sobota, 28 lutego 2009

Do nas należy przyszłość

Współczesne media dzielą się na popularne, zwane tabloidowymi, te, które od tabloidów chcą się czegoś nauczyć, oraz na media nudziarskie, czyli albo niszowe, albo skazane na powolną agonię przy dźwiękach złorzeczenia światu. Cieszyć musi fakt, że coraz więcej polskich mediów chce się uczyć i uczy od tabloidów, będących awangardą informacji i systemem nerwowym demokratycznego świata. Doskonałym przykładem uczenia się od prasy bulwarowej jest choćby sprawa Kazimierza Marcinkiewicza i jego sercowych perypetii.
Sławomir Jastrzębowski, redaktor naczelny Super Expressu (Super Expressu z 3 lutego, a ja notuję za Polityką).

Śmiałem się czytając wypowiedź redaktora Jastrzębowskiego. Zwłaszcza przez to przekonanie, że świat i przyszłość należy do takich jak on. Na takie stwierdzenia mam wyraźnie alergię – nie tylko w wykonaniu tych, z którymi mi nie po drodze (jak z redaktorem Sławomirem Jastrzębowskim).

(Mój śmiech dotyczy jednak głównie formy, bo niestety – media się tabloidyzują, zaś jednocześnie prasa „papierowa” ogólnie ulega osłabieniu „podgryzana” przez internet. Swoją drogą, może powinniśmy być ambitniejsi? W końcu cena armii snobów wokół, nie jest aż tak wielka, jak cena tabloidyzacji mediów.)

piątek, 27 lutego 2009

Trzeźwa uwaga

Można było wieść życie wzorowego chrześcijanina, ale dla władcy cel to nieosiągalny, co trzeźwo zauważył Thietmar w odniesieniu do swojego ulubionego bohatera, Ottona I, który nie mógł uniknąć „niezliczonych występków […] wśród tylu spraw, jakie miał na głowie” (II, 45).
Przemysław Urbańczyk Trudne początki Polski Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego 2008

Fragment sam się tłumaczy, więc jedynie dodam kontekst – chodziło o rywalizację Ottona III z cesarzami Bizancjum. Rywalizację, w której sprawy ducha (nawet jeśli w jakiejś mierze na pokaz) liczyły się prawie tak samo jak armia.

czwartek, 26 lutego 2009

Piękna niepełność

Cienki materiał, powiedział ktoś, nie nadaje się na oprawę [zwojów i okładki książek], ponieważ łatwo się wyciera. Ton’a, usłyszawszy to, skomentował: „Dopiero kiedy oprawa przetrze cię na grzbiecie i na krawędziach, a masa perłowa wykruszy się, ukazując goły sztyft [na którym obraca się zwój], zwój wygląda naprawdę pięknie”. Dał tym dowód prawdziwego, wyszukanego smaku.

Niektórzy narzekają, jeśli jeden z zeszytów kompletowanej serii książkowej różni się formatem od pozostałych. Tymczasem, ku mojej satysfakcji, opat Kōyū twierdził coś zupełnie innego. Powiada mianowicie, że „kompletowanie za wszelką cenę pełnych zestawów świadczy o kiepskim smaku. Właśnie to, co niekompletne jest w dobrym guście”.

Ktoś powiedział: „czegokolwiek by to dotyczyło – doprowadzenie dzieła do samego końca nie jest wskazane. Pozostawiając je w stanie niedokończonym, dajemy mu swobodę i mamy wrażenie, jak gdyby dziełu przedłużono życie. Ponoć nawet przy budowie pałacu cesarskiego zostawia się specjalnie jakiś fragment niedokończony”. A w samych sutrach buddyjskich czy w konfucjańskich księgach, które nam pozostawili przodkowie – ileż tam brakujących ustępów i rozdziałów!

Kenkō (1283-1350) Tsurezoregusa (Zapiski dla zabicia czasu; tłum. Henryk Lipszyc), w Estetyka japońska (antologia), t. I, Universitas 2008

(Notuję trochę zawstydzony – te słowa Kenkō c ytuję się bardzo często, jako swoistą definicję japońskiego poczucia estetyki (a przynajmniej istotnej części tego poczucia). To trochę jakby zacytować na blogu monolog Hamleta.)

środa, 25 lutego 2009

Rex, albo zbędne zdziwienie

Zawsze jest ten pierwszy raz. Czasem zawstydzająco późny. Na przykład, wiecie co znaczy słowo ambulans? (No dobrze, frankofoni wiedzą, a reszta?) Czytam sobie na przykład u Przemysława Urbańczyka (Trudne początki Polski):

Taki wczesnośredniowieczny rex ambulans starał się stwarzać pozory stałej kontroli, przemieszczając się wciąż po swoim terytorium [...].

(Czy w Waszej wyobraźni też już się pojawia obrazek króla z kogutem pogotowia ratunkowego na hełmie, w otoczeniu doradców i kochanek galopującego po wczesnośredniowiecznym trakcie?)

Tymczasem niemal wszystko jest w porządku. Może tylko łaciński rex łączy się z polskim (pochodzenia francuskiego, pochodzenia łacińskiego) ambulans w jednym polskim zdaniu, co nie jest zbyt eleganckie. Ale słowo zostało użyte bardzo trafnie: Ambulans (fr. ambulance) ruchoma placówka jakiejś instytucji, np. w lecznictwie otwartym, bibliotekach objazdowych, poczcie; karetka pogotowia, bibliobus, samochód pocztowy. (Słownik Wyrazów Obcych, PWN, 1972) I oto właśnie chodzi -- król był ruchomą placówką władzy.

---

I tak się okazuje, że człowiek może być mądrzejszy od Wikipedii, która zna tylko ambulans medyczny, a niemal zna strażacki.

PS.
A co mi podpowiada gmail w reklamach na temat tej notki, to przechodzi moje pojęcie: transport medyczny, radiowozy nieoznakowane, modlitwa, poradnik dla terrorystów i jakaś pomoc dla dziewic. Gdzie oni widzą przesłanki, że to wszystko mnie interesuje, gdy piszę rex ambulans?

