czwartek, 9 grudnia 2010

Czechofilia

Kiedy przez kilka minut przeżywamy odrobinę wspólnej przyjemności, od razu widać, czym dla nas, czechofilów, są Czechy.
Są jak deser, jak bita śmietana, jak polewa czekoladowa, której nie sposób się oprzeć.
Są jak kobieta dla drag queen.
Są tą częścią naszej osobowości, której nie mamy.
Tęsknimy do niej. Szukamy, ale w Polsce z wielu powodów nie możemy jej znaleźć.
Każdy z nas ma w głowie jakiś czeski dowcip, scenę z filmu lub zachowanie, które przytacza na dowód tego, jak Czesi się od nas różnią.

Mariusz Szczygieł Zrób sobie raj, Czarne 2010

---
Kartkuję z zainteresowaniem (książką dysponuję przelotnie…) i przypominam sobie swoją własną historię z Czech:

Był grudzień. Wracaliśmy z delegacji przez Czechy do Polski. Plan zakładał nocleg w Czechach, gdyż droga była zbyt długa, by przejechać ją bez zatrzymywania. Zarezerwowaliśmy pokój w czeskim hoteliku. Niestety… jak to w grudniu – spotkały nas zawieje śnieżne, dojazd się opóźnił poza czas pracy pani-gospodyni hotelu. Kolega sięgnął więc po komórkę na jakimś parkingu przy stacji benzynowe, kilkadziesiąt kilometrów od czeskiej granicy. Dodzwania się. Angielski i niemiecki, których znajomością hotel się szczycił, okazały się nieprzydatne. W użyciu pozostaje mieszanka polskiego, czeskiego i ratunkowego języka tej części Europy – rosyjskiego. Słyszymy instrukcję dla spóźnionych turystów, pani gospodyni, dojeżdżającej z pobliskiego miasteczka: „Nie dojedziecie na czas? A to wam zostawię klucz przy drzwiach, koło kwiatów, sięgnijcie i otwórzcie sobie hotel. Wyjedziecie przed moim powrotem? To wrzućcie z powrotem klucze do skrzynki na listy. A śniadanie zostawiłam w lodówce! Miłego pobytu!”

I jak tu nie lubić Czechów?

niedziela, 21 listopada 2010

Tory

Znajoma jadąc wyjątkowo pociągiem (samochód oddała do naprawy) zobaczyła „inną Polskę”.

Jeżdżę pociągiem codziennie, więc mnie to martwi, ale nie szokuje. Ale to prawda – Polska widziana z torów wygląda inaczej, niż widziana z samochodu. Wygląda gorzej. Wygląda, jakby zabrakło w niej wstydu.

Raz, zaniedbana jest infrastruktura kolejowa (zresztą same pociągi też). Przy wszystkich narzekaniach na polskie drogi – drogi się buduje i remontuje, co widać. Może te zmiany nie dokonują się w oczekiwanym tempie, ale to i tak kolosalna różnica z infrastrukturą kolejową, gdzie czas (z pewnymi wyjątkami) zatrzymał się dwadzieścia lat temu.

Dwa, osoby „prywatne” nie są lepsze. Ściana domu „od torów” to jakieś nieistotne zaplecze, które można zaniedbać. Ludzie zerkający przez okno pociągu są nieistotni – można na ich oczach kraść, czy zaspokajać różne biologiczne potrzeby…

***

Dzięki temu jednak widać lepiej, jak zmienia się Polska „od frontu”. A przecież nie zmienia się tylko na pokaz.

sobota, 13 listopada 2010

Godna miłości?

Gdy w 1948 roku zawłądnęło nim uczucie do Lindy Baud, osiągnęło u niego głębię, to znaczenie i taki stopień skomplikowania, któe są obce dla mniej wrażliwych natur. Świadectwem były setki listów miłosnych. I nie to było ważne, czy Lindę Baud (jak wątpili obserwatorzy tej afery) cechowały wystarczająco duże walory intelektualne i duchowe, czy była po prostu godna tej miłości. Przecież zawsze pozostanie zagadką, dlaczego między niektórymi ludźmi zawiązuje się miłość i namiętność. Dla Jaccouda ta o prawie dwadzieścia lat młodsza kobieta była nie tylko kochanką, lecz partnerką, z którą dzielić się mógł swoimi najgłębszymi zainteresowaniami i poglądami. Starał się ją uformować według własnych wyobrażeń i do pewnego stopnia na pewno mu się to udało. Z jej strony zyskał podziw i radość z poznania tego nowego, pozornie wyższego świata, jak również z zasmakowania prawdziwej miłośći, która nie ograniczała się tylko do cielesnej namiętności. Lecz chociaż zdobył tak wiele szczęścia i zadowolenia, ogarniały go coraz to większe wątpliwości i wahania. Nie był w stanie skorzystać z recept, wystarczających naturom nieskomplikowanym, według których kochanki to kochanki i zmienia się je, gdy zaczynają wchodzić w kolizję z mieszczańską moralnością lub gdy przeszkadzają w karierze.
Jurgen Thorwald Godzina detektywów, tłum. Krystyna i Kazimierz Jaegermannowie, Jerzy Dumański, Jan Markiewicz, Znak 2010

