sobota, 31 stycznia 2009

Sumienie zgaś

Świat należy do tych, którzy mają czyste sumienie, a tego nie brakowało prawie wszystkim Japończykom.
David S. Landes Bogactwo i nędza narodów (tłum. Hanna Jankowska), MUZA SA 2007

Nie notuję tego dla narodu wymienionego z imienia, ani dla okoliczności -- czyli braku wyrzutów sumienia z powodu 'kolonialnego ucisku' Koreańczyków i mieszkańców Tajwanu. Cytuję dla głównej myśli, może niemoralnej, ale mającej coś w sobie z prawdy -- że wyrzuty sumienia przeszkadzają w osiąganiu sukcesu. Jak najbardziej gospodarczego. Więc, może należy cytować Nicka?

Panie! zgaś lampę w nocy,
Mnie nie ujrzysz przed sobą... Zgaś twe sumienie.
Widm nie ujrzysz przed sobą...

Juliusz Słowacki Maria Stuart (na podstawie: Juliusz Słowacki Dzieła wybrane (t. 3)), Ossolineum 1987

A może jednak nie?

piątek, 30 stycznia 2009

Dwa opowiadania fantastyczne

Pamiętam, że czytałem bez przykrości -- odpowiedział -- dwa opowiadania fantastyczne. Podróże kapitana Lemuela Guliewra, które wielu uważa za prawdziwe, i "Summę teologiczną".
Jorge Luis Borges Utopia człowieka znudzonego (tłum. Zofia Chądzyńska) Prószyński i S-ka 1998

Wizja przyszłości z Utopii człowieka znudzonego mnie bawiła. Jakoś podwójnie bawiła, bo świat już obrał inne koleje historii, niż te, które kazały autorowi sugerować, że wszystko wróci do łaciny (i to bynajmniej nie kuchennej, która jako wizja języka przyszłości zdaje się czasem prawdopodobna). Tak się bawiłem, że omal bym nie przeoczył, że to rzeczywiście Utopia człowieka znudzonego, wizja świata, gdzie wszystko już było, gdzie przeszłość i przyszłość nie grają roli; podobnie jak fakty i idee. I z tej perspektywy uznanie Summy teologicznej za fantastykę (może nawet "opowiadanie fantastyczne") nie jest tylko żartem -- jest też treścią.

czwartek, 29 stycznia 2009

Jest takie zdanie

Jest zresztą takie zdanie, że prawdziwa historia kończy się z upadkiem Cesarstwa Rzymskiego. Gdy pojawiają się państwa narodowe, każde już pisze historię dla siebie. Generalnie: my jesteśmy wspaniali, odważni, a sąsiedzi są źli, nienawistni.
Aleksander Krawczuk w wywiadzie (Powrót Imperium Romanum, Polityka nr 2 (2687) z 10 stycznia 2009)

Jest takie zdanie… - i bardzo dobrze. Nie za mało i nie za dużo. Historia (uczona, omawiana, drukowana, pokazywana) pełna jest uproszczeń, mniej lub bardziej politycznych. Prezentowana wizja w znacznej mierze odzwierciedla przekonania historyka, jego charakter.

Ale i tu należy być ostrożnym – w końcu dążenie do obiektywizmu nie jest czymś ludzkości nie znanym. Często, choćby dla zabawy, odrzuca się ‘pogląd’ narzucony przez urodzenie, by spróbować spojrzeć na rzeczywistość z obcej perspektywy. A i w historii starożytnego Rzymu nie jesteśmy wolni od uprzedzeń – wodzowie (Rzymscy i obcy) w zależności od perspektywy mogą być wojowniczymi warchołami, lub obrońcami wolności ojczyzny.

Dlatego jest takie zdanie… jest dobre – uwrażliwia i tłumaczy skąd osobista miłość do starożytności.

środa, 28 stycznia 2009

Koronacja

Koronacja odbyła się w Krakowie 17 stycznia 1734 r. i była skromna; insygnia koronne podrobiono, brakowało ważnych senatorów do ich niesienia. Nawet orkiestra Grzegorza Gerwazego z jakichś przyczyn nie zagrała Glorii i Kyrie do Mszy h-moll zamówionej na uroczystości koronacyjne przez Fryderyka Augusta u mistrza Jana Sebastiana Bacha. Gorczycki wydyrygował tylko jedną z jego kantat. Ogromny zachwyt wywarł za to w Polsce słynny Serwis Koronacyjny przywieziony z Miśni: najpiękniejsza wówczas w świecie zastawa porcelanowa z Orłem, Pogonią i herbem saskim. Natomiast postać króla odzianego w kontusz ponoć śmieszyła; rzeczywiście na obrazach dużo lepiej wygląda w peruce i kusych strojach francuskich czy niemieckich.
Jerzy Besala Małżeństwa królewskie. Władcy elekcyjni, Bellona i MUZA SA 2007

Oczywiście notuję przez osobistą sympatię do Jana Sebastiana Bacha, a dokładniej jego muzyki. Bo i zawsze słyszałem o tym od biografów Bacha, którzy raczej akcentowali pragnienie lipskiego kantora do wkupienia się w łaski elektorsko-królewskie, a nie 'zamówienie'. Z drugiej strony nie przypominam sobie, by wspominali, że koronacja Augusta III (bo pod takim imieniem panował w Polsce Fryderyk August) 'zbliżyła' niejako (w muzyce, nie w przestrzeni) Jana Sebastiana Bacha i Gerwazego Gorczyckiego.

PS.
Swoją drogą, czy mówi się wydyrygował? I Kyrie do Mszy?

wtorek, 27 stycznia 2009

Drobiazgi (odc. n)

Dostaję ostatnio liczne rachunki zaopatrzone w książeczki. Z początku myślałem, że to regulamin, czy coś w tym duchu, ale okazało się, że to same puste kartki, opatrzone jedynie logo ‘pieniądzożercy’ na okładce. Nie powiem, przydają się do przeróżnych notatek. Ale cała sprawa jest dziwna – może to próba obejścia monopolu Poczty Polskiej?

***

Sam wybieram się właśnie oddać krew. Niestety, dla ubezpieczycieli-wampirów. Oni chcą się jedynie przyssać i przebadać.

***

Komputer pokazuje 6:56, komórka: 6:47, zegarek: 6:54. I jak tu nie uwzględniać subiektywizmu źródeł w poszukiwaniu prawdy?

***

Sąsiadki namawiają Babcię, do słuchania Radia Maryja. Co robić?

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Barok (dla dorosłych)

(To nie jest wpis ad usum deplhini i grożę samemu sobie znalezieniem się na liście 'blogów zakazanych'. Ale trudno.)

I to w czasach, gdy kobiety dworskie zaczęły się wyzwalać z gorsetu wielowiekowej "niewoli", sprowadzania do roli bezwolnej i podporządkowanej żony albo wyszczekanej jędzy. I zaczęły nawet strzyc owłosienie łonowe w serca i inne ozdóbki, by zwiększyć podniecenie mężczyzn. [...]
W tym czasie Europa była obyczajowo zmieniona; nie trzeba było żadnych rewolucji francuskich, by tak się stało, a kobiety zaczęły wabić mężczyzn nagimi piersiami i ukazywaniem nóżek. Odważniejsze, znudzone i spragnione gorącego seksu wycinały sobie wzory albo goliy intymne owłosienie na łonach, by tym mocniej podniecać dworskich mężczyzn. Majtek jeszcze nie stosowano.

Jerzy Besala Małżeństwa królewskie. Władcy elekcyjni, Bellona i MUZA SA, 2007

Jerzy Besala przywołuje obrazek owłosienia łonowego wycinanego w serca i inne wzorki dwa razy na jednej stronie -- wyraźnie pociągnęła go owa myśl.