wtorek, 24 lutego 2009

Posłuszne nieposłuszeństwo

Uzdrowienie trędowatych [PAK: Łk 17,11-19] uzależnione zostało od tego, czy uwierzą słowu Jezusa. Chorzy zaufali Jezusowi i choć mogli nie rozumieć sensu Jego polecenia, spełniają je. Jeden z nich nie wypełnia jednak do końca słów Jezusa. Tym samym nie wypełnia przepisu Prawa Mojżeszowego. Ale jego właśnie chwali Jezus, który od momentu objawienia się światu jest Prawem. On daje zbawienie tam, gdzie Prawo Mojżeszowe było bezsilne. Żydzi oddawali chwałę Bogu w świątyni i tam poszło dziewięciu trędowatych. Samarytanin oddaje chwałę Bogu, padając na twarz przed Jezusem. On bowiem jest nową świątynią i Jego Bóstwo należy czcić. Różnica między Samarytaninem a pozostałymi jest taka, że chociaż wszyscy zostali uzdrowieni na ciele, to tylko Samarytanin, który uwierzył w Jezusa został uzdrowiony na duszy. Dokonało się to dzięki temu, że uwierzył w Jezusa. W Łukaszowym opisie oczyszczenie Samarytanina z trądu odnajdujemy przewodnią myśl spisanej przez niego Ewangelii: Jezus przynosi zbawienie wszystkim, którzy w Niego wierzą.
Z komentarza w Pismo Święte Nowego Testamentu i Psalmy (Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem), Święty Paweł, Częstochowa 2005

Zawsze traktowałem ten fragment jako oczywisty -- w końcu dziękuje się za dary i pomoc. To nawet nie wiara, ale elementarna grzeczność. Nie dostrzegałem tu (i nadal mam z tym problem) świadomie podkreślonego (zdaniem komentatora) przez Jezusa konfliktu między Starym i Nowym Prawem. W końcu to tylko sprawa dobrego zorganizowania sobie wszystkiego, by i podziękować i nakazy Prawa wypełnić -- tak przynajmniej w naiwności ducha wierzyłem. I potrzebowałem dodatkowej lektury tego fragmentu, by stwierdzić, że ma on sens (tyle, że samo uzdrowienie wpisuje nie tyle w ciąg uzdrowień, co czyni zeń 'misterium', w którym Obajwia się Bóg, dokonuje Odkupienia, a przy tym rekapituluje jako w Głowie*), co nie znaczy, że przestaje mi się wydawać przekombinowanym.

---
*) Por. KKK 516-518, ze szczególnym uwzględnieniem tego ostatniego: Całe życie Chrystusa jest misterium "rekapitulacji" w Nim jako Głowie.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Czeski/polski/cesarski Śląsk

I jak nie cytować Przemysława Urbańczyka? Po plemionach i miastach (który to rozdział pominąłem, jako bardziej oczywisty i mniej kontrowersyjny, oczywiście z mojego punktu widzenia) przyszedł czas na polskość/czeskość Śląska. Oczywiście Przemysław Urbańczyk nie pisze (jak Gerard Labuda choćby) o ‘polskości’ Ślężan, którzy ciążyli bardziej ku państwu Piastów niż Przemyślidów. Ale nawet odrzucając takie twierdzenia, to mamy tu wiele kontrowersji. Bo właściwie czyj był Śląsk w IX, czy X wieku? Wielkomorawski? Czeski? Polski? A może ‘Niemiecki’ (cesarski)?

Przesłanki są zawsze słabe i nie preferują żadnego z proponowanych rozwiązań jakoś szczególnie. Dalej, zamiast tłumaczyć własnymi słowami przytaczam ustęp (str. 212) z Trudnych początków Polski Przemysława Urbańczyka:

Powyższe wątpliwości odnośnie do różnych koncepcji politycznych dziejów Śląska każą się zastanowić, czy nie przyszedł już czas, aby przyznać, że była to jedna z wielu w Europie Środkowej stref trybutarnych, do których rościły sobie pretensje różne ośrodki polityczne, które jednak nie potrafiły jej trwale uzależnić. Ich zdolność stałe egzekwowania kontroli terytorialnej była bowiem ograniczona wskutek oczywistych problemów logistycznych i przewagi gospodarki wojennej nad fiskalizmem w
finansowaniu władzy politycznej […]. W rozważanym tu X w. Śląsk był oczywistym obiektem zainteresowania trybutarnego i rabunkowego każdego z silnych sąsiadów, tj. zarówno Przemyślidów, jak i Piastów oraz Ludolfingów. Przez długi czas jednak żadne z tych państw nie miało nad konkurentami przewagi wystarczającej do trwałej inkorporacji spornego obszaru. Żadne nie było też logistycznie ani administracyjnie zdolne do zaprowadzenia tam efektywnej kontroli polityczno-militarnej. Tym bardziej,
że na Śląsku nie brakowało na pewno lokalnych pretendentów, którzy próbowali „wykroić” swoje domeny dynastyczne, korzystające z niestabilnej sytuacji geopolitycznej.

niedziela, 22 lutego 2009

Beethoven i Herbata (i dopisek Monteverdiowski)

Ostatnio notki zrobiły się strasznie pełne cytatów. (Właściwie jedyną planowaną „konsekwencją” w pisaniu tego bloga, jest brak konsekwencji – tak więc zbytnia jednorodność notek mnie martwi. Cóż, lektury są (szczęśliwie) inspirujące, a czasu mało – tymczasem takie notki-cytaty są proste.) Ale czasem coś cytatom umyka. Na przykład – czytam o drodze Herbaty (a że herbatę lubię, to i do Herbaty mam słabość) i słucham V Symfonii Ludwiga van Beethovena. I uderza mnie kontrast. Nie chodzi nawet o to, że V Symfonia to utwór nadmiernie ograny, który powinno się dla jego własnego dobra reglamentować. Chodzi o kontrast w tym, co sztuka wyraża. Bo trudno odmówić charakteru ‘sztuki’ drodze Herbaty – każdy szczegół podkreśla konieczność właściwego przygotowania, włożenia „serca” w przygotowanie herbaty i spotkanie z innymi ludźmi, wyjątkowość chwili (a do tego cała oprawa plastyczna, że tak powiem, z ozdobą na ścianie, z wysmakowanym pięknem czarek). Tymczasem to jest coś zupełnie innego. Beethoven wydaje się twórcą dionizyjskim, przepełnia go (końcowe Allegro zwłaszcza) życiowa energia – jeśli tragedia, to bez dna, jeśli radość – to bez sufitu oddzielającego nas od nieba. A droga Herbaty to kontemplacja, wyciszenie. (Nie mogę nawet napisać, że to coś ‘apollińskiego’, bo Apollo ascetą nie był.) Znalazłbym odpowiedniki muzyczne (może nawet u Beethovena, gdzieś w późnych kwartetach) – ale nie wyzwoliło mnie to z poczucia kontrastu między tymi dwoma rozumieniami sztuki.

---
Visit www.TeatrodAmore.com

I na tym miał być koniec, ale przeszkodził Claudio Monteverdi. Na dwa sposoby. Po pierwsze, przez zapytanie miserere o wartościowe nagrania Koronacji Poppei. Cytowałem już Piotra Kamińskiego, zamieszczałem opinię wypracowaną w dyskusji ze znajomymi (co do DVD), ale nie dość, że sam do Koronacji Poppei nie wróciłem (bo i kiedy – ani w ten weekend, ani w następny nie widzę możliwości na przygotowanie przerywnika operowego) i liczę na parę innych opinii.