---
Burzyłem się na ten fragment u Jurgena Thorvalda. Bo przebija przez niego podziw dla głębi szanowanego prawnika (Jaccouda), dla złożoności jego natury. Przepraszam, ale podziwiać kogoś, kto jest na tyle niepozbierany w sobie, że z pistoletem wpada do domu czyjegoś domu i zabija starszego mężczyznę, by zdobyć jakieś listy, napisane w podobnym przypływie szaleństwa?
Nie wiem, czy przeze mnie przebija tu mieszczańska moralność, czy może sympatia do starożytnego już postulatu, że najważniejsze jest, by to rozum panował nad emocjami, a nie odwrotnie.

sobota, 30 października 2010

Maniery...

Such was the extent of the rapacity that even a German official complained of 'plundering expeditions that are reducing Prague to the status of German village'. Hitler's contempt went so far that, after spending the night at the Prague castle in March 1939, he thought nothing of walking off the next morning with several valuable tapestries, rolled up and furtively stuffed into the back of his car, it has been written, like somoe hotel guest surreptitiously stealing the establishment's bath towels before checking out.
Frederic Spotts Hitler and the Power of Aesthetics, Overlook Press, 2002

---
Tłumaczę: Chciwość doszła do takiego poziomu, że nawet niemieccy urzędnicy narzekali na 'rabunkowe wyprawy, które redukują Pragę do statusu niemieckiej wioski'. Zapisano, że wzgarda Hitlera [PAK: Wcześniej Frederic Spotts pisze, iż Hitler pogardzał Czechami od swych czasów wiedeńskich] posunęła się do tego stopnia, że spędziwszy noc na praskim zamku w marcu 1939 roku, nie wzdragał się wyjść następnego dnia rano z kilku cennymi gobelinami, zwiniętymi i ukradkiem schowanymi z tyłu jego samochodu, niczym hotelowy gość, wykradający kąpielowe ręczniki przed swym odejściem.

sobota, 23 października 2010

Bez mediów

Parę dni spędziłem bez mediów. Nie zupełnie „oczywiście” – przez około godzinę oglądałem telewizję, zerkałem przez WAP do Internetu, słyszałem „to i owo” przez telefon, czy od spotkanych ludzi. A przede wszystkim byłem odcięty na tyle krótko, by nie tracić świadomości przewijających się przez media wątków.

Ale – właściwie jedyne informacje, które mogłem śledzić, to te z WAPu mojego operatora komórkowego. O czym było? O „Ryszardzie C.” (gdyby mnie odcięło od mediów choćby parę godzin wcześniej, nie wiedziałbym, co się działo w Łodzi i nie skojarzyłbym jakiegokolwiek Ryszarda C., jeszcze kilka godzin wcześniej najgłośniejszym morderstwem było zabicie Eugeniusza Wróbla*), ‘ustawieniu’ Mistrzostw Europy (ale już w czym, nie raczono napisać), oraz o Nergalu wychodzącym ze szpitala.

Ważne? Nie ważne? Samych informacji bym nie krytykował, ale każda z nich wymagała znajomości kontekstu, a tego już WAP nie dawał. Czy ‘duże’ media dają coś lepszego? Chyba nieco tak. Ale przede wszystkim, wymagają śledzenia na bieżąco. Z tej perspektywy odcięcia trochę brakuje mi takiego medium – skrótowego i prostego, ale informującego także o kontekście, o historii wątku, pozwalającego go śledzić (w obu kierunkach). Tyle, że czy ja, ‘odcięty od mediów’ (chwilowo) byłem jakimkolwiek rynkiem dla mediów? Chyba nie**…