Notuję jednak z innego powodu, niż triumf kobiecego seksapilu (nawet w postaci opisowo-wyobrażeniowej) nad autorem -- chodzi mi o sam barok. Bo tak w gruncie rzeczy, co staje przed oczami, gdy myślimy 'barok'? Albo przed uszami -- bo sam łąpię się na tym, że przede wszystkim przypominają mi się Jan Sebastian Bach i Jerzy Fryderyk Handel (w kontekście 'mody intymnej' powinny się raczej przypomnieć postacie o pokolenie wcześniejsze i związane raczej z Dreznem, czy (jeszcze lepiej) Paryżem)? Nawet jeśli pamiętam późniejszą Huśtawkę Jeana-Honore Fragonarda, to przecież nie myślę w ten sposób o baroku. Barok w moich wyobrażeniach i pamięci nie jest 'cielesny'. Muzyczny -- tak. 'Architektoniczny' (i to głównie w zakresie architektury sakralnej) -- owszem. Ale barokowy seksapil? Nawet jeśli pamiętam chłopców z Zwingeru zerkających pod spódnice pań-posągów. Ile się przez to traci?

niedziela, 25 stycznia 2009

Miłośnicy muzyki

W kwiaciarni sięgnąłem po miniaturowy tomik podarunkowy pt. Miłośnicy muzyki. I zacząłem się zaśmiewać przy lekturze. Bywało poważnie, bywało zabawnie – w sumie bez głębszej myśli, jak na tomik podarunkowy przystało. Wydanie oryginalne było angielskie (chyba tylko pojedyncze cytaty z Jerzego Waldorfa i Antoniego Regulskiego uzupełniły tłumaczenia z angielskiego) – co tłumaczy wybór cytowanych postaci (choć nie tylko Brytyjczyków, bynajmniej). Nie dociekam, na ile wierne (jedną zweryfikowałem i to nie do końca tak.) Ale to nie ważne – notuję, bo może i Was rozbawi?

Klarnet – narzędzie tortur obsługiwane przez osobę z wacikami w uszach. Są tylko dwa instrumenty gorsze od klarnetu – dwa klarnety. - Ambrose Bierce.
Orkiestry dęte są jak najbardziej na miejscu – na wolnym powietrzu i wiele mil stąd. - Thomas Beecham.
Muzyka nie odtwarza dźwięków, lecz wyraża myśli; muzyk wprost przeciwnie. - Dymitr Szostakowicz.
Muzyka jest jedyną zmysłową przyjemnością pozbawioną znamion grzechu. - Samuel Johnson.
Śpiewacy sądzą, że będzie ich słychać. Zadaniem orkiestry jest do tego nie dopuścić. - Thomas Beecham.
Nie cierpię muzyki, szczególnie kiedy jest grana. - Jimmy Durante.
Okazjonalnie gram dzieła współczesnych kompozytorów z dwóch powodów: po pierwsze, żeby zniechęcić kompozytora do dalszego pisania, po drugie, żeby uświadomić sobie, jak bardzo cenię Beethovena. - Jascha Heifetz.
On jest moim ulubionym typem muzyka. Potrafi grać na ukulele, ale nie gra. - Will Rogers.
Istnieją dwie złote zasady, którymi powinna się kierować orkiestra: zaczynać razem i kończyć razem. To, co jest pośrodku, publiczności zupełnie nie interesuje. - Thomas Beecham.
Znam tylko dwa rodzaje publiczności: kaszlącą i niekaszlącą. - Artur Schnabel.
Tylko orkiestry włoskie grają z miłością, gdy w nutach napisane jest „con amore”. Inne tak, jakby muzycy byli żonaci. - Arturo Toscanini.
Nie wiem, czy ją lubię, ale o to mi chodziło. - Ralph Vaughan Williams o swojej Czwartej Symfonii.
Opera śpiewana w języku angielskim jest równie bezsensowna, jak rozgrywanie partii baseball we Włoszech. - Henry Louis Mencken.
Gram nuty nie lepiej niż większość pianistów. Tylko w pauzach, które robię między tymi nutami leży różnica – na tym właśnie polega prawdziwa sztuka. - Artur Schnabel.
Jakaż wspaniała byłaby opera bez śpiewaków! - Gioacchino Antonio Rossini.

PS.
A sam w ramach miłości do muzyki 'uporządkowałem' posiadane płyty. Co prawda postronny obserwator uzna, że bałagan mam dokładnie taki sam jak miałem, a może i większy, ale jednocześnie znalazłszy nagranie z muzyką Bacha, czy Mozarta, ma duże szanse znaleźć inną płytę z muzyką tego kompozytora w pobliżu, co wcale takie oczywiste do wczoraj nie było. W każdym razie wyciągnąłem z porządków dwa wnioski:
1. Płyt mam dość i nie powinienem więcej kupować.
2. Powinienem kupić następujące tytuły: (tu następuje lista, której pozwolę sobie, dla skrócenia notki, już nie cytować.)

sobota, 24 stycznia 2009

Ale kino!

To było kino! W scenach walk powietrznych "Hell Angels" brało udział ponad 30 myśliwców równocześnie. Zginęło 4 pilotów, producent Howard Hughes, sam znany pilot, przeżył kraksę. Po nakręceniu filmu kazał spalić wszystkie samoloty, aby nikt nie powtórzył podobnych scen.
Tomasz Goworek Samoloty myśliwskie I wojny światowej (Biblioteczka Skrzydlatej Polski), WKIŁ 1988

---
Znowu cytuję przypis -- znowu coś, co słusznie w przypisie się znalazło, bo (jak i u Landesa) nie stanowi przedmiotu właściwej opowieści -- to już losy powojenne, zwłaszcza Fokkera D VII, wykorzystanego intensywniej w tym filmie niż na niejednej wojnie.

Cytuję, bo filmów szkoda. Może ktoś remake by zrobił? Więcej samolotów z I wojny w powietrzu widziałem co prawda w Czarodziejskim flecie (u Branagha), ale to były podróbki komputerowe (niby powinny mi być bliższe, a nie są.)

Swoją drogą po książkę (bardzo przystępną -- i technika, którą lubię i dość lekki styl) sięgnąłem jako po swoiste uzupełnienie Sił powietrznych w I wojnie światowej Huberta Mordawskiego. Niby tematy podobne, a bardzo różne opracowania! (Mimo, że niesprzeczne!)

PS.
Szukałem namiarów na film w internecie -- niestety, znalazłem tylko sceny filmowe, które ktoś połączył z muzyką niby w teledysk. Rzeczywiście -- "Niemcy" latają na D VII.

piątek, 23 stycznia 2009

Odkładając na półkę Siły powietrzne w I wojnie światowej Huberta Mordawskiego

Książka Huberta Mordawskiego nie jest dla mnie jakimś obajwieniem, nie jest też dziełem o wartości literackiej, którą należałoby głosić. To opracowanie historyka wojskowości: dobre, chciałoby się powiedzieć solidne, choć nie pozbawione w swych 510 stronach pewnych luk.

Mimo to zakończonej lektury nie chcę zostawiać bez krótkiego komentarza. Otóż przywykłem traktować lotnictwo jako coś oczywistego. Raczej zdawałem sobie sprawę z pewnych faktów, niż były one dla mnie uderzające. A powinny być! Przecież samolot był wynalazkiem nowym -- liczył sobie zaledwie 11 lat w chwili wybuchu wojny. Tymczasem wszystkie strony konfliktu zdawały sobie sprawę z jego przydatności wojskowej (wbrew anegdotom, może i prawdziwym, ale ukazującym jedynie pewien drobny wycinek rzeczywistości). Wszystkie posiadały lotnictwo wojskowe i wszystkie zmobilizowały sprzęt cywilny. Co więcej, wiodąca w eksperymentach z lotnictwem Francja zdołała przed wojną stwierdzić (eksperymentalnie, bo w trakcie manewrów), że przydatność samolotów jest większa niż sterowców (nieco na wyrost, jak się okazało). Nawet nie mogę powiedzieć, że samolot w tej wojnie zadebiutował, bo wykorzystywali go wcześniej Włosi przeciwko Turkom.

Ta kariera mnie zadziwia swą szybkością. Tym bardziej, że nie skończyła się ona w roku 1914, a wręcz przeciwnie: na początku samolot był czymś pomocniczym, a zwiad pozostawał zadaniem kawalerii. Rychło okazało się, że wykorzystanie kawalerii jest niemożliwe, a nawet więcej -- że warunkiem sukcesów na froncie jest posiadanie lotnictwa. To wcale dużo jak na pierwsze dwa lata wojny.