Po drugie zaś, dotarła do mnie płyta Teatro d’Amore. Co prawda słyszałem już wcześniej, u Znajomych, przy grzańcu, ale co ja będę tłumaczył… chyba wszyscy wiedzą, że podczas pogaduszek przy grzańcu nie wszystko do człowieka dociera. Dotarło do mnie, że płyta brzmi atrakcyjnie, ale dopiero gdy sobie sam posłuchałem zrozumiałem jak bardzo Kryśka zaszalała. Doprawdy, nie wiem co o tym sądzić. (I pospiesznie się dzielę płytą z Krewnymi, byle zdążyć jeszcze w karnawale.)

sobota, 21 lutego 2009

Litościwy sznur

Zwykle wiele się dowiadujemy o człowieku na podstawie tego, jak mieszka. Minister Go-Tokudaji kazał przeciągnąć wzdłuż krokwi linę po to, aby kanie nie siadały na dachu jego rezydencji. Co widząc Saigyo rzekł: „A cóż mu to szkodzi, że ptactwo siada mu na domu? Od razu widać, co z księcia za człowiek”. I ponoć nigdy więcej już go nie odwiedził. Przypomniała mi się ta historia niedawno, kiedy zobaczyłem sznur rozciągnięty na dachu pałacu Kosaka, zamieszkanego przez księcia Ayuonakoji. Ktoś wyjaśnił, że książę zrobił to kierując się litością. Nie mógł patrzeć, jak stada wron, polując na żaby, rzucają się z dachu prosto w kierunku stawu. Przyznaję, dało mi to do myślenia. Kto wie, może i Tokudaji działał z podobnych pobudek.
Kenkō (1283-1350) Tsurezoregusa (Zapiski dla zabicia czasu; tłum. Henryk Lipszyc), w Estetyka japońska (antologia), t. I, Universitas 2008

piątek, 20 lutego 2009

Polanie byli, czy nie byli?

Czytam Trudne początki Polski Przemysława Urbańczyka. I jest o czym pisać!

Przemysław Urbańczyk zebrał tu tezy kontrowersyjne, głównie po to by środowisko mediewistów (i nie tylko – sam jest archeologiem i stan archeologii też go niepokoi) pobudzić do myślenia. Przesłanką najważniejszą jest fakt, że mediewiści wciąż interpretują jedynie parę dokumentów znanych od lat (ba! chyba od stu lat nie wprowadzono do dyskusji żadnego nowego dokumentu). Dokumentów, które chyba sam mógłbym z pamięci wymienić, choć historykiem nie jestem. I to co robią, to doszukiwanie się coraz głębiej ukrytego sensu. Tak dalej być nie musi – zdaje się mówić Przemysław Urbańczyk – i stąd ta publikacja.

***

Pierwsza i największa kontrowersja – czy istniały plemiona Polan, Wiślan, czy na przykład Mazowszan?

Bo właściwie dlaczego mieliby oni istnieć? Polan co prawda wymieniają źródła, ale pochodzą one już z czasów Bolesława Chrobrego, nazywając tak jego poddanych (bez wyróżnienia miejsca pochodzenia w jego państwie) – można więc równie dobrze
utożsamić ich z „Polakami”, czyli mieszkańcami państwa Piastów, a nie jakąś szczególną grupą w tej kategorii. Z Wiślanami jest i gorzej i lepiej – owszem, nazwa pada nawet u Geografa Bawarskiego (poł. IX wieku, którego skądinąd nie da się pogodzić z danymi archeologicznymi), ale nigdzie nie ma wyraźnej przesłanki, że chodzi o coś więcej niż o lokalizację – w rejonie Wisły (rzeki, której nazwa zagościła w łacinie nie później w 12 roku ne. na słynnej mapie świata Marka Agryppy).

Więcej: autor znajduje i późniejsze ‘twory’ wśród plemion – choćby Mazowszan, Sandomierzan, Lublinian i wielu innych.

Dlaczego? Przemysław Urbańczyk odpowiada krótko – to twory historyków wynikające z próby dopasowania nielicznych (i często późniejszych) wzmianek (lub odkryć archeologicznych) do teorii, która mówiła, że państwa Europy Środkowej powstawały z wielu, stopniowo rosnących plemion. Tak przynajmniej nauczać miała antropologia początków XX wieku, w pełnej zgodzie zresztą z późniejszym marksizmem.

Ale jeśli nie plemiona to co? Oczywiście ludzie na terenie Polski żyli. Problem polega na tym, że nie widać ich jakiegoś wyraźnego zróżnicowania – wydaje się, że była to dość jednolita grupa Słowian, która późno (dużo później niż zakładali historycy XIX i XX wieku) zaczęła budować warowne grody (czyli, m.in. potencjalne centra, choćby siedziby władców, czy miejsca zebrań). Zbyt późno jak na stabilne „etnosy”. Więcej – to właśnie „statykę” plemion Urbańczyk atakuje (przynajmniej jako obowiązującą regułę*). Jego zdaniem, tworzyły się lokalne grupy, ale łączyła je religia, czy władza ambitnych rodów. (Takim – najszczęśliwszym – rodem mieli być Piastowie.) Ale, jeśli łączyły osoby przywódców/władców, czy centra religijne, jeśli ich czas trwania był krótki, to czy członkowie ich mieli trwałe poczucie przynależności do „plemienia”? A jeśli były dynamiczne (w sensie zmienności, zależności często od przywódczych jednostek), jak to sugeruje autor, to czy ma sens doszukiwać się ich nazw i nauczać ich dzieci w szkołach? Zapewne „w Polsce”
rywalizowało kilka rodów, a rywalizację wygrali Piastowie, ale to wygrana rodu, nie plemienia.

Przemysław Urbańczyk opiera się na: braku źródeł dotyczących plemion (zarówno świadectw pisarskich, jak i źródeł archeologicznych), istnieniu pewnych źródeł dotyczących sytuacji w Czechach (gdzie sprawy się mniej więcej tak miały, jak to zakłada dla Polski), oraz wiedzy antropologicznej, którą najtrudniej mi oceniać. Czy ma rację? Tego nie wiem (np. Gerard Labuda broni istnienia Polan), ale jeśli udałoby mu się przynajmniej przystopować radosne plemionotwórstwo u historyków i archeologów, czy zmusić do refleksji – to już coś.

----
*) Ten przypis wynika z doczytania Trudnych początków Polski do końca. W końcu zaś autor wysuwa własną hipotezę dotyczącą pochodzenia nazwy "Polska". powołuje się na nazwę plemienia zapisaną u Geografa Bawarskiego (Lędzianie jako źródło nazwy 'Lechitów', utrwalonej na wschodzie i południowym wschodzie). Więc nie jest to sprzeciw konsekwentny. Ale rzeczywiście jest różnica -- Geogra Bawarski, to nawet jeśli mało wiarygodny i precyzyjny, ale jednak świadek epoki. Świadek, którego brakuje dla Polan.

czwartek, 19 lutego 2009

Fauna z Wisconsin i Minnesoty

W żartobliwej mitologii drwali z Wisconsin i Minnesoty występują dziwaczne stwory, w których istnienie z pewnością nikt nie wierzył.