I jeszcze jedno – gdyby nie Życzliwy Głos w telefonie, nie wiedziałbym kto wygrał Konkurs Chopinowski. Bo WAP o nim nie wspominał. Bo gdzie? Wydarzenia? Te są zarezerwowane dla polityki. Sport? Cóż, nawet jeśli ja (i nie tylko) mam skojarzenia sportowe, to nie oczekuję tego od twórców portalu wapowskiego. Rozrywka? A czy Chopin to rozrywka? (Swoją drogą – czy choroba Nergala to rozrywka? Życzę mu dużo zdrowia, ale dwa newsy o chorobie Nergala, przy braku jakiegokolwiek newsa o Konkursie Chopinowskim, to jednak przesada…)

--
*) Którego, skądinąd, miałem okazję poznać w trakcie swoich studiów…
**) Superego szepcze mi w ucho, że takie spostrzeżenie powinno się przetworzyć na portal, WAPowski, chociażby, który by dostarczał takich informacji. Skoro jest na rynku medialnym luka? Ale, właśnie, dla kogo? Czy jakiś reklamodawca wydałby na to pieniądze?

sobota, 16 października 2010

Konkurs

-- Chopin?! U ciebie!? -- zareagowała kiedyś moja Ciocia zobaczywszy na moim biurku płytę z "Czarnej Serii" NIFC. Cóż, trafia się, choć bliżej mi do Bacha, czy Mozarta (może dlatego też, że bliżej mi do oratorium, czy opery, niż do pianistyki). Ale, gdy kolejna znajoma osoba zapytała mnie, czy śledzę Konkurs, bo ona owszem, stwierdziłem, że zerknę... I wciągnęło mnie*!

Muzyka też. Odtwarzam sobie właśnie w tle Sonatę b-moll z wczoraj (Nicolay Khozyainov). Ale muzyki się spodziewałem. Odkryciem są natomiast dla mnie emocje czysto sportowe. Kibice (głównie internetowi), komentatorzy w studio, którzy tak komentują, jakby zaraz miał się pojawić Jacek Gmoch i rozrysować Sonatę b-moll na ekranie. I czekanie na wyniki (i westchnienie ulgi, że raczej przeszli). Uff...

---
*) Nie mój przypadek, ale faktycznie, da się pogadać, jak o serialu. Bo innych też kibicowanie i śledzenie dramaturgii wciąga.

sobota, 25 września 2010

Zrozumieć dowód

Sugestia serologów, że ludzka ślina zdradza przynależność grupową krwi, jest zupełnie nowa, a ogół nie zna tego zjawiska. Brak jest więc pewności, że naukowe podstawy zostały w tym przypadku bezspornie ustalone. Oczywiście naukowcy mogą spokojnie, i kiedy im się tylko podoba, uznać za prawdziwe stwierdzenie grupy krwi w ślinie ludzkiej. Ale jako obrońca musi on [Norman King, obrońca Josepha Williamsa] zadać pytanie przysięgłym (tu podniósł niedopałek papierosa), czy ktoś zdecyduje się uzależnić wyrok śmierci od drobnego strzępka papieru? Czy choć jeden z przysięgłych potrafi zobaczyć zaschniętą ślinę na ustniku papierosa? Chyba żaden. Kto spośród przysięgłych może sobie wyobrazić, że z tych niezauważalnych śladów można określić grupę krwi człowieka? W każdym razie on, King, tego nie potrafi Pozostawia więc odpowiedź, czy na podstawie niewidocznej resztki śliny zechcą przysięgli rozstrzygnąć o winie lub niewinności starego człowieka, którego nieopanowanie i rozdrażnienie jest zupełnie zrozumiałe. Przecież jest on bezbronny i walczy z rozpaczą przeciwko bezprawiu, na które się natknął.
Jürgen Thorvald Godzina detektywów, tłum. Krystyna i Kazimierz Jaegermannowie, Jerzy Dumański, Jan Markiewicz, Znak 2010

Komentować? Naświetlić tło? Z komentowaniem mam problem. Najpierw więc tło – rok 1939, morderstwo, morderca zostawił ślady, które jego obecność sugerowały, ale najmocniejszym dowodem oskarżenia stają się niedopałki papierosów – nie tylko tak skręcane, jak to morderca miał w zwyczaju (sposób skręcania, tytoń, papier), ale i ze śladami śliny z jego grupą krwi. Sąd jednak mordercę uniewinnił (po wyjściu z sali sądowej przyznał się do winy, więc my, dzisiaj wątpliwości mieć nie możemy), gdyż sędziowie przysięgli nie zrozumieli metody dowodzenia.