Piszę o dwóch latach, bo rokiem przełomowym wydaje się rok 1916, w którym kumulują się przemiany. Samolot przestaje być sprzętem rozpoznawczym jedynie, rodzi się specjalizacja -- i więcej -- stopniowo pojawiają się wszystkie znane później kategorie samolotów bojowych: myśliwce, bombowce, szturmowce, samoloty rozpoznawcze, łącznikowe, a nawet pierwsze odpowiedniki 'bombowców strategicznych'. To wszystko w czasie czteroletniej wojny. (A dodać by wypadało rozwój jakościowy -- samoloty przyspieszają niemal dwukrotnie, na ich pokładach pojawiają się radiostacje, itp.) Przypomina się stara prawda, że wojna uczy szybko. Tu połączona ze zdumieniem, nad szybką akceptacją i karierą nowego wynalazku.

---
Hubert Mordawski Siły powietrzne w I wojnie światowej, Wydawnictwo Dolnośląskie 2008

czwartek, 22 stycznia 2009

Piotr z Gdańska

Mamy dzisiaj piratów w Somalii, ale kiedyś piraci byli bliżej. Znacznie bliżej. Dobrą ilustracją jest Sąd ostateczny Hansa Memlinga z gdańskiej Bazyliki Najświętszej Marii Panny.

Obraz stanowił ładunek burgundzkiej galery* San Matteo, która płynęła w 1473 roku z Pizy, przez Kadyks do Southampton. Że Anglia była w stanie wojny z Hanzą (do której to Hanzy należał Gdańsk) statek został (wraz z drugą ‘bliźniaczą’ galerą – San Giorgio) został zaatakowany 27 kwietnia tegoż roku przez gdańską wielką karakę Peter von Danczk**. Karaka była większa, silniejsza, miała więcej marynarzy (co istotne przy abordażu), choć i galera, w postaci przeznaczonej do handlu ‘flandryjskiego’ (i brytyjskiego) była całkiem sporym statkiem, jak na XV wiek.

Zdobyto ładunek, którego większą część stanowił ałun, oprócz niego zaś karmazyny, atłasy, brokaty, futra, gobeliny, czapki (obrazy właściciel statku – Tommaso Portinari, brugijski przedstawiciel banku Medyceuszy i doradca władców Burgundii – szacował, że około 1/3 wartości ładunku stanowiły obrazy).

Sprawa była dyskusyjna od początku. Statek płynął do portu angielskiego, a Hanza prowadziła z Anglią wojnę. Jednocześnie płynął pod neutralną (burgundzką) banderą – czyli, stosując podejście XX wieczne, mógł być zatrzymany, ale nie zdobyty (nie przewoził kontrabandy). I chyba tak uznała Hanza, uważając, że Paweł Beneke na swoim Piotrze z Gdańska przesadził. Hanza oczywiście broniła praw gdańszczan, ale sama nie chciała brać udziału w sprzedaży zdobytego towaru. Tym bardziej, że po drugiej stronie byli możni Medyceusze*** i papież (do niego należał cenny ałun). Sąd najwyższy Niderlandów wydał w 1496 roku wyrok – Gdańsk miał zapłacić 6000 złotych florenów za statek, oraz 48 000 guldenów za ładunek. Gdańsk nie zapłacił.

Odszkodowanie jednak zapłacono. Zrobiła to sama Brugia, będąca między młotem (Anglia, Medyceusze, papież), a kowadłem (Hanza). Brugia, zresztą niezupełnie bez powodu – to brugijska placówka Hanzy zapewne wytypowała obie galery jako cel ataku Pawła Beneke – po stargowaniu się do 8000 flamandzkich funtów groszy****.

Czy to było piractwo? Raczej używa się tu określenia ‘kaperstwo’ – bo jednak w służbie państwowej, nie bez wpływu polityki. Proceder, który trwał jeszcze bardzo długo. I który jest równie daleki od współczesnych piratów z Somalii, jak Somalia od Gdańska. Ale jednak nić powiązania istnieje. I można sobie o niej przypomnieć, przy okazji wizyty w Gdańsku (jeśli kogoś tam zawiodą drogi).

----
*) Nie galeonu, jak podaje polska Wikipedia i chyba większość źródeł polskich.
**) W notce odwołuję się do artykułu Tajemnicza galejda i absurdalny galeon, czyli nieśmiertelna historia niekompetencji Krzysztofa Gerlacha, zamieszczonego w MSiO ze stycznia b.r. Autor wskazuje na taką formę, jako właściwą dla XV wieku, jednocześnie jednak przekonuje, że postaci zapisu było wiele, że zamiast ‘von’, mogło być ‘van’, zamiast Danczk, na przykład Danczik, Danczike, Dantzk…
***) Choć Tommaso Portinari nie był szczególni uczciwy w swoich kontaktach z Medyceuszami.
****) Tak w artykule Krzysztofa Gerlacha, robiącym na mnie wrażenie fachowego.

środa, 21 stycznia 2009

Najpodobniejsi do kwiatów

Najpodobniejsi do kwiatów są starzy, piękni ludzie, gdy kwitną dla rodziny w srebrze swojej siwizny. Znikomi bowiem są jak kwiaty i krótkotrwali; dni ich są policzone, a byle wiatr rozwiać ich może i unicestwić.
O, jakaż to nieszczęśliwa miłość, kochać starości srebrne kwiaty.

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska – Szkicownik poetycki (X) (cytuję za Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Być kwiatem?..., Świat Książki 2007

wtorek, 20 stycznia 2009

Opiewać kradzież bydła

Przez dwadzieścia zim studiowałem sekrety wersyfikacji. Znam na pamięć trzysta sześćdziesiąt opowieści będących podstawą prawdziwej poezji. Cykle z Ulsteru i Munsteru tkwią w strunach mej harfy. Mam zatem prawo używać najstarszych słów naszego języka i najzawilszych metafor. Opanowałem tajemne pismo chroniące naszą sztuję przed niedyskretnymi oczami tłumu. Mogę wysławiać miłość, kradzież bydła, morskie wyprawy i wojny. Znam mitologiczne powiązania wszystkich domów królewskich Irlandii. Znam działanie ziół, zasady astrologii, matematykę i prawo kanoniczne. W publicznych sporach zwyciężałem rywali. Ćwiczyłem się w uprawianiu satyry, prowadzającej choroby skórne do trądu włącznie. Jak tego dowiodłem w tej bitwie, umiem władać mieczem. Jednego nie potrafię: wywdzięczyć ci się za łaskę, jaką mnie obdarzasz.
Jorge Luis Borges Zwierciadło i maska (w tomie Księga piasku, tłum. Zofia Chądzyńska), Prószyński i S-ka, Warszawa 1998

Notuję tylko dlatego, że lubię humor Jorge Luis Borgesa. Tym bardziej, że sam satyry sprowadzającej choroby skórne nigdy nie praktykowałem. A opowiadanie dość typowe w stylu Jorge Luis Borgesa - tajemnicze zadania zmuszają naszego poetę (który tak dowodzi przed królem swego profesjonalizmu) do coraz głębszego wnikania w naturę poezji i piękna. Aż po kres.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

A kto się dziwi chińskim obyczajom?

Nie dziwmy się chińskim obyczajom -- warto przypomnieć, że w Hiszpanii na początku ery nowożytnej wszyscy klękali, gdy w procesji niesiono hostię i wino symbolizujące Najświętszy Sakrament.

David S. Landes Bogactwo i nędza narodów (tłum. Hanna Jankowska), MUZA SA 2007


Paradne są przypisy i uwagi Davida Landesa. W Hiszpanii panował Kościół Katolicki, a więc w doktrynie nie mamy symbolu, a realność. Zastanawiam się przy tym czym się różni ówczesna Hiszpania od współczesnej Polski. Może tym, że u nas się zwykle ludziom nie chce klękać, choć wciąż mogą w czasie kazania usłyszeć, że to ich obowiązek.

niedziela, 18 stycznia 2009

O względnośći tysiąca (wierszy, a nie nocy, dolarów, czy euro)

Basho był geniuszem w swoich słowach. Rozumiał znaczenie wykorzystania najdoskonalszego słowa w każdej frazie swoich wierszy. To tłumaczy dlaczego poprawiał swoje prace tak obsesyjnie i dlaczego, mimo trzydziestu lat pisarstwa, mamy tylko nieco ponad tysiąc jego wierszy.*
Jane Reichhold (we wstępie do Basho. The Complete Haiku, Kodanhsa International 2008)

Gdy czytałem te słowa, moją pierwszą reakcją było stwierdzenie, że tysiąc wierszy, to wcale nie tak mało. Przeliczyłem je na 30 lat -- 33,(3) wiersza rocznie. Nieco rzadziej niż jeden wiersz na tydzień. Są poeci, którzy piszą mniej i przechodzą do historii. (A i trzeba by brać pod uwagę, że Basho chciał podobno zerwać z pisaniem haiku -- wracał do niego, ale w tych 30 latach powinny być przerwy.) Z drugiej strony haiku to 'trzy wersy', łącznie 17 sylab. 17 000 sylab w 30 lat -- 566,(6) sylaby rocznie, czyli nieco ponad półtore sylaby dziennie. To już wcale nie tak dużo. I to wszystko tłumaczy.