Hidebehind (Tyłokryj) – zręcznie kryje się za czyimiś plecami i choćby się człowiek najszybciej obracał, zawsze będzie miał go za sobą, dlatego też nikt go nigdy nie widział, mimo że zabił i pożarł wielu drwali.

Rperite (Linowiec) – zwierzę wielkości kucyka, z dziobem podobnym do sznura, za którego pomocą chwyta najśmiglejsze króliki.

Teakettler (Czajniczak) – zawdzięcza imię wydawanemu przez siebie odłogowi, który przypomina bulgotanie wody w czaniku. Z pyska wypuszcza dym, chodzi tyłem i nieczęsto pozwala się oglądać.

Axehandle Hound (Siekieropies) – ma łeb w formie ostrza siekiery, tułów w kształcie jej trzonka, prostokątne nogi i jada wyłącznie uchwyty do toporów.

Spośród ryb z tych okolic znane są Upland Trouts (Latające Pstrągi) – wiją one gniazda na drzewach, znakomicie fruwają, boją się natomiast wody.

Istnieje jeszcze Goofang (Głuptak Zębiasty), który pływa tyłem, żeby woda nie dostała mu się do oczu, i „jest zbliżony wielkością do samogłowa, tyle że sporo od niego większy”.

Nie zapominajmy o ptaku Goofus Bird (Kapryśnik Głupkowaty), który buduje gniazdo dnem do góry, a fruwa do tyłu, gdyż nie obchodzi go, dokąd leci, tylko gdzie był.

Gillygaloo (Niezdarnik Goździkowaty) wije gniazda na zboczach słynnej Pyramid Forty. Znosi kwadratowe jaja, ażeby nie toczyły się i nie tłukły. Drwale gotowali te jaja, a potem używali ich do gry w kości.

Pinnacle Grouse (Kuropatwa Wieżowa) ma jedno skrzydło, pozwalające latać tylko w jednym kierunku; krąży ona bez końca wokół stożkowatego wzgórka. Upierzenie jej zmienia się zależnie od pory roku i od miejsca, skąd się je obserwuje.
Jorge Luis Borges przy współpracy Margarity Guerrero Księga istot zmyślonych (tłum. Zofia Chądzyńska), Prószyński i S-ka 2000

Notuję, gdyż: 1) Bawi mnie ta notka. 2) Nie wiem dlaczego, ale wiele z tych stworzeń wydaje mi się idealnymi wręcz metaforami różnych przypadłości naszego myślenia. W końcu ile osób zwraca się tylko twarzą ku przeszłości, albo ile lęków trwa, choć nigdy nie widzianych, przy nieustannej wierze, że są tuż za plecami? 3) Może dobrze smakować z pączkiem.

środa, 18 lutego 2009

Wrażliwy intelektualnie poszukiwacz "prawdy"

Zewnętrzny obserwator może mieć wątpliwości, czy pogłębiający się brak zgody co do korzeni naszej państwowości nie świadczy o zagubieniu badaczy, którzy "nie potrafią" ustalić kanonicznej wizji. Wrażliwego intelektualnie poszukiwacza "prawdy" o odległej przeszłości ta sytuacja powinna cieszyć, gdyż gwarantuje wszechstronne spojrzenie i wzbogaca naszą wiedzę.
Przemysław Ubrańczyk Trudne początki Polski Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego 2008

Oczywiście wyłapałem poszukiwacza "prawdy", gdzie "prawda" występuje w cudzysłowie. Niezupełnie rozumiem intencje autora -- zapewne chodzi o zdrowy sceptycyzm. A to wcale nie jest takie proste. Że jeszcze raz zacytuję (aż mi trochę wstyd, że cytuję rzecz tak oczywistą, ale...):

Zmitologizowane wizje wczesnych dziejów państw, do których to wizji chętnie odwołuje się frazeologia narodowo-patriotyczna, pełnią często funkcję eposu bohaterskiego, a ich władcy wchodzą z reguły do panteonu bohaterów narodowych. Heroiczne początki i dawne sukcesy stają się obiektem szczególnie intensywnych zabiegów propagandowych w okresach kryzysowych (np. utraty lub zagrożenia utratą państwowości), w trakcie (od)budowy samodzielnego państwa albo w celu "rewolucyjnych" prób wymuszenia zmian świadomości społecznej. Bieżące potrzeby polityczne legitymizowane są wtedy przez odwołanie się do dawnej świetności oraz
przez podkreślanie "pradawnej" jedności etnicznej definiowanej przez skontrastowanie z mieszkańcami sąsiednich ziem. Są to mechanizmy powszechnie obserwowane w nowszych dziejach Europy -- szczegónie w czasach bezpośrednio po rozpadzie państw wielonarodowych, takich jak XIX-wieczna Szwecja oraz później: Austro-Węgry, carska Rosja, Związek Radziecki czy Jugosławia. We wszystkich tych przypadkach konstruowanie "nowych" narodowych przeszłości dokonuje się w podobny sposób, pomimo specyfiki lokalnych rozwiązań zdeterminowanych sytuacją geopolityczną.
Wizje początków poszczególnych państw, kształtowane głównie przez literaturę nieprofesjonalną oraz podręczniki szkolne, stanowią z reguły istotną część mitów narodowych. Pełniąc ważną funkcję w systemie identyfikacji narodowej, są mocno ugruntowane w zbiorowej świadomości mas konsumentów uproszczonej wiedzy historycznej. Sprawia to, że jakiekolwiek próby zmiany ustalonych schematów wymagają dużego wysiłku, który zresztą przynosi nieproporcjonalnie skromne rezultaty.

wtorek, 17 lutego 2009

Hasse

Gdy drezdeński Kapellmeister Johan David Heinichen (1683-1729) odszedł, jego stanowisko stało się wolne. Jednym z kandydatów na nie był Johann Sebastian Bach (1685-1750), który prawdopodobnie nie został wybrany, gdyż był „zbyt lokalny”. Wykazano iż Bach i Hasse spotkali się kilka razy w Dreźnie, i każdy z nich wyrażał szacunek dla pracy drugiego, choć ich style były bardzo różne. To interesujące, jak można zauważyć, że Hasse był znany wówczas w Europie, a sława Bacha nie wykroczyła poza granice północnych Niemiec. Tak więc i było, że kosmopolita Hasse, poliglota, światowiec, słynny kompozytor operowy oraz, co więcej, katolik, został zaangażowany jako „Maestro di Capella di Sua Maesta il Re di Polonia”. Jednak nie podjął od razu swej pracy, ze względu na ciężkie ataki artretyzmu, choroby, która trapiła go do końca jego życia.

