest w gruncie rzeczy zawsze. Ten rzutki cyrulik w „Weselu Figara” zdaje się osobą słabą, zbytnio ulegającą Susannie. W tym wykonaniu jest nawet względnie dobrze – Figaro jest po prostu dość stateczny, będąc jednocześnie sprytnym (rozwinięto wątek Figara, jako twórcy pomysłu na ‘pokonanie’ Księcia) i czułym.

Image Hosted by ImageShack.us
Erwin Schrott (Figaro) tłumaczy, co znaczą przygrywające mu w arii o kobiecej niewierności, rogi.

Cherubino (Rinat Shaham) to pewne rozczarowanie. Wizualne. Zwykle Cherubino to najładniejsza śpiewaczka w całej obsadzie. Tutaj, wszystkim rolom męski, przydałby się lepszy fryzjer. (A może to jakaś sugestia, że skoro fryzjer jest postacią tytułową, to nikt nie może mieć dobrej fryzury?)

Image Hosted by ImageShack.us
Rinat Shaham jako Cherubino.
Image Hosted by ImageShack.us
I takż sama Rinat Shaham przy jednym stoliku z reżyserem – Davidem McVicarem. Czy nie jest to lepsza fryzura?

Gerald Finley jako Książę – cóż tu dodawać. Silny, poważny, godny, owszem – kobieciarz – ale w swych namiętnościach taki prawdziwy…

Image Hosted by ImageShack.us
Gerald Finley (tak, tak, ten pan trochę w stylu Schuberta, swoją drogą stroje sugerują okres ciut późniejszy; choć maszyna na biurku sugeruje naukowe zainteresowania człowieka oświecenia) jako Książę, uwodzony niedwuznacznie przez Susannę, która chce go wykorzystać dla swoich planów.

Resztę obsady zdołałem jedynie zauważyć. Prawie wszyscy świetnie ‘wyglądają’ (czasem się wydaje, że takie właśnie kryterium zastosowano), może tylko Barbarina (Ana James) mogłaby wypaść nieco młodziej jako narzeczona Cherubina. (Choć Cherubinowi to różnicy nie robi…). Z ‘nazwisk’ zwracam uwagę na Don Basilia – Philipa Langridge – tu łysego, więcej – odebrałem to tak, iż łysinę Don Basilia sugeruje libretto. Szczerze mówiąc niczego takiego nie pamiętałem…

Jak widać wykonanie sprawiło mi dużą satysfakcję, nie za jeden, czy drugi punkcik, ale za całokształt - złożenie wrażenie wizualnych z dźwiękowymi, psychologię postaci. Jeśli brakowało mi trochę orkiestry w stylu Jacobsa, czy Gardinera, to mogłem na to dla innych zalet spektaklu przymknąć oko.

Image Hosted by ImageShack.us
Uwaga: Cherubino w niebezpieczeństwie! – Książę przybył do Księżnej wcale nie taki bezwolny i słaby, bo wprost z polowania…

Image Hosted by ImageShack.us
Wybrane fotosy nie przedstawiają dobrze spektaklu – brakuje tego poczucia przestrzeni, subtelnego światła (Paule Constable), jakiejś malarskości scenografii. Tutaj scena zbiorowa w finale aktu II – Susanna i Księżna siedzą, Figaro, Książę i Antonio stoją.

sobota, 2 sierpnia 2008

Odkładając na półkę: Moje życie z Mozartem

Dałem się namówić Beacie do przeczytania. Umiarkowanie chętnie. Umiarkowanie bo bałem się, by Schmitt zbytnio nie zeschmittował Mozarta. Mozart? Mozart… ech… Mozart wielkim był. Ale…

Ale ostatnio wolę, gdy namiętności nie tylko targają bohaterami, ale wychodzą z ich skóry i szaleją. (To w sztuce rzecz jasna, bo życie powinno być poukładane jak rzymska mozaika.) Raczej więc Beethoven niż Mozart, ba! upadłem w tym tak nisko, że słucham obecnie symfonii Brucknera jedna po drugiej. Gdybyż to jeszcze był Bruckner pod batutą Herreweghe’a, wysłuchiwany jako ciekawostka – anioł baroku w krwistym romantyzmie; ale nie! – pod batutą Barenboima, który – o zgrozo! – bierze Brucknera na poważnie. I w takiej chwili ten Mozart…

Początek jednak był dobry. Schmitt pisał o sobie, niejako przeglądając się w lustrze Mozarta. I odnajdywałem bliskość – nawet nie musiałem słuchać płyty – „Wesele Figara”, „Cosi fan tutte”, Koncert klarnetowy, Mszę c-moll, czy „Ave, verum corpus” zna się przecież na pamięć; i jest tam dokładnie to, co widział Schmitt.

Gorzej było, gdy Schmitt zaczął polemizować z innymi rozumieniami Mozarta. Jego naiwne filozofie, które snuje i odrzuca nie przeszkadzają, póki są nostalgicznym wspomnieniem prywatnej przeszłości. Zaczynają jednak ciążyć, gdy są wygłaszane w czasie teraźniejszym… Jak to jest, że muzyka, niby to łagodzi obyczaje, a jednocześnie prowadzi do tylu sporów estetycznych. I to z niemałą porcją jadu… I to jeszcze Mozart! Przecież kto jak kto, ale on na pewno potrafiłby się wznieść ponad te spory, zakpić z nich, a jednocześnie przedstawić w całej różnorodności.

A jednak przyłączam się do polecenia Beaty, bo przecież póki i ja tę lekturę traktowałem jako czysto wakacyjną – do pociągu, czy na parkową ławkę, Schmitt w pełni się sprawdzał. A może ktoś, kto jeszcze nie dość lubi Mozarta go polubi?

---
Eric-Emmanule Schmitt „Moje życie z Mozartem”, tłum. Jan Maria Kłoczkowski, Znak 2008

PS.
Zostały mi jeszcze dwie symfonie Brucknera. Ale może wieczorem „Wesele Figara”? Jutro się dowiecie z „przerywnika operowego”.

piątek, 1 sierpnia 2008

Kaczor leci!

Wracam do centrum Wisły, gdy zaczyna dobiegać coraz intensywniejszy hałas zwiastujący nadlatujący śmigłowiec:

Image Hosted by ImageShack.us

Kaczor leci! - słyszę. I się dziwię, bo napotkani po drodze turyści mówili, że Prezydent do swojego Pałacyku (zwanego raczej „Zameczkiem” - fot. niżej) przybędzie dopiero dzisiaj…

Image Hosted by ImageShack.us

(Wiślańskie anegdotki o tym, że zamiast lądowiska dla śmigłowców należało przygotować oczko wodne już chyba wszyscy znają. Faktycznie, plotkuje się że Pan Prezydent nie ma zaufania do śmigłowców…)

PS.
Kończy mi się urlop i notki powinny wrócić wkrótce do normy. Mam jeszcze trochę zaległości na Prasówkach i w zdjęciach.