---
* oryginał: Basho was a geniusz with words. He understood the importance of using the most perfet word in every phrase of his poems. This explains why he revised his work so obsessively and why, in spite of his thirty years of writing, we only have slightly more than one thousand of his poems.

sobota, 17 stycznia 2009

Zostawcie wachlarz w przedpokoju

Uczestnik takiego przyjęcia powinien pozostawić swój wachlarz w przedpokoju, po czym, zapuściwszy się w głąb wnęki na odległość jakichś 90 cm, ma usiąść w starej, ceremonialnej pozycji -- ze zgiętymi kolanami i tułowiem opartym na piętach. Jedna ręka spoczywa na kolanach, druga z szacunkiem dotyka mat leżących przed gościem, jego ciało jest lekko wychylone w przód. Trzeba pamiętać, że zawsze zakłada się związek między malowidłami zdobiącymi ściany wnęki a wiszącą bądź stojącą kompozycją kwietną. Toteż gość powinien najpierw spojrzeć na kakemono, tj. malowidło; jeśli zaś jest ich trzy (co zdarza się często), powinien najpierw przyjrzeć się środkowemu, potem lewemu, wreszcie temu z prawej. Zaszczyciwszy w ten sposób swym podziwem tło całej scenerii, może przysunąć się nieco bliżej i dokładniej obejrzeć kompozycję kwiatową na pierwszym planie. Kolejność jest przy tym następująca: najpierw oglądać trzeba centralną linię kompozycji, potem lewą i prawą, od szczytu do dołu całego układu. W końcu gość może -- przepraszając za to w paru słowach -- sprawdzić sposób umocowania łodyg na dnie, co jest jednym z najtrudniejszych elementów techniki. Za objaw niegrzeczności uważa się zagłębianie twarzy w gałązki i nazbyt dokładne badanie kwiatów. Po takiej inspekcji gość odsuwa się nieco wstecz i ogląda całą kompozycję z pełnej uszanowania odległości,wypowiadając przy tym swój podziw w odpowiednio dobranych zwrotach. Reguły etykiety sięgają tak daleko, że dokładnie określają słowa, w jakich ma być wyrażony podziw dla różnych kompozycji, uważa się bowiem za przejaw złego smaku stosowanie bez różnicy przesadnych chwalb, nie uwzględniając charakteru poszczególnych kwiatów. Oglądając kompozycje wiszące gość nie powinien siedzieć, leczy przyjąć postawę stojącą, nieraz lekko pochyloną.
Josiah Conder Kwiaty Japonii, czyli sztuka kompozycji kwiatowych (tłum. Ireneusz Kania), Universitas, Kraków 2007 (oryginał wydano w Tokio, w 1891 roku)

Muszę wyznać, że zawstydziła mnie zupełna nieznajomość etykiety -- ani bym odpowiednio nie pochwalił kompozycji, ani nie oglądał jej we właściwej kolejności, a zachęcony do zbliżenia zapewne zagłębił bym w nią twarz. Co prawda liczę, że Czytelnicy poradziliby sobie świetnie, ale mimo to cytuję publicznie -- bo przynajmniej ja mam dość dziwne wrażenie, obcowania (pośrednio, przez opis z końca XIX wieku, którego poprawność można zapewne dyskutować), z opisem z zewnątrz, pewnej bardzo wyrafinowanej kultury. To wyrafinowanie widać, ale bariera odległości sprawia, że reguły stają się abstrakcyjne, a przez to niepokojące obcością.

----
Jeśli więc poemat opisuje urodę chryzantem czy sosen, w stojącym przed nim wazonie powinny się znaleźć te właśnie kwiaty bądź gałęzie sosny W niektórych szkołach obowiązują reguły dokładnie odwrotne: uważa się w nich, że kwiatów naturalnych nie powinno się stawiać naprzeciwko tekstów wierszy sławiących ich piękność, mogą one bowiem zniewalać wyobraźnię i odwodzić ją od sielskich nastrojów, jakie przekazywać ma poemat.
(Także cytat z Kwiatów Japonii, co ilustruje jedną z przesłanek braku ilustracji w tym tekście. Drugą przesłanką był brak czegokolwiek do przedstawienia.)

piątek, 16 stycznia 2009

2-gie Mahlera na start

I dotarła do mnie kolejna produkcja Mahlerowska LSO i Valery'ego Gergieva. LSO absolutnie nie krytykuję, wprost przeciwnie -- brzmią dobrze. A Gergiev obejmuje prowadzenie na liście najszybszych znanych mi nagrań II Symfonii Gustava Mahlera. Może to powinna być konkurencja olimpijska? Obecnie:
1. Miejsce: Valery Gergiev (i LSO) 77'43"
2. Miejsce: Pierre Boulez (i Filharmonicy Wiedeńscy) 80'36"
3. Miejsce: Leonard Bernstein (1963, Filharmonicy Nowojorscy) 84'47"
4. Miejsce: Antoni Wit (i NOSPR) 85'10"
5. Miejsce: Riccardo Chailly (i Royal Concertgebouw) 87'55"

PS.
I co robić? Notkę przygotowałem przed dyskusją o czasie trwania Koncertów Brandenburskich u Pani Kierowniczki.

czwartek, 15 stycznia 2009

Odkładając na półkę Jak zbudować dinozaura? Roba DeSalle i Davida Lindleya

Uspokajam: nie chcę budować dinozaura. Ot, włóczyłem się kiedyś po dworcu, w oczekiwaniu na pociąg, około północy. Przerzucałem używane i przecenione książki na stoiskach i wpadła mi w rękę ta publikacja. Że byłem przed wielogodzinną podróżą pociągiem, a po lekturze
"Zaginionego świata" (Park Jurajski II) w innej, wielogodzinnej podróży
, to książkę kupiłem. Za 9 zł polskich.

Wiedziałem, że powieść Michaela Crichtona to fantazja -- choćby dlatego, że postępy technologii genetycznych w odniesieniu do badania genomu człowieka, czy klonowania (choćby owieczki Dolly) były daleko niewystarczające dla rekonstrukcji dinozaurów. Obijało mi się też coś o uszy i oczy, że to nie tylko kwestia obecnych technologii, ale głębszej niewiedzy. Ale tylko obiło, więc książka była dla mnie pewną nowością.

I rzeczywiśćie - autorzy twierdzą, że odtworzenie dinozaura z zachowanego DNA graniczy z niemożliwością, przede wszystkim ze względu na brak... zachowanego DNA. Metoda pokazana w książce i filmie nie ma prawa zadziałać -- komary trawią krew, czyli -- rozkładają swój pokarm, w tym DNA. "Cień szansy" autorzy widzą w czymś innym -- zachowaniu w bursztynie kawałka mięsa lub skóry dinozaura. To teoretycznie możliwe (znaleziono skórę węża w bursztynie, choć młodszym), choć jak dotąd jedynie teoretycznie. "Cień", gdyż nawet konserwujący bursztyn raczej nie zachowa ostatecznie wiele DNA przez kilkadziesiąt milionów lat.

Jednak nawet, gdyby udało się takie DNA znaleźć, to dopiero stanowiłoby ono początek bardzo trudnego zadania -- rekonstrukcji samego kodu (nie da się tak łatwo podstwić fragmentów DNA żaby, jak w filmie), 'ułożenia' go w chrmosomy, odnalezienia mitochondrialnego DNA i matczynego RNA, umieszczenia przygotowanej komórki w układzie rozrodczym strusia (tak proponują autorzy) i liczenia, że się uda.