W 1733 August Mocny zmarł. Jego syn, Fryderyk August II, który był także Augustem III, królem Polski, został jego następcą i stał się pracodawcą Hassego na następne trzydzieści lat, aż do swojej śmierci w 1763. Pod berłem nowego suwerena – a był on tylko trzy lata starszy od Hassego – dwór w Dreźnie stał się jednym z najświetniejszych w Europie. Chociaż był mniejszy od Wersalu, ale był tak samo wystawny. Muzyka stanowiła dominujący temat roku, z dworem, którzy przyciągał najbardziej renomowanych artystów, zwłaszcza tych z Włoch. Świeckie i religijne uroczystości następowały jedna po drugiej w przyprawiającym o zawrót głowy pochodzie pomiędzy niesłychanym przepychem. Była to pobudzająca atmosfera, w której Hasse mógł rozwinąć swoje talenty i stać się niekwestionowanym mistrzem swojej sztuki, zdobywając w pełni zasłużony przydomek „Il Padre della Musica”. Dwór miał pierwszorzędną orkiestrę, Staatskapelle, która została założona w 1548 i osiągnęła wysoki poziom pod kierunkiem Heinricha Schütza. Hasse uczynił orkiestrę zespołem muzyków, który Jan Jakub Rousseau, pisząc w 1767 swój Dictionnaire de musique, nazwał „najlepszą orkiestrą w Europie”. Zespół istnieje do
dziś, był prowadzony przez imponującą liczbę muzycznych gwiazd włączając w to Mendelssohna, Schumanna, Liszta, Brahmsa i Berlioza.

Annie Choisy Kress Johann Adolf Hasse, Goldberg czerwiec 2008

poniedziałek, 16 lutego 2009

Odkładając na półkę Ryszarda III Paula Murraya Kendalla

Ostatnio zaniedbałem komentarze dla paru książek odkładanych na półkę. Ale przecież nie po każdej jest coś do napisania. Może po połowie jest? A może nawet nie?

1. „Wszyscy znają Ryszarda III Szekspira” – tak chciałem zacząć, ale złapałem się na tym, że to nieprawda. Nie wszyscy znają twórczość Szekspira. Szeroko zna się Makbeta , jako dzieło przerabiane w szkole. Hamleta już gorzej. Może Romea i Julię? Rzadziej: Króla Leara, Sen nocy letniej, Otella, Juliusza Cezara, Poskromienie złośnicy i jeszcze parę komedii. I gdzieś w tej kategorii mieści się Ryszard III, ‘największy tyran’ dramatu, uosobienie zła. Ale przecież łatwo znajdę osoby, które i tego nie wiedzą.

Tymczasem trudno się oderwać od Szekspira mówiąc o Ryszardzie III. (I przyznaję, że sam sięgnąłem po tę biografię zachęcony wieściami, że ten Ryszard III nie był tak zły, jak go Szekspir odmalował. Ale wieściami niekonkretnymi, wymagającymi uzupełnienia.) Autor – Paul Murray Kendall zdaje się wciąż polemizować z Szekspirem, nawet jeśli przytomnie zauważa, że nikt rozsądny nie weźmie Szekspira za historyka i nie potraktuje jego ‘kroniki’ jako poważnego źródła historycznego. Poważnie - rzecz jasna nie, ale przecież jak my historii uczymy się z Henryka Sienkiewicza (którego też nikt poważnie za źródło historyczne nie weźmie), z filmów historycznych, tak i tu – wykreowana przez sztukę postać tkwi gdzieś w podświadomości, filtrując niejako te poważne informacje.

2. No właśnie – polemizować. Czasem się łapię na tym, że pisząc, czy mówiąc odnoszę się nie tyle do rozmówcy, czy przedmiotu, co do pewnego wyobrażenia o dominującym poglądzie, by z nim polemizować. I odnajduję to także u innych – odwołania do rzeczy nie przytoczonych, fałszywe skojarzenia – to jakoś z nas wychodzi. I tak jest z Paulem Murrayem Kendallem. Stara się pisać biografię, odcinać od tych, którzy w przesadnie pozytywnym świetle ukazują Ryszarda III i ogólnie #8211; rządy Yorków, to jednak wciąż go łapałem na tym, jak polemizuje z krytykami Ryszarda, jak bardzo stara się go usprawiedliwiać, zrzucać winy na innych, odwoływać się do wyrobionego w sobie portretu psychologicznego Ryszarda (i innych bohaterów historii); a nawet tam, gdzie jak w pierwszym aneksie (poświęconym bulwersującej sprawie domniemanego morderstwa bratanków w Tower), rozważa wszystkie opcje z równym dystansem, sam układ tekstu sugeruje uprzedzenia autora i jego niechęć do Buckinghama.

3. Ale przy całej stronniczości autora (i przy całej jego niewspółczesnej
barwności języka i swobodzie) jedno rzuca się w oczy – wizerunek Ryszarda III odmalowany przez Szekspira jest fałszywy. Jest tak odległy od rzeczywistości (na ile można ją zrozumieć), że nawet trudno go nazwać tejże rzeczywistości karykaturą – raczej zupełnie nową kreacją. I tu dochodzimy do większego problemu – jak historia może zostać przekłamana przez zwycięzców (tj. historyków Tudorów). I jak można próbować ją odkłamywać.

Mogę jedynie zaproponować własną refleksję nad historią króla-uzupratora, pokonanego przez innego uzurpatora, którego historycy uczynili przysłanym przez Boga wybawcą z rąk tyrana. I utrwalili taki wizerunek na stulecia. Jednak pojawili się i obrońcy dobrej czci, ci, którzy dostrzegli, że to wizerunek fałszywy. I do dziś go bronią.

Polemika to? Ucieczka przed nudą? Szukanie sprawiedliwości? Zapewne wszystkiego po trochu. W czym można widzieć nadzieję i obawę.

----
Paul Murray Kendall Ryszard III (tłum. Krystyna Jurasz-Dąmbska), PIW 1980

niedziela, 15 lutego 2009

Pory roku

Wiosną jutrzenka. Kiedy zarys gór powoli bielą wyłania się z mroku, świat różowieje, a fioletowe chmury, jak cieniutki baldachim, kładą się na niebie.