Tło naświetlone, czas na komentarz. Ale z nim – jak wspomniałem – mam problem. Bo pierwszy komentarz wydaje się oczywisty – branie ‘czynnika społecznego’ do rozstrzygania faktów, wystawia każdy wyrok na silniejsze oddziaływanie irracjonalizmu, choćby takiego jak tutaj, płynącego z kokietowanego lenistwa i niewiedzy. (Po lekturze Jürgena Thorvalda nie ma wątpliwości, że metoda jest dobra, choć oczywiście obrońca mógł bronić Williamsa odwołując się do popularności poszczególnych grup krwi.)

Stąd, bezpośrednio, wypływa komentarz numer dwa – podobne zjawisko do tego, które można było obserwować w brytyjskim sądownictwie roku 1939, widzimy na co dzień, gdy „publika” bez ładu i składu poważnie rozpatruje przebiegunowanie Ziemi w roku 2012, albo baje o zimie tysiąclecia wynikającej z zakłócenia Golfsztromu przez wyciek w Zatoce Meksykańskiej. Zjawisko niemal to samo – fakty i mity funkcjonują obok siebie, jako coś równorzędnego, informacyjna papka, do której można się odwołać, gdy jest wygodna, odrzucić, gdy niewygodna, i zawsze pozwala uciec przed rzeczywistością w komfortowy sceptycyzm.

Ale, czytając Thorvalda do końca, można też wyczytać, że i wnioski przedstawiane publicznie przez uczonych badających okoliczności zbrodni, bywały pochopne. (Nawet jeśli nie ma tam problemu odróżnienia szarlatana od uczciwego badacza. I nawet jeśli nie trafiło się, w całej siedmiusetstronicowej książce więcej niż jedno fałszywe oskarżenie.) Należy więc jednak zrozumieć i zrozumiałego przedstawienia argumentów domagać się. To już jednak zadanie domowe dla każdego z osobna.

piątek, 17 września 2010

Facebook

-- Co się w tym Facebooku robi?
-- ?
-- M. założył mi konto na Facebooku, dopiero teraz wchodzę, bo słyszę, że to złodziej czasu, więc nie chciałam wczoraj, gdy miałam parę spraw do zrobienia. Siedzę nad tym od pięciu minut, potwierdziłam zaproszenia do znajomości i teraz nie wiem, co tu robić. Nuda. Jakieś gry, ale mnie nie bawią; jakieś dyskusje, ale nie na temat... Ludzie zdjęcia wrzucają, mogę klikać, że mi się podobają... i tyle... pięć minut i już wszystko zrobione... Co ci ludzie w tym widzą?
-- Też nie wiem...

Tak sobie niedawno rozmawiałem ze znajomą. I przyznaję, że rozumiem fora dyskusyjne, rozumiem blogi, ale portali społecznościowych rozgryźć nie potrafię. Konto na Naszej Klasie pomogło odświeżyć parę znajomości, zajmując mi jakieś 5 minut na kwartał. Ale coś więcej? Pół Polski dyskutuje o wyłączaniu śledzika, a ja nawet nie wiem, o co chodzi. Facebook pozwala czasem zerknąć na jakieś udostępnione na nim zdjęcie. I tyle. Co w tym jest?
---
PS.
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie dodał części dalszej rozmowy, która miała miejsce kilka dni później:
-- To ty uruchamiasz internet przed pracą?
-- No tak... mejla właściwie sprawdzam.
-- O której?
-- Hm... Komputer włączam po 4:30, ale zanim uruchomi się przeglądarka, to jest gdzieś 4:45, a o 5:05 najpóźniej muszę wyłączyć...
-- To już wiem, dlaczego nie lubisz Facebooka! Bo wtedy wszyscy śpią!

sobota, 11 września 2010

Słowo na niedzielę

Nie pytaj Boga o drogę
do nieba, bo wskaże ci
najtrudniejszą.

Stanisław Jerzy Lec „Myśli nieuczesane”

sobota, 4 września 2010

Pociecha

Można się pocieszać, że ludzie, którzy mordują kobiety i dzieci, to tchórze, dlatego nie mogą być dobrymi żołnierzami [...].
Michael Burleigh Trzecia Rzesza. Nowa historia, tłum. Grzegorz Siwek, Znak 2010

Czytam i oczom nie wierzę. Co to za pociecha? Kobiety i dzieci wymordowane – w czym pomoże tchórzostwo sprawców?