Nawet jeśli wykluje się coś z jaja, to będziemy mieli kolejne problemy -- bo pozostają pytania, czego w genach brakuje (wady genetyczne, choroby) i jak uczyć dinozaura żyć. W końcu nie wszystko stanowi wiedzę wrodzoną, wiele -- wyuczoną. (Te ostatnie problemy akurat Michael Crichton dostrzega.)

Słowem, przykro mi, ale dinozaurów zrobić się nie da. To tylko chłopięca fantazja panów Michaela Crichtona i Stevena Spielberga.

---
Rob DeSalle, David Lindley Jak zbudować dinozaura, czyli nauka w Jurasscic Park tłum. Marta Hoffman, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999

środa, 14 stycznia 2009

O średniowieczu dla Odeona

Odeonie!

Starałem się odpowiedzieć pod blogiem, ale zabrakło mi miejsca na rozwiniecie odpowiedzi. Odpowiadam więc raz jeszcze na Twoją krytykę średniowiecza.

Zacznijmy od tego, że epoki zwykle nie są swoim własnym tworem. Podstawy epoki tworzy to, co było wcześniej, jej zaś własne dokonania są fundamentem dla tego co było później. I tak, podstawami, które zrodziły średniowiecze, był upadek Cesarstwa Rzymskiego (na Zachodzie) oraz najazdy barbarzyńców. Tym zaś, co średniowiecze zrodziło - Renesans. To wcale nie jest tak zły dorobek, nieprawdaż?


Druga rzecz: jakie średniowiecze? Początek i koniec są umowne, ale ogólnie rzecz biorąc średniowiecze to około 1000 lat historii Zachodu. W tym tysiącleciu da się znaleźć przykłady, pozwalające uzasadnić niemal dowolne zdanie na temat średniowiecza. Samo średniowiecze można więc podzielić na kilka okresów - i tak wczesne średniowiecze (do ok. 1000 roku na Zachodzie, w Polsce o kilkaset lat dłużej) rzeczywiście jest okresem wielkiego kryzysu, w którym niewiele rzeczy zmieniało się na lepsze. Ale w końcu zmieniło i można mówić o 'brzasku średniowiecza', o dojrzałym średniowieczu, a w końcu i o schyłkowym, które płynnie przechodzi w epokę Odrodzenia.

Na pewno nie chciałbym żyć w średniowieczu (choć chętnie obejrzałbym je przez 'szybę' - to musiała być fascynująca epoka), choćby (by zacząć od rzeczy bliskich ciału), ze względu na brak bawełnianej bielizny, czy też (by oddalić się od ciała w rejony szczytów europejskiej myśli swego czasu) na wagę jaką przykładano do teologii, a która sprawiała, że całe poznawanie świata było postawione na głowie - najpierw teorie płynące z wiary, potem filozofia, a konfrontowanie jej z materialnym światem, gdzieś na szarym końcu. Ale ta niechęć do mieszkania w owych czasach nie oznacza, że w renesansie, czy baroku było lepiej. Raczej mieliśmy ewolucję, której nurt, czasami robił dziwne zwroty. Z taką czystością w średniowieczu mogło być lepiej niż w renesansie, czy baroku, na przykład.

Dobrze, ale Twoje zarzuty nie dotyczą bielizny, tylko palenia heretyków i Giordana Bruno. Zaczynając od końca pragnę zauważyć, że Giordano Bruno został spalony w roku 1600, a więc w czasie już rozwiniętego Odrodzenia (ba! ramy czasowe znowu są płynne i wielu umieści ten rok już w okresie baroku).

Jeśli chodzi o stosy i heretyków warto pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, co ilustruje sprawa Giordana Bruno, z końcem średniowiecza wcale to się nie zakończyło, a nawet więcej - niektóre formy prześladowań, jak palenie czarownic miało się dopiero na dobre rozpocząć później. Po drugie zaś, średniowiecze to czas konfliktu między władzą duchowną i świecką.

I przy tym konflikcie bym się na chwilę zatrzymał, bo choć obie władze chciały zdominować tę drugą, to ewoluował on w kierunku separacji obu władz. Separacja zaś dawała miejsce na pewną osobistą wolność przekonań. W średniowieczu ten wynik był jeszcze mało wyraźny (ba! gdzie możni się biją, tam zwykle mali tracą głowy), ale dzisiaj to właśnie ta pozostałość średniowiecza odróżnia nas od islamu (gdzie polityka jest religijna i trudno sobie wyobrazić by było inaczej), czy świata chrześcijaństwa wschodniego (gdzie religia z kolei jest polityczna, wspierając trony i satrapów). Podobny zresztą wpływ, miała rosnąca niezależność miast - miejskie powietrze naprawdę czyniło wolnym.

To wszystko koliduje z obrazem silnego Kościoła w średniowieczu. I rzeczywiście, Kościół przechodził różne okresy: wzmocnienia i upadku, reform i popadania w marazm. I nie chodziło tylko o wpływ polityczny, ale także o oddziaływanie na społeczeństwo i faktyczną sekularyzację tego ostatniego.

Nie chcę wychwalać średniowiecza - tam, gdzie jego zalety były ważne, tam jedynie rozpoczynały one długą drogę przemian. Wiele wad nie polega na tym, co było w średniowieczu, a czego w nim brakowało. Brakowało paru rzeczy bardzo ważnych, jak choćby nauk przyrodniczych ('wynalezionych' później, nawet jeśli w średniowieczu powstały uniwersytety), wolności osobistej (ścisłe przypisanie do stanów, które hamowało 'energię społeczną', jakbyśmy to dzisiaj nazwali), czy prywatności (wynaleziono ją o wiele później). Wspomniałem o ideach wynalezionych później, ale obok nich były idee zapomniane - epikureizm, platonizm, wynalazki Archimedesa - ale za te zapomnienia nie można winić średniowiecza, bo doszło do nich wcześniej. Zresztą, czy można winić epokę? Przecież epoka, to tylko abstrakcyjny czas, bezustannie upływający.

Pozdrawiam,

PAK

wtorek, 13 stycznia 2009

Wydarzenie w synagodze

Czytam fragment Ewangelii wg Św. Łukasza (13:10-17) w nowym tłumaczeniu (Wydawnictwo Św. Pawła, 2005):

W szabat Jezus nauczał w jednej z synagog. Była tam kobieta, która od osiemnastu lat chorowała. Była pochylona i nie mogła się wyprostować. Jezus zobaczy ją, przywołał i powiedział: "Kobieto, jesteś uwolniona od swojej dolegliwości". I położył na nią ręce. Natychmiast wyprostowała się i chwaliła Boga. Ale przełożony synagogi oburzony, że Jezus uzdrowił w szabat, mówił do ludu: "Jest sześć dni, kiedy należy pracować. Przychodźcie więc w te dni, aby się leczyć, a nie w szabat". Pan mu odpowiedział: "Obłudnicy! Czy nie w szabat każdy z was odwiązuje swego wołu lub osła od złoby, wyprowadzi go i poi? A tej córki Abrahama, którą szatan więził od osiemnastu lat, czy nie należało uwolnić od tych więzów w szabat?". Kiedy to mówił, wszyscy Jego przeciwnicy zawstydzili się, a cały lud radował się ze wszystkich wspaniałych czynów, jakich dokonywał.

I komentarz zamieszczony poniżej:

Wydarzenie w synagodze staje się okazją, aby przypomnieć zebranym, a szczególnie przełożonemu synagogi, jaka jest istota dnia poświęconego Bogu -- szabatu. Przede wszystkim należy w tym dniu uwielbiać Boga za to, że stworzył świat i podtrzymuje go w istnieniu. Jeśli na zgromadzeniu liturgicznym jest ktoś, kto ma w sobie jakieś cierpienie, niemoc, to trudno jest tej osobie w pełni się radować z dzieł Boga. Dlatego Jezus, widząc bezsilnosć kobiety, natychmiast sam wychodzi jej naprzeciw i ją uzdrawia. Pochylona do ziemi kobieta nie może spojrzeć w niebo, czyli utraciła właściwą perspektywę patrzenia. Człowiek zawsze powinien wpatrywać się w swój cel ostateczny, którym jest przebywanie z Bogiem.

I jak tu mi, prostemu czytelnikowi, nie zapytać autora komentarza (nie wiem, kto nim jest), czy jego zdaniem gdyby chodziło o pogankę, to Jezus mógłby ją uleczyć w szabat?