Latem są noce. A jeszcze lepiej, kiedy księżycowe. Nawet ciemność nie straszy, kiedy rój świetlików w locie cieniutko krzyżuje promienie. Ale też prześliczne są i tajemnicze dwa świętojańskie robaczki albo nawet jeden, gdy palą nikłą smużkę, by utonąć w mroku. Deszcz letnią nocą także jest cudowny…

Jesień to są wieczory. Kiedy w słońca ostatnim promieniu szczyty gór wydają się bliskie, a wrony łącząc się w pary lub trójki zwołują się na nocleg. Lecą tam w pośpiechu. To też jest piękne. A jeszcze bardziej dzikich gęsi sznur, kiedy wysoko zdaje się tak drobny. Kiedy już słońce zajdzie za horyzont, a wiatr się zerwie, rozdzwonią się cykady – co czuję wtedy, słowem nie wypowiem…

Zima to ranek biały po bezsennej nocy. Popatrz, spadł śnieg – i o tym pomilczę… Świat oszroniony biało, a nawet bez szronu – niech będzie tylko mroźny, wnet rozpalą ogień, będą nosić węgle. To wszystko rodzi pokój, bo zgadza się z czasem. Ale w południe, kiedy mróz jest lżejszy, gaśnie ogień w piecyku. Biały zostaje popiół. Tak być nie powinno…

Sei Shonagon Makura no soshi (Zeszyty spod poduszki, czyli notatnik osobisty pani Sei Shonagon), tłum. Agnieszka Żuławska-Omeda w Estetyka Japońska, t. 1 (red. Krystyna Wilkoszewska), Universitas, 2008

(Mój ‘japoński trynd’ miał swoje źródło w fascynacji japońską estetyką – niesystematycznej fascynacji, co prawda. Miał ją właśnie trochę usystematyzować. Niezupełnie to zrobił, bo jak przetłumaczyć na przykład mono-no-aware na język polski? Autorzy proponują… lacrimae rerum (patos rzeczy), ale łatwo to źle zrozumieć. Lepiej już cytować panią Sei Shonagon, którą korekta pisowni wciąż poprawia na Się Shonagon…)

sobota, 14 lutego 2009

Uwaga na całusy

Młoda Chinka omal nie ogłuchła od namiętnego pocałunku swojego chłopaka. 20-latka z miasta Zhuhai trafiła na ostry dyżur, straciwszy całkowicie słuch w lewym uchu. A wszystko przez całus ukochanego. -- Podciśnienie w jamie ustnej spowodowało uszkodzenie błony bębenkowej -- orzekł miejscowy lekarz. Rekonwalescencja potrwa dwa miesiące. Do wesela się zagoi.
(Ciekawostka z Forum, w sam raz na Walentynki, nieprawdaż?)

piątek, 13 lutego 2009

Przed i po Bachu albo kryminał

„Wkrótce umrę”, powiedział. „Myślę, że to wielkie błogosławieństwo by żyć po Bachu. Mam swój własny sposób mierzenia czasu i dzielę historię na epokę przed Bachem i epokę po Bachu. […] Udzielono mi wielkiego przywileju, że mogę spędzić moje ostatnie dni przy akompaniamencie jego muzyki.”
Henning Mankell The return of the dancing master (tłumaczyłem z wydania angielskiego, tłumaczonego ze szwedzkiego przez Laurie Thompson) Vintage 2004

Ot, załączam bo Bacha lubię, choć chcę jeszcze trochę pożyć. Niekoniecznie przy jego akompaniamencie (o zgrozo, piszę te słowa przy muzyce Camille’a Saint-Saënsa!).

czwartek, 12 lutego 2009

Argument

Nieprecyzyjne, mylące i po prostu już nudne są kategoryczne twierdzenia pisarzy naszych czasów, że Ryszard jest na pewno winny, albo powoywanie się na przestarzałą opowieść More'a. [...] Wymyka nam się ona, nieprzenikniona jak Hamlet -- nie można dotrzeć do jej sedna. Ale w każdym razie postępujemy chyba mądrzej niż Rosenkrantz i Guildenstern, przekonani, że w ogóle żadnej tajemnicy nie było.
Paul Murray Kendall Ryszard III (tłum. Krystyna Jurasz-Dąmbska), PIW 1980

Notuję nie dla przywołanych bohaterów Williama Szekspira. Ale dla tej nudy. Bo to święta prawda -- w ilu przypadkach widziałem machanie ręką, że tych argumentów się już nie będzie słuchać, bo nie ważne, czy są słuszne, czy nie, ważne że już są nudne. I to przekonanie o nudzie występuje jako najsilniejszy argument. Potrzeba często czegoś nowego, choćby to nowe, nie miało sensu.

środa, 11 lutego 2009

Flet poprzeczny

Flet poprzeczny yokobue niezwykle jest piękny. Kiedy dźwięk jego, najpierw dochodzą z oddali, brzmi coraz bliżej, by znowu odpłynąć. To śliczne. Myślisz, że już jest blisko, a w tej samej chwili zaczyna się oddalać. Słychać bardzo daleko, coraz bardziej nikły – stajesz w zachwyceniu. Czy jedziesz powozem, czy wędrujesz piechotą, czy konno – flet zawsze i wszędzie schować możesz za pazuchę, nie widać go wcale – dlatego wśród instrumentów nie znajdziesz lepszego. Cóż dopiero, gdy usłyszysz znajomą melodię – wielka to radość. A jeszcze większą czujesz, kiedy u poduszki znajdziesz flet bardzo piękny, który ktoś odchodząc świtem… zostawił. Przysyła umyślnego, a ty uroczyście podajesz zgubę w rulonie papieru. Jak urzędowy list.
Sei Shonagon Makura no soshi (Zeszyty spod poduszki, czyli notatnik osobisty pani Sei Shonagon), tłum. Agnieszka Żuławska-Omeda w Estetyka Japońska, t. 1 (red. Krystyna Wilkoszewska), Universitas, 2008

(Dzisiaj bez głębszych podtekstów – jedynie z dedykacją dla Fomy, choć to flet poprzeczny a nie
prosty.)

wtorek, 10 lutego 2009

Nazywając się skromnie...

Autorem tego zapisu był mnich benedyktyński z cudzoziemskim rodowodem, podobno z pochodzenia Wenecjanin o imieniu Martin, sam nazywający się skromnie Gallem Anonimem.

Andrzej Zieliński Początki Polski, Bellona 2007

Trochę pozazdrościłem tu Zytatom, gdzie fragmenty za komentarz mają tylko etykietę, np. głupota. Też bym tak chciał.

Ale dodam dla wyjaśnienia -- niech sobie Andrzej Zieliński spekuluje. Gorsze jest to, że spekulacje własne (o których czasem pisze, że są świadomymi prowokacjami) bierze poważnie i przytacza, gdzie indziej jako fakty. I do tego jeszcze ten fragment -- łaskawie próbuję dopatrzyć się w nim porażki w zastosowaniu rodzimej gramatyki.

poniedziałek, 9 lutego 2009

Było już późno...