W jakimś sensie rozumiem – powszechną praktyką jest przypisywanie „złym” (cudzysłów dla różnorodności owego zła, nie zawsze tak jednoznacznego, jak tu) różnych nielubianych cech. Często odbieram takie spostrzeżenia jako sprawiające przyjemność ich autorom. (Przykłady? Wypominanie Adolfowi Hitlerowi miernych talentów malarskich. Wystawa ‘twarzy UB’, z podkreślaniem ‘urody’ fotografowanych i błędów ortograficznych w raportach. Albo, jak tu – przypisanie tchórzliwości członkom Einsatzgruppen.)

Tyle, że to tak bardzo niemerytoryczne, że przecież autorzy takich stwierdzeń i wystaw powinni się na tym złapać. Tu, Michael Burleigh próbuje trochę rozwinąć kwestię oceny członków Einsatzgruppen, ich motywów, osobowości – odrzuca więc taką ‘pociechę’, ale odrzuca ją przez nadmierne uproszczenie tezy, a nie z zasady. Dlaczego nie?

niedziela, 29 sierpnia 2010

O Rzymie

Jako wszystkie narody Rzymowi służyły,
Póki mu dostawało i szczęścia, i siły,
Także też, skoro mu się powinęła noga,
Ze wszystkiego nań światła uderzyła trwoga.
Fortunniejszy był język, bo ten i dziś miły:
Tak zawżdy trwalszy owoc dowcipu niż siły.

Jan Kochanowski O Rzymie(Fraszki, Księgi wtóre, za Jan Kochanowski Dzieła polskie, PIW 1972)

---

Niby oczywistość, ale jakoś kandydaci na nowych Rzymian zwykle mało się tym przejmują.

---

Swoją drogą, gdy Kochanowski pisał, że wszystkie narody Rzymowi służyły, jakiś chochlik mi szeptał w ucho z dumą, że Polacy nie... Skąd się takie chochliki biorą?! Stąd już tylko kroczek mały do książki o historii rodzimego uzbrojenia, którą czytałem jako dziecko, gdzie pokazano starożytnego Polaka z dopiskiem, że całe szczęście dla Rzymian, że się na nasze ziemie nie zapuszczali.

---

Skąd i kolejny kroczek, do żalów mojego Szefa, że Rzymianie w lesie Teutoburskim przegrali, z całym fatalnym wpływem tego faktu na Polskę...

środa, 18 sierpnia 2010

Drobiazgi

Parę dni temu spacerowałem po Beskidach. W większości po trasach mi dobrze znanych z wycieczek sprzed lat -- czasem kilku, czasem kilkunastu.

I tu dla mnie zaskoczenie -- względność tej pamięci. Bo szlaki pamiętałem poprzez swoje odczucia -- jeśli byłem zmęczony, to pamiętałem je jako dłuższe i bardziej strome, jeśli wypoczęty -- jako krótsze i łatwiejsze. I jak tu sobie zaufać?

***

I jeszcze przy okazji wycieczki -- jedno ze schronisk ozdobiły wielkie fioletowe krowy. Nie na cześć Stanisława Barańczaka, a na cześć 'alpejskiego mleka' w czekoladach pewnego koncernu z siedzibą w Chicago. Szkoda, bo choć krowy mnie głównie rozbawiły, to -- po pierwsze, brakuje mi protestów, przeciwko szpeceniu górskiego krajobrazu (coś jest rzeczywiście nie tak, że także w kontekście krzyża przed Pałacem Prezydenckim o estetyce mówi się mało, niechętnie i lekceważąco; to chyba ten sam duch, który pozwala wznosić w miastach i wsiach szkaradziejstwa prawdziwe...), po drugie, tłumaczeń Barańczaka do plecaka nie wziąłem, a i tak był za ciężki. Wziąłbym, przynajmniej jakiś pożytek by był.

***

Przerobiłem szkolenie pierwszej pomocy -- jak się już przyznałem. Przerabiam je, co prawda, co jakiś czas na BHP, ale tym razem chciałem się rzeczywiście czegoś nauczyć. I chyba, przynajmniej jak dotąd, nauczyłem, korzystając do woli z luksusowych warunków i możliwości przetestowania prawdziwego defibrylatora.