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Przesłanki pozamerytoryczne

Jednakże oprócz oceny technicznej projektu przedstawionej przez komisję Kłoczkowskiego, przy składaniu zamówienia na budowę łodzi podwodnych istotne były również czynniki polityczne, na co zwracał uwagę w piśmie z 26 czerwca skierowanym do M.S.Wojsk. ambasador Chłapowski. Jak pisał, by pozyskać dla sprawy polskiej życzliwość decydentów, należało złożyć odpowiednie zamówienie w stoczni Chantiers Navals Francais. Argumentował to faktem posiadania udziałów przez poszczególnych członków rządu francuskiego w rzeczonej stoczni (w skład zarządu wchodził m.in. były premier i ówczesny minister spraw zagranicznych Aristide Briand) oraz możliwością skredytowania zakupu przez bank Banque de Paris et des Pays-Bas. Jednocześnie Chłapowski zapytywa czy w przypadku niemożności oddania całego zamówienia Chantiers Navals Francais, możliwym byłoby oddanie choć części zamówienia tej stoczni, o ile uzgodni ona ze zwycięską firmą zakres kooperacji.
Mogłoby się zdawać, że Chłapowski szczerze i wyczerpująco przedstawił pozamerytoryczne przesłanki, które miały zadecydować o wyborze Chantiers Navals Francais. Jednakże ambasador pominął kilka ważnych informacji. Przede wszystkim zarówno Banque de Paris et des Pays-Bas, jak i państwowy Credit Lyonnais miały znaczące udziały w stoczni Chantiers Navals Francais i były żywotnie zainteresowane w złożeniu zamówienia w tejże stoczni. Co więcej, dyrekcja Banque de Paris et des
Pays-Bas w przypadku złożenia zamówienia w stoczni, obiecała Chłapowskiemu udzielenie poprzez Banque Franco-Polonaise pożyczki przeżywającemu kłopoty Bankowi Cukrownictwa, którego udziały miał Chłapowski (zresztą były przezes tegoż banku.)

Andrzej S. Bartelski Wszystko, co zawsze chcieliście wiedzieć o pierwszym przetargu na polskie łodzie podwodem ale baliście się zapytać..., SMiO 11/20008

1) Jeśli chodzi o przetarg, to nie było aż tak źle. Marynarka ostro protestowała przeciwko niedoświadczonej i oferującej wadliwy projekt Chantiers Navals Francais, a dowództwo marynarki twardo wsparł ówczesny Minister Spraw Wojskowych -- gen. Władysław Sikorski. (Miło się czyta twardą, konsekwnetną i merytoryczną odpowiedź polskiego ministra, nawet jeśli pochodzi ona sprzed ponad osiemdziesięciu lat. Miło jest być z kogoś dumnym.) By ułagodzić kwestie merytoryczne, Chaniers Navals Francais dostała najpierw kontrakt na zupełnie inne okręty -- kontrtorpedowce (późniejsze ORP Burza i Wicher), potem wymusiła udział w budowie jednego z trzech okrętów -- ORP Żbik.
2) Czytam tę historię jako przykład afery i to dużej miary. Porównuję je z obecnymi przetargami wojskowymi -- mimo wszystko wydają się one bardziej merytoryczne i mniej aferalne. Zadaję sobię pytanie, czy udało się prawo bardziej wyczulić na aferalne połączenia, czy też my wszystkiego nie wiemy. (W końcu, opinia Chłapowskiego była w gruncie rzeczy tajna.)
3) Tytuł sugeruje, że sprawa pierwszego przetargu na polskie łodzie podwodne budzi żywe zainteresowanie. Jest bardziej 'sexy' niż Scarlett Johansson. Co może prowadzić do wniosku, że dziennikarstwo stanowi integralną część literatury (gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości). Tyle, że upodobania wśród ludzi są różnorodne.

niedziela, 11 stycznia 2009

Są chętni by sięgnąć po pędzelek?

Pisałem już o książce Yuuko Suzuki, będąc na etapie lektury, na którym myślałem, że wszystko co mogę wiedzieć już wiem, a reszty i tak się nie dowiem. Nie był to jednak etap ostatni, bo później autorka pokazała, jak w japońskiej kaligrafii można łączyć znaki (co ja nawet próbowałem pędzelkiem naśladować -- człowiek nigdy nie wyleczy się chyba z młodzieńczej naiwności), przedstawiając jednocześnie parę przykładów. To jeden z nich -- i jak książka mniej lub bardziej zachęca (chyba jednak mniej, to raczej taka zachęta pro forma*) by spróbować swych sił. Dla chętnych tłumaczę (korzystając z tego, że wyjaśniła to autorka, ja bym nie dał rady):



czyli:

shizukasa ya
iwa ni shimiiru**
semi no koe


To haiku Basho (1644-1694), tłumaczone przez Agnieszkę Żuławską-Umedę na polski jako:

Wokół tak cicho --
Stapia się z litą skałą
Wołanie cykad.


No i jak, są chętni do wczucia się w ulotną ciszę i sięgnięcia po pędzelek?

---
*) Tu muszę dodać, że czytam obecnie Jak zbudować dinozaura i wcale nie prowadzę odpowiednich eksperymentów w piwnicy. Wydaje mi się, że to bardzo podobna zachęta.
**) Autorka twierdzi, że słowo 'spokój' -- shimiiru zapisała używając starego zapisu. Szczerze mówiąc, obu zapisów nie znam równie kompletnie.

sobota, 10 stycznia 2009

Dwie uwagi pokoncertowe

Nie potrafię odgrzebać swojej notki, o tym, jak to próba wyobrażenia sobie orkiestry podczas słuchania płyty, zmusiła mnie do obrócenia słuchawek – bo wiolonczele i kontrabasy słyszałem po lewej. Otóż muszę donieść, że to się może zmienić – wczoraj Maestro Skrowaczewski ustawił NOSPR z wiolonczelami i kontrabasami po lewej. Ilustracja poniżej:

darmowy hosting obrazków

Poza tym chciałbym zauważyć, że Maestro Skrowaczewski otrzymał “Diamentową batutę” – nagrodę Polskiego Radia przeznaczoną dla najbardziej zasłużonych dla tej instytucji kompozytorów (tak się przynajmniej wyraziła wczoraj przedstawicielka Polskiego Radia). Co prawda media były pełne zapowiedzi, że tak się stanie, ale sam Maestro Skrowaczewski wyraził zaskoczenie, więc może jeszcze nie wszyscy wiedzą?

PS.
W programie występował też utwór Stanisława Skrowaczewskiego – Il piffero della notte. Wnoszę, że stąd wyróżnienie dla kompozytora.

piątek, 9 stycznia 2009

Bądź człowieku, szlachetny

Bądź, człowieku, szlachetny,
Uczynny i dobry!
Gdyż to jedynie
Odróżnia ciebie
Od innych istot,
Które znamy.

Sława nieznanym
Wyższym istotom,
Które przeczuwamy!
Naśladuj je, człowieku,
I niech twój przykład
Da nam uwierzyć w ich istnienie.

Nieczuła bowiem
Jest przyroda:
Wschodzi słońce jednako
Nad Złem i Dobrem
I świecą dla zbrodniarza
, Jak i dla cnotliwych,
Księżyc i gwiazdy.

Wiatry i rzeki,
Gromy i grady
Prą ciągle naprzód
I w drodze swojej
Ogarniają
Jednych i drugich.

Tak samo szczęście
Krążu wśród tłumu,
Głaszcze niewinne
Chłopca kędziory
Albo dotyka
Łysego czerepu przestępcy.

Podług odwiecznych
Stalowych praw
Musimy wszyscy
Dopełnić kręgu
Naszego bytu.

Lecz tylko człowiek
Czyni rzeczy niemożliwe
; Rozróżnia bowiem,
Wybiera i sądzi,
I może chwilę
Obdarzyć trwałością.

Jemu jednemu wolno
Dobrych nagradzać,
A karać złych,
Zbawiać i ratować,
A wszystko błędne
Pętać pożytecznie.

Czcijmy przeto
Nieśmiertelnych,
Jakoby ludzi
Czyniących olbrzymio
To, co najlepsi
Tu czynią lub chcą czynić w małem.