Było już późno, kiedy cała trójka podniosła się zza stołu. [...] W izbie zaś Ryszard i Buckingham usiedli z powrotem, a nastrój zmienił się zupełnie. Migotało światło kaganków na poważnych twarzach doradców pochylających się wokół obu książąt. [...] I w rezultacie tego, co powiedział owej nocy w gospodzie w Northampton, wkroczył [Buckingham] z ciemności na jasno oświetloną scenę wielkich wydarzeń. [...]
Mówił bez przerwy, podniecony i rozpalony -- Ryszard, poważny i zamyślony, słuchał.

Paul Murray Kendall Ryszard III (tłum. Krystyna Jurasz-Dąmbska), PIW 1980

Dużo Kendalla ostatnio na blogu, bo go intensywnie czytam (pożyczenie zobowiązuje), aż niewiele czasu zostaje na inne lektury, a tym bardziej na przelanie do postaci elektronicznej innych myśli.

Ale, ale -- tutaj Paul Murray Kendall pisze, jakby TVN miało w tej izbie w Northampton kamerę, a on sam oglądał później przynajmniej fragmenty w "Teraz my". Przecież nie wiadomo, jak panowie rozmawiali. To, kto był stroną aktywną, to jedynie domysł (owszem, Ryszard był małomówny, ale czy był taką osobowością polityczną?), migotliwe światło kaganków to chyba największy pewnik. W końcu wiadomo, jak kaganki świecą, i mniej więcej wiadomo jakie światło posiadano w XV wieku.

niedziela, 8 lutego 2009

Zegarkowy horror

Japończycy więżą podobno świerszcze w małych i ścisłych klateczkach, aby strzygły miarowym dźwiękiem, w pokoju, w rytm kołysanki zacisznej.
U nas okrutny Czas, również pod postacią drobnego świerszcza przyskrzyniony w metalowym pudełku, szczęka nam rytmicznie, hałasuje metalicznie w nocnej ciszy.
Wy wszyscy zasypiacie spokojnie przy głosie tego najgroźniejszego z waszych wrogów, jakby to był rzeczywiście zielony, nieszkodliwy konik polny.
Co do mnie, obawiam się zegarów, bo są one surowym brzydkim taizmanem Saturna, klejnotem nieubłaganych fatów...
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska ze Szkicownika poetyckiego (1939, 63) za Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Być kwiatem?... Świat Książki 2000

Coraz mniej mechanicznych zegarków. Doliczam się dwóch, które mogą cykać. A jeden i tak cichy, pokorny, nie wadzi ciszy.

---
(A cykanie kojące jest. Nie przeczę. I nie przeczę, że jest okrutny. Ale i upływ czasu jest fascynujący. Może lepiej się poddać tej fascynacji? W końcu cóż lepszego można uczynić?)
---

Na jej biednym zegarku
czas chwiejny jeszcze i tani.
Na moim dużo droższy i dokładny.

Wisława Szymborska Kilkunastoletnia (dodaję a propos, z lektury nowego tomiku 'w tle').

PS.
Deszcz za oknem. Krople o wiele głośniej wybijają czas niż zegarki. Jakoś to wszystko nastraja do smętnych refleksji, zwłaszcza że wczoraj coś złego działo się z ciśnieniem, karetki jeździły jak oszalałe po mieście. Jedna zabrała mojego sąsiada (dobrze, że na sygnale -- widać, że reanimacja pomogła).

sobota, 7 lutego 2009

We własnym kręgu

[...] a przy tym wychowywany wyłącznie przez krewnych matki, których pogląd na politykę oraz na ludzi by jedynym, z jakim się zetknął.
Paul Murray Kendall Ryszard III (tłum. Krystyna Jurasz-Dąmbska), PIW 1980

Ale przecież tak miło jest się zamknąć w swoim własnym kręgu. Nie wyściubiać nosa, bo to co mówią inni, nie jest obiektywne (że niemal zacytuję pewnego księdza, który twierdził, że o Kościele mogą obiektywnie pisać tylko jego przedstawiciele -- ale ksiądz był wyjątkiem tylko dlatego, że mówił to głośno). Wychowanie młodego Edwarda V nie jest więc tak bardzo wyjątkowe, może tylko świadczy o poczuciu słabości rodziny Woodville'ów.

piątek, 6 lutego 2009

Zdumiona głowa

Może jak nigdzie, albo mało gdzie,
masz tu osobny tułów,
a z nim potrzebne przybory,
żeby do dzieci cudzych dodać własne.
Poza tym ręce, nogi i zdumioną głowę.

Wisława Szymborska Tutaj (fragment)

Tak się zastanowiłem nad cielesnością opisu tutejszości. A przecież może i ta zdumiona głowa to więcej ducha, niż to całe ciało?

czwartek, 5 lutego 2009

Przy osiemdziesięciu pochodniach

Co do nowin zaś -- pisał wkrótce potem jeden z Pastonów -- to milorda Riversa przywieziono do Calais i przed oblicza ich lordowskich mości przy osiemdziesięciu pochodniach, i wtedy milord Salisbury krzyczał na niego, nazywając takim synem za to, że się ośmielił nazwać jego i tamtych panów zdrajcami, bo jeszcze okaże się, że to oni są wiernymi poddanymi króla, a wtedy on okaże się zdrajcą, itd. A milord Warwick krzyczał na niego, mówiąc, że jego ojciec był tylko zwykłym giermkiem, wychowanym z królem Henrykiem V, że dopiero potem stał się kimś przez ożenek i chociaż mianowano go lordem, to wszakże nie ma prawa używać takich słów do panów krwi królewskiej. A milord March też krzyczał na niego podobnie.
(cytat u) Paul Murray Kendall Ryszard III (tłum. Krystyna Jurasz-Dąmbska), PIW 1980

Dawna polityka wydaje się często może nie lepsza, ale jakoś godniejsza. Ale czy tak byłoby, gdybyśmy mieli nagrania? To już Juliusz Cezar odkrył, że wystarczy dokładnie przytaczać co politycy mówią (w jego przypadku: senatorzy) by ich skompromitować.

Nie chcę moralizować na temat polityków i ich zachowania -- ten problem przerabiamy przecież codziennie. Wynotowałem z powodu bardzo błahego -- połączenie tytułów (a i jakoś rysowanych w wyobraźni postaci zbrojnych mężów) z językiem przekupki (za przeproszeniem wszystkich przekupek), albo młodzieży gimnazjalnej.