Ale -- nachodzi mnie taka refleksja, że w pierwszej pomocy najtrudniejsza jest pewna bariera psychologiczna. Bo bardzo niechętnie podejmuje się kontakt z zupełnie obcym człowiekiem, a tu jeszcze nie chodzi o wymianę uprzejmości, ale o fizyczny kontakt. I to taki, w którym -- jak się ma świadomość -- można zrobić coś nie tak.

Mam nadzieję, że bym sobie z tym poradził w chwili próby (i mam nadzieję, że nie będę musiał tego sprawdzać w praktyce). Jakimś pozytywnym znakiem jest to, że widywałem ludzi, którzy spontanicznie pomagali innym, zupełnie obcym, często zniechęcającym do kontaktu.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Warto?

-- Tylko pamiętajcie, że nie zawsze warto jest ratować. Gdy ktoś już jest schorowany, to ratując jego życie możemy mu tylko przysporzyć cierpień...
Co zasłyszałem na szkoleniu pierwszej pomocy. To może było nieco bardziej subtelne (z podkreśleniem możliwości podtrzymania życia, bez podtrzymania świadomości), niemniej na szkoleniu pierwszej pomocy była to dla mnie pewna nowość. Nie szokująca, ale jednak -- bo jak nie 'nowa świadomość', to co?

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Potrzeba historii

Zapewne, potrzebujemy historii, lecz potrzebujemy jej w sposób inny niż potrzebuje jej rozpieszczony próżniak w ogrodzie wiedzy, choćby nawet dostojnie miał patrzeć z góry na nasze grube i pozbawione wdzięku potrzeby i konieczności. Wiadomo, że potrzebujemy jej do życia i do czynu, nie do wygodnego odwrócenia się od życia i od czynu, lub nawet do upiększenia życia samolubnego lub czynu tchórzliwego i lichego. Chcemy tylko o tyle służyć historii, o ile ona służy życiu: lecz istnieje stopień zajmowania się historią i jej ocena, które wpływają na życie trująco i zwyrodniająco: fenomen to, o którym dowiedzieć się z różnych syptomów naszych czasów jest teraz rzeczą równie konieczną, jak i bolesną być może.
Fryderyk Fryderyk Nietzsche Pożyteczność i szkodliwość historii dla życia w Niewczesne rozważania, tłum. Leopold Staff, Wydawnictwo Zielona Sowa (2003?)

---
Bardzo nie chciałbym komentować. Bo dla jednych to oczywiste. Dla innych -- niekoniecznie (w publicznych wypowiedziech bardzo rzadko pojawiają się zastrzeżenia, określające do jakiego stopnia i zakresu coś jest dobre, a gdzie zaczyna się wynaturzenie -- wielu to wie, dzięki poczuciu smaku, czy równowagi -- jak kto woli -- ale nie dzięki publicznym dyskusjom na temat zakresu przydatnosci wiedzy do spożycia). I do tego Nietzsche -- znowu odkrywam, jak bardzo trudny bywa do zaszufladkowania, umykający jasnym streszczeniom. I odległy od własnego stereotypu.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Pomacać się po głowie

Namiestnik prowincji Azji, Apronian, został zaocznie oskarżony o to, że jego piastunka ujrzała go we śnie cesarzem, on zaś rzekomo stosował zabiegi magiczne, aby widzenie się ziściło. Zeznania świadków spisane podczas tortur, odczytywano przed całym senatem. W pewnym momencie padła wzmianka, że w to wszystko wmieszany jest jakiś łysy senator; jego nazwiska świadek nie znał i nie wymienił. „Gdy padły te słowa — pisze Kaszjusz Dion — znaleźliśmy się w położeniu okropnym. Przerazili się wszyscy, nawet ci, co nigdy nie bywali u Aproniana; i nie tylko łysi, ale także ci o wysokich czołach. Nikt nie czuł się bezpieczny prócz tych, którzy mieli gęste włosy. Wszyscy patrzyliśmy na łysych lub łysiejących i szedł pomruk po sali: To ten! Nie, to raczej tamten! Nie będę ukrywał, co mnie się wtedy zdarzyło, choć to bardzo ośmieszające. Stałem się mianowicie skutkiem strach tak bezwolny, że ręką próbowałem, czy mam włosy. Podobnie robili też inni. Patrzyliśmy na łysych i łysawych wymownie, jakbyśmy chcieli na nich przesunąć grożące nam niebezpieczeństwo”. Potem okazało się, że świadek zauważył też obramowaną purpurą togę owego senatora. Wtedy oczy wszystkich zwróciły się na Marcelinusa, bo tylko on był i łysy, i jako urzędujący edyl nosił właśnie taką togę. Wprowadzony świadek rozpoznał go po chwili wahania — ale dopiero wtedy, gdy ktoś z sali dał mu ledwie dostrzegalny znak głową. Marcellinus został natychmiast skazany i wyprowadzony na egzekucję; nieco czasu dano mu tylko na pożegnanie się z czwórką dzieci.
Aleksander Krawczuk Poczet cesarzy rzymskich (Septymiusz Sewer), ISKRY 1986