Szlachetny człowiecze
Bądź uczynny i dobry!
I twórz bez przerwy
Pożytek, Dobro,
I bądź wzorcem
Owych przeczuwanych bytów.

Johann Wolfgang Goethe Boski pierwiastek (tłum. Jarosław Iwaszkiewicz)

(Pozwalam sobie, choć: (1) już kiedyś cytowałem we fragmencie, (2) źle się czuję w roli kogoś wzywającego do dobra, zwłaszcza pozbawionego szczytpy dwuznaczności. Takie dobro wydaje mi się często, przy całej swej szlachetności, trochę naiwne -- a przez to jakoś nietwarzowe. Ale skoro blog jest także miejscem na odreagowanie zwątpień, może nie powinno mnie to wezwanie onieśmielać?)

czwartek, 8 stycznia 2009

Wspaniale pornograficzny

Wspaniale pornograficzny [madrygał] Si ch'io vorrei morire, z przełomowej Czwartej Księgi (1603), podlega kontroli z równą [PAK: jak w innych madrygałach] starannością ze wzgledu na swój erotyczny bieg, każda minuta fluktuacji podniecenia [została] skrupulatnie nagrana w pysznej, żartobliwej wznoszącej się sekwencji niewątpliwie naśladującej okrzyki towarzyszące pożądaniu.
James Weeks w cytowanej już książeczce do płyty Fagiolinich Fire & Asches (z muzyką Claudia Monteverdiego). Opis wydał mi się smakowity, choć także ten madrygał już się pojawił (w tym samym wykonaniu!) na blogu w omówieniu filmu Cały Monteverdi (Full Monteverdi). Chętnie napisałbym, że mnie zmobilizowała niechętna Weeksowi Basia (cytując Davida Lodge'a), do którego myśli stanowi ten opis cenne dopełnienie, ale szczerze mówiąc płyta leżała na biurku od paru dni w oczekiwaniu na wynotowanie.

środa, 7 stycznia 2009

Odkładając na półkę Kultura japońska Paula Varleya

Kulturę japońską Paula Varley wszyscy chwalą, więc trudno mi coś do pochwał dodawać. Może to, że niekoniecznie dotyczą one tłumaczenia (sam nieźle się ubawiłem pojmaniem Saipana w 1944 roku przez Amerykanów). Ale, czym głębiej się wczytywałem, tym bardziej wydawało mi się, że dostrzegam coś szerszego – i rodził się we mnie podziw dla Japończyków. Oczywiście, do podziwu nie potrzebowałem lektury Paula Varleya – ale zawsze był on bardziej wycinkowy. A podziw rodził się z wrażenia, że Japończycy, będąc narodem zbyt małym, by wytworzyć cywilizację zupełnie samodzielnie, uczyli się od obcych (najpierw od Chińczyków, potem od ludzi Zachodu) twórczo. Kultura japońska nie jest kopią kultury chińskiej, ani zachodniej – jest czymś w rodzaju twórczej wariacji na temat, wariacji łączącej obce z własnym. Wariacji przy tym bardzo wyrafinowanej i własnej.

------
Paul Varley Kultura japońska (tłum. Magdalena Komorowska) Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2000

wtorek, 6 stycznia 2009

Zabić dla c-moll

Moim zdaniem, wolna część [PAK: Koncertu nr 9 "Jeunehomme" Mozarta] jest tym, co Gluck powinien był skomponować! Tak, wielkie tragiczne wrażenie, a także jedna z największych kadencji Mozarta, ta jedna, którą grałem. I część w c-moll, jednej z moich ulubionych tonacji, która była tak ważna dla Mozarta, jak i dla Beethovena: pomyśl o Sonacie i Fantazji c-moll, oczywiście [też] Koncercie c-moll (być może największym, gdybym miał jeden wybrać), Mszy c-moll, Adagiu i fudze na smyczki. Wiesz, napisałem wiersz, w którym Beethoven morduje Mozarta, aby w pełni posiąść tonację c-moll.
Alfred Brendel w Ostatnim wywiadzie (jak to przeczytałem, to złapałem się za głowę -- czyżby Brendel umarł?! -- ale okazało się, że szczęśliwie nie, że tylko rzucił karierę artysty koncertującego, zgodnie z planem, a może prawie, bo założył, że zrobi to w wieku 75, a zrobił w wieku 77 lat) w styczniowym Gramophone (vol. 86, no. 1040),

A notuję, bo też w gruncie rzeczy lubię c-moll. Ale nie zabiłbym dla niej. Przynajmniej nie Mozarta.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Bombaj, 1943

W piątek 14 lutego, jak zwykle o 12.30, rozpoczęła się godzinna przerwa w pracy dokerów. […] i do 13.30 praktycznie nikt nie zaglądał do wnętrza kadłuba frachtowca. W tym czasie Kika osób na pokładach statków cumujących w pobliżu zauważyło unoszący się nad nim dym. Jedną z nich był pierwszy oficer z bliźniaczej jednostki […]. Korzystał on także z przerwy i oparty o reling… palił papierosa [PAK: co było zakazane w porcie], spoglądając w stronę przeciwległej ściany doku. Wydało mu się wówczas, że z jednego z wentylatorów ładowni nr 2 na „Fort Strikine" wydobywa się smuga dymu, co znalazło potwierdzenie, gdy użył przyniesionej na chwilę lornetki. Trochę później to samo zauważył trzeci oficer „Fort Crevier" i jeden z artylerzystów. Około 12:30 dym nad ładownią nr 2 widział także wartownik na parowcu „Iran", zacumowanym przy tym samym nabrzeżu. Godzinę później niewielki dym zobaczył nad statkiem policjant z posterunku przy Bramie Zielonej Victoria Dock, ale, podobnie jak wszyscy pozostali obserwatorzy, nie wszczął alarmu, uznając, że skoro nie robi tego nikt znajdujący się bliżej, to widocznie nie ma ku temu powodu…
Wojciech Holicki Bombajskie piekło na ziemi, Militaria (wydanie specjalne) 3(7)/2008

Wiecie? To znaczy o eksplozji w Bombaju, w której wyniku zginęło co najmniej 233 ludzi, a 500 zostało rannych (co najmniej, bo tyle ofiar zidentyfikowano wśród pracowników służb i portu, a wiadomo że byli i gapie, i spadające na miasto palące się bele bawełny) sam dowiedziałem się przypadkiem. Ale o podejściu – po co mam informować, zrobią to inni jest głośno, nawet jeśli (jak się okazało), najpopularniejsze argumenty przemawiające za jego popularnością, okazały się być wyssane z pióra kreatywnych dziennikarzy.

Zakładam, że tekst Wojciecha Holickiego nie jest powtarzaniem kreatywnego dziennikarstwa. Zresztą wszystko wygląda prawdopodobnie – potrzeba interwencji nie jest zupełnie oczywista, zwłaszcza, że jej temat wydaje się leżeć poza zakresem kompetencji, a to musi zniechęcać. I niestety – takie rozumowanie znaczyło całą akcję w Bombaju (a i wcześniej, ładowania towaru na Fort Stikine), gdzie wielu zaangażowało się w gaszenie pożaru na statku nie tylko z łatwopalną bawełną (w setkach ton), siarką (325 ton), łatwopalnym olejem, oraz – co najgorsze – amunicją (w setkach ton) – prawie każdy zachowywał się odważnie i oddanie walczył z pożarem (data wydarzenia – 14 kwietnia – stała się w Indiach Dniem Straży Pożarnej), nikt jednak nie myślał w szerszych kategoriach (ewakuacja, na przykład), choćby powiadamiając odpowiednie władze.