środa, 4 lutego 2009

Ot, błahostka, czyli samoloty daleko od domu

Ze względu na niewielką powierzchnię Singapuru samoloty, podobnie jak F-16, będą stacjonować poza granicami kraju, w bazie USA Air Force Montain Home w stanie Idaho.
Łukasz Pacholski wśród nowinek (Roll-out singapurskiego F-15SG), Lotnictwo Vol. XI, Numer 1(94) 2009

Daleko trochę. Tak sobie myślę. Po co komu sprzęt, którego nie można bezpośrednio użyć?

wtorek, 3 lutego 2009

Przyczyna

A że Anglicy nie są nazbyt rozmowni, nabrał [PAK: Swedenborg] codziennego zwyczaju rozmawiania z demonami i aniołami.
Jorge Luis Borges przy współpracy Margarity Guerrero Księga istot zmyślonych (Anioły Swedenborga), tłum. Zofia Chądzyńska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2000

Dzisiaj to byłoby niemożliwe -- zamiast anielskich głosów Swedenborg słyszałby telewizję, względnie radio. Albo czytał blogi.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Przerywnik operowy dla odpoczynku od... braku przerywników operowych (odc. 27)

Coś ostatnio trudno mi się zabrać za kolejne opery. Może dlatego, że nie mam na półce już żadnych „wyczekiwanych” nagrań, a jedynie #8222;zaległości”? Ale to chyba zbyt optymistyczne spojrzenie – bo w gruncie rzeczy łapię się na tym, że staram się odrzucić wszelkie wieczorne zajęcia różne od lektury. I to właściwie wszystko jedno czego, choć wciągnął mnie Henning Mankell (The return of the dancing master), wciąż pociąga pisarstwo Jerzego Besali (Małżeństwa królewskie powinienem ukończyć na dniach – jestem już przy Stanisławie Leszczyńskim), wyczekuję na lekturę Trudnych początków Polski Przemysława Urbańczyka. Jakoś wśród tego wszystkiego trudno mi się przekonać do oglądania, choćby Ernaniego Giuseppe Verdiego (realizacji z Teatro Regio di Parma z 2005 roku), który pozostał mi z serii „La Scala”.

darmowy hosting obrazków
Ernani (Marco Berti) i Don Ruyz Gomez de Silva (Giacomo Prestia), a ilustrację zamieszczam bardziej dla tła, niestety skrytego w cieniu (co dotyczy oświetlenia w całym spektaklu), gdzie to wielkie obrazy próbują oddawać ducha Hiszpanii początku XVI wieku.

A wykonanie – cóż, nie pociągnęło mnie i ono do wysłuchania tego nagrania. Zwłaszcza, że ‘szansę’ (przy prasowaniu, tradycyjnie już) dałem pierwszemu aktowi. Nie dość, że zacząłem się w nim gubić (nie przepadam za włoską dziewiętnastowieczną operą i przyznaję, że Ernaniego nie znałem, nawet jeśli siadałem do oglądania mądrzejszy o notkę o dramacie Victora Hugo pióra Władysława Kopalińskiego – trochę to się zmieniło po lekturze właściwej notki w Tysiąc i jednej operze Piotra Kamińskiego), kto w końcu kocha tę Elwirę (Susan Neves) i dlaczego; to jeszcze samo wykonanie wydawało mi się trochę archaiczne. I nawet nie chodzi o to, że reżyseria była dość konserwatywna – bo to mi nie przeszkadza. Ale to, że nie zadbano o wygląd wykonawców i o sensowne oświetlenie sceny – owszem. (Tu tłumaczę, że sam na dobrego Ernaniego bym nie wyglądał a i świetnie rozumiem, że na scenie bardziej się liczy w operze głos niż wygląd; ale to w końcu DVD – nie każda obsada musi być utrwalana na nim.)

darmowy hosting obrazków
Elwira: Ssan Neves.

Moje podejście do opery zmienił trzeci akt. Scenografia się zrobiła ciekawsze (choć utrzymana była dokładnie w tym samym stylu co wcześniej), muzyka – znającym Ernaniego pisać nie muszę, nie znającym nie potrafiłbym wyjaśnić, że też jest tu ciekawiej. A poza tym temat, który sobie upodobał Hugo (a za nim librecista – Francesco Maria Piave), czyli ‘honor kastylijski’ (w bardzo romantycznym wydaniu), staje się coraz wyraźniejszy.

darmowy hosting obrazków
Scena zbiorowa przed grobowcem Karola Wielkiego w Akwizgranie (słowem: akt III).

Nie jest to realizacja genialna, raczej już „można obejrzeć” (i posłuchać). Występują: Ernani – Marco Berti; Don Carlos, król Hiszpanii – Carlo Guelfi, Don Ruyz Gomez de Silva – Giacomo Prestia; Elwira – Susan Neves; Giovanna, piastunka – Nicoletta Zanini; Don Ricardo, giermek – Samuele Simoncini; Jago, giermek Silvy – Alessandro Svab; Chór i Orkiestra Teatro Regio di Parma, dyryguje Antonello Allemandi, reżyseria, scenografia, kostiumy i światło: Pier’ Alli.

niedziela, 1 lutego 2009

Wisło, śpiewaj!

Nie wiem jaką kantatę miał na myśli Jerzy Besala, ale jak się starano przypodobać Augustowi III to przytoczyć potrafię. Kantata 206 Jana Sebastiana Bacha Schleicht, spielende Wellen powstała na jego urodziny w roku 1736. Basem (sic!) śpiewa Wisła:

O glückliche Veränderung!
O szczęsna zmiano!
Mój strumień, co zawsze równał się z Cocytusem,
Ponieważ wśród trupów
I porąbanych ciał wolno się wił,
Ustąpi teraz Alfeuszowi,
Co zwilża błogosławioną Arkadię.
Rdza kruchych zębów
Zżera zepsutą broń,
Co zawsze waśni szaloną wściekłość
Na moje miasta niosła.
Ale kto przyniósł mi to szczęście?
August, rozkosz poddanych,
Boża ochrona ich kraju,
Co pod jego berłem się uginam
I jego łaska sama nade mną czuwa,
Doprowadził te prace do dobrego stanu.
Przeto tak śpiewa, każdy co pije mą wodę.

Na tym nie koniec - Wisła ma jeszcze (obok powyższego recytatywu) arię do zaśpiewania:

Schleuß des Janustempels Türen
Zamknijmy drzwi świątyni Janusa,
A nasze serca otwórzmy.
Zaraz po uczynionych przysięgach,
Następujesz sam, Panie, [i] Twoja dobroć
Co [skłania] nasz dziecięcy umysł
Do posłuszeństwa dla ciebie.

---
Przepraszam za dość surowe tłumaczenie fragmentu libretta (prawdopodobnie autorstwa Picandra)-- ale tłumacząc sobie, stosowałem zasadę by linijki tekstu sobie odpowiadały, co było torturą dla polskiej gramatyki, ale co jednocześnie ułatwia śledzenie śpiewanego tekstu.
---
U Bacha(-Picandra?) śpiewa nie tylko Wisła, ale do Wisły bliżej niż, powiedzmy, do Łaby.

PS.
Niby kantata urodzinowa, ale czy słowa o szczęsnej zmianie, to nie jakaś aluzja do ostatnich deklaracji politycznej miłości?