sobota, 31 lipca 2010

Strzelbę na się składając

Po nim Jagiełło Litwę jednoczy z Polaki,
A potym o pokoju rokuje z Krzyżaki.
Próżno podobno; bo patrz, jako wsi gorają,
A zamków między sobą przedsię dobywają.
Widaćże było dalej dwie wojaszcze ogromne,
Strzelbę na się składając i kopije łomne;
Stąd Krzyżacy, a z nimi Niemcy i Czechowie,
Stąd Polacy i Litwa, Ruś i Tatarowie.
W bok wojska król dwa miecza od Niemców przyjmuje,
Z drugiej strony Tatary Witułt już hamuje;
Ale ci przedsię serca drugim nie skazili,
Bo Polacy na głowę Niemca porazili.
Malbork zatym obegnan, a pod Koronowem
Dwie wojszcze z sobą czynią obyczajem nowem,
Bowiem w pół bitwy z obu stron odpoczywają
Raz i drugi, za trzecim Niemcy się mieszają.

Obawiam się, że Jan Kochanowski nie byłby szczęśliwy z przypomnienia jego Proporca albo hołdu pruskiego (za Jan Kochanowski Dzieła polskie, PIW 1972). Ale cóż, twórczość trwa, nawet ta mniej pamięci godna, tu nakładając się na rocznicę -- sześćsetlecie Grunwaldu już za nami, sześćsetlecie Koronowa przed nami.

środa, 28 lipca 2010

Poniewierać pamięcią

Klaudiusz pozornie zachował całkowitą obojętność na wieść o śmierci żony. Jak jednak odgadnąć, co czuł w głębi serca? I czy owa niby obojętność, którą tylu miało mu za złe, nie była jedyną reakcją godną mężczyzny i cesarza? Jakże bowiem inaczej miałby się zachować? Żałować wiarołomnej? Rozpaczać nad śmiercią wyuzdanej rozpustnicy? A może poniewierać jej pamięcią?
Aleksander Krawczuk Poczet cesarzy rzymskich (Klaudiusz), ISKRY 1986

---
Przypominałem sobie ostatnio Ja, Klaudiusza (w wersji serialowej), co jakoś zachęciło mnie by wygrzebać Swetoniusza i Krawczuka, dla porównania. I proszę -- uwaga, może błaha, ale bliska tematycznie notki sprzed tygodnia.
PS.
1. Serial się zestarzał. Przynajmniej w moim odbiorze. Ale skoro do czegoś inspiruje, to chyba nie zestarzał się do końca.
2. Dla mnie sensacją, przy okazji oglądania wydania na DVD, okazała się informacja o nieukończonym filmie z Charlesem Laughtonem z 1937 roku. Reżyserem był Josef von Sternberg -- zachowały się wcale ciekawe sceny. Dirk Bogarde w roku 1955 mówił o "klątwie Klaudiusza". Jak widać, szczęśliwie, klątwa nie okazała się wieczna.

sobota, 24 lipca 2010

Zebrania, zebrania...

Forum krytykuje zebrania (za Guardianem) – a to miód na moje serce! (Choć przyznaję, że jakoś zwyczaj urządzania zbędnych zebrań w pracy przeminął.) Forum daje osiem rad:
1. Upewnij się, że zebranie jest konieczne. Nie organizuj zebrań, tylko dlatego, że ‘zawsze były’.
2. Przygotuj plan. (O, tak! Najwięcej czasu na zebraniach zajmuje to, co nie było zaplanowane.)
3. Im mniej osób, tym lepiej. Najlepsze efekty dają zebrania, na których się zbiera nie więcej niż 6-10 osób.
4. Podziel obowiązki. (Punkt mało praktyczny na znanych mi zebraniach. Ale wybór i wskazanie moderatora (niekoniecznie identycznego z organizatorem, bo moderowanie to specyficzne umiejętności) może być bardzo dobrą sugestią.)
5. Odrób pracę domową – czyli, przygotuj się wcześniej, np. wypytaj współpracowników co robią…
6. Zaczynaj i kończ punktualnie. (Ba! Ja bym tu dodał wyczytaną kiedyś zasadę, że zebranie nie może trwać dłużej niż godzina.)
7. Zabieraj wszystkie zabawki. (Uwaga: zabawki to laptopy, komórki, itp. Praktycznie zauważam, że laptopy i komórki idą w ruch, gdy na zebranie zaprasza się niewłaściwych ludzi, by poprawić frekwencję.)
8. Wszystko (notuj) na piśmie. Tu mogę się spierać, bo zależy to od rodzaju zebrania. A chodzi o coś w rodzaju protokołu z zebrania, czy choćby notatki służbowej. A to bywa przydatne.
Osiem wskazówek. Ale nie jest to kwestia dyskutowania, ale wprowadzania w życie.