Gdy czytałem tę historię właśnie to mnie fascynowało – liczba osób, które dostrzegały problem, ale które zwalczały go jedynie w zakresie swoich kompetencji, często nawet nie prosząc o pomoc kogoś, kto mógłby pomóc – i poza zakres kompetencji wykroczyć. Wszystko odbywało się więc z poświęceniem, zaangażowaniem, wśród znoju, trudu, fizycznego wysiłku i przykładów heroizmu. Wszystko na próżno, bo zabrakło szerszego spojrzenia na sprawę, wykroczenia poza zawodowe schematy.

niedziela, 4 stycznia 2009

Arbeitfieber

Tworzę słowo przez analogię do Reisefieber. Po trzech tygodnia urlopu zaczynam bowiem taki stan podenerwowania odczuwać. I nic to, że w minionym tygodniu rozmawiałem ze swoim kierownikiem, który zapytany o zmiany w pracy odpowiedział, że właściwie ich nie ma, poza wymianą foteli na nowsze. Bo przecież – argumentował – Święta, Nowy Rok, urlopy, a także (niestety) choroby, sprawiły, że wszystko toczyło się jakby w zwolnionym tempie. I jeszcze w piątek i sobotę przeprowadzano jakieś prace z elektryką budynku, co uniemożliwiało faktycznie pracę, a nawet dostęp do służbowej poczty.

Próbuję ten stan podenerwowania racjonalizować. Po pierwsze, będą zmiany w dojazdach do pracy – tak się złożyło, że nałożyły się one na mój czas urlopowy i nieco poprzestawiały. Będę potrzebował czasu by się do nowego rytmu dnia przyzwyczaić. Zresztą, i bez tego po trzech tygodniach urlopu tego czasu bym potrzebował. Po drugie, nazbierało mi się trochę planów i postanowień (noworocznych) – i chodzi mi po głowie pytanie, czy uda mi się to zrealizować? Po trzecie – wszystkie dobre rzeczy idą trójkami, więc musi być po trzecie – po trzecie nie lubię zimowych dojazdów do pracy (zwłaszcza widząc jak za oknem sypie śnieg). To zresztą była jakaś składowa przekonująca mnie do tak długiego urlopu – tymczasem w grudniu pogoda była mniej zimowa niż dzisiaj. Jak będzie w poniedziałek? Kiedyś już, właśnie w mój pierwszy dzień roboczy roku, do pracy jechałem cztery, czy pięć godzin, ze względu na zaspy. Ile będzie jutro?

PS.
Miało być o eksplozji w Bombaju w 1943 roku, ale skoro mam być litościwy po Sylwestrze to odmalowuję swój stan ducha, przedroboczego i przedkoncertowego.

sobota, 3 stycznia 2009

Pokusy dezintegracji

Latem 1917 roku w lotnictwie niemieckim pojawiły się nawet pewne symptomy dezintegracji, rozpoczął się bowiem wówczas proces przeformowywania jednostek w celu „ujednolicenia ich składu narodowościowego”. W wyniku tego procesu wiele jednostek lotniczych straciło swój dotychczasowy, ogólno niemiecki (czytaj pruski) charakter i przekształciło się w jednostki narodowe, tj. złożone z obywateli poszczególnych krajów – stanowiących Rzeszę Niemiecką. Wynikało to z faktu, że wszyscy władcy ważniejszych krajów Rzeszy nagle zapragnęli posiadać swoje siły powietrzne. […] W dniu 4 lipca pięć eskadr myśliwskich: 16., 23., 32., 34., 35., Sztab Generalny musiał uznać za wyłącznie bawarskie i odtąd mogli w nich służyć jedynie poddani króla Bawarii. Ale na tym się nie skończyło. 21 października wydany został zakaz przenoszenia poddanych Królestwa Wirtembergii do innych, niż własne, jednostek lotniczych […]. 24 listopada 10 polowych oddziałów lotniczych i 4 eskadry myśliwskie zostały przeformowane w jednostki Królestwa Saksonii. Nawet wielki książę Badenii zażądał, aby 1134 jego poddanych, służących dotąd w pruskich jednostkach lotniczych, zostało zgrupowanych wyłącznie w formacji badeńskiej, co zresztą też wykonano. Choć pruski Inspektorat Lotnictwa każdorazowo protestował przeciwko temu, to jednak żądania panujących królów i książąt Rzeszy były respektowane. Zatem w krytycznym okresie wojny pomiędzy niemieckimi jednostkami lotniczymi walczącymi na poszczególnych frontach trwał wielki przepływ personelu latającego i naziemnego. Nie pozostawało to bez wpływu na efekty działania całego lotnictwa niemieckiego.
Hubert Mordawski Siły powietrzne w I wojnie światowej, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2008

piątek, 2 stycznia 2009

Niemal odkładając na półkę - Kaligrafia japońska Yuuko Suzuki

Niemal odkładając, bo właściwie przeczytałem co było do przeczytania, a zostały mi ćwiczenia i przykłady. Zerkam, nawet czasem jakiś pędzel trafi mi się wziąć do ręki i spróbować maznąć nim tę, czy inną linię, a potem przekładam zakładkę o stronę, obiecuję, że już tylko oglądanie, bo przecież japońskim kaligrafem nie zamierzam w życiu zostać (ani kupować koniecznego wyposażenia, to jest pędzelków, tuszu, kamienia do tuszu, japońskiego bądź chińskiego papieru kaligraficznego i chyba stołu o odpowiedniej wysokości, bo nigdzie nie znajduję przepisowego miejsca na kaligrafowanie w domu), a jednak, przy kolejnym przykładzie zatrzymuję się i myślę, że może jednak odgrzebałbym pędzel i spróbował. I tak nie wiem, kiedy Kaligrafię japońską odłożę ostatecznie na półkę.

Po Kaligrafię japońską sięgnąłem, jako po pewną kontynuację rodzimej kaligrafii – może nie wprost, bo choć coś mnie korciło by spróbować napisać jakieś japońskie wyrażenia, to jednak bardziej chodziło o poszerzenie swoich horyzontów. I chyba warto – bo kaligrafia japońska jest dalece różna od europejskiej. Jest traktowana jako sztuka, podczas gdy kaligrafia ‘łacińska’, to jedynie umiejętność budząca wzruszenie ramion osób interesujących się plastyką, jako zdolność zupełnie odtwórcza (mimo zachęt do tworzenia własnego liternictwa, mimo pojawiających się kwestii rozplanowania tekstu i wyboru formy). Kaligrafia japońska ma szersze możliwości. Po pierwsze bliższa jest malarstwu pędzelkiem (niby u nas też można szkicować piórem, ale kto widział zachodnią kaligrafię abstrakcyjną? a japońska istnieje). Po drugie, pismo japońskie pozwala na wiele form zapisu tych samych słów, co sprawia, że elementem oceny artyzmu, jest też trafność przyjętej formy. Po trzecie, można wykazywać się erudycją i wskazywać na historyczne dziedzictwo znaków. A przy tym wszystkie znane z rodzimej kaligrafii możliwości pozostają zachowane.

***

Znane mi książki bądź o czymś informują, bądź pozwalają na przeżycie czegoś, bądź też pozostawiają obojętnym. Ta nie należy do żadnych z tych kategorii – ona uczy (przynajmniej mnie) jak głęboka jest moja własna ignorancja i to w każdym z zagadnień: tworzenia, czytania i estetycznego odbioru japońskiej kaligrafii. Ta osiemdziesięciostronicowa książeczka daje tylko cień posmaku, pozwalając samemu spróbować i przekonać się, że to o wiele trudniejsze niż wydaje się na pierwszy rzut oka.

---
Yuuko Suzuki Kaligrafia japońska (tłumaczenie z wydania angielskiego: Justyna Piątek), Wydawnictwo RM 2007

czwartek, 1 stycznia 2009

A kapelusz wkładać trzeba!

A kapelusz trzeba wkładać na głowę, żeby go można było zdjąć, kiedy zajdzie potrzeba.
Tomasz Mann Czarodziejska góra

--

Że wyrwane z kontekstu? I owszem, więc kontekst dopowiadam: wczoraj w końcu kupiłem sobie pierwszy kapelusz w życiu, a dzisiaj ćwiczyłem się w zdejmowaniu go przy życzeniach pomyślności w Nowym Roku! I przed Wami też go zdejmuję, życząc zdrowia i spełnienia pragnień w tym Nowym 2009 Roku, choć niestety tylko wirtualnie.

PS.
-8C. A jednak przypominam sobie Fryderyka Nietzschego (Zmierzch bożyszcz, czyli jak filozofuje się młotem):
Zadowolenie chroni nawet przed przeziębieniem. Czy kiedykolwiek przeziębiła się kobieta, która miała poczucie, że jest dobrze ubrana? – Przyjmuję, że była lekko ubrana.
Kapelusz to nie 'lekkie ubranie' jako takie, ale jednak uszy wystawione na działanie temperatury.