środa, 21 lipca 2010

Telewizja (?) i emocje

Dawniej zachowywanie spokoju w stresującej sytuacji było uważane za wielką zaletę. Dziś jednak niewzruszona postawa Obamy wywołuje dyskusje wśród specjalistów od public relations. […R]zecznik Białego Domu Robert Gibbs celowo podkreślił w rozmowie z reporterami, że prezydent się rozłościł.
Sharon Jayson Telewizja uczy wybuchać, Forum (nr 28, 12-18 lipca 2010), za USA Today

Notuję nie ze względu na Baracka Obamę, a ze względu na rodzime podwórko. Bo dostrzegam podobną zmianę (o ile to jest zmiana, a nie większa „otwartość” dyskusji) – nie wypada okazywać opanowania, spokoju – wprost przeciwnie, wypada być nadmiernie emocjonalnym. I wcale mi się to nie podoba.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Ucieczka od wolności

W XIX wieku możny Prusak, August von Haxthausen, opisał swoje doświadczenia z grupą sześciu czerkieskich niewolnic, znalezionych na pokładzie tureckiego statku i "uwolnionych" przez rosyjski okręt wojenny: "Oznajamiając dziewczętom, że zostały uwolnione, [rosyjski] generał rozkazał im powiedzieć, że mają wolny wybór. Mogą zostać odesłane z powrotem do domu z księciem tej samej, co one rasy; mogą również poślubić z własnej woli Rosjan i Kozaków, wrócić ze mną do Niemiec, gdzie wszystkie kobiety są wolne, lub wreszcie towarzyszyć tureckiemu kapitanowi, który sprzeda je na targu niewolników w Konstantynopolu. Czytelnik z trudem w to uwierzy, ale jednomyślnie i bez chwili zastanowienia zawołały: "Do Konstantynopola -- na sprzedaż!""
Charles King Dzieje Morza Czarnego, tłum. Zuzanna Piotrowska, PIW 2006

---
Zachowanie nie jest takie dziwne -- że dopowiem -- targ niewolników był szansą zrobienia kariery, a niewola nie była raczej gorsza od małżeństwa we własnych stronach (z uwzględnieniem praw kobiet; a bez uwzględnienia tego, że niewola często się kończyła...). Zaś wolność i Niemcy... cóż, były chyba abstrakcyjne.

wtorek, 13 lipca 2010

Morze, może Czarne, a może nie...

Dlaczego "czarne" [PAK: Morze Czarne]? Nikt nie wie na pewno, ale istnieją przynajmniej trzy hipotezy. Pierwsza mówi, że jest to po prostu relikt najwcześniejszej irańsko-greckiej nazwy [PAK: Ponto Axeinos (morze cimne, lub posępne) -- niektórzy przypuszczają, że albo to wyraz lęku żeglarzy, albo względnej ciemności wód przeważnie głębszych niż w Morzu Śródziemnym], która funkcjonowała wśród mieszkańców wybrzeży Morza Czarnego jeszcze długo po tym, kiedy pisarze greccy i rzymscy zaczęsli stosować bardziej zachęcające miano Euxinus. Starsze określenie zostało zapewne przeniesione na zachód za pośrednictwem migracji tureckich do Anatolii, przybierając w końcu formę osmańskiego Kara Deniz (morze czarne lub ciemne). Według drugiej koncepcji słowo kara, oznacza również "wielki" lub "straszny", przeniknęło do tureckiego za pośrednictwem obiegowej nazwy Morze Wielkie, stosowanej w średniowiecznej Europie zwłaszcza przez włoskich żeglarzy i twórców map. Trzecie wyjaśnienie wiąże się z kodem kolorystycznym używanym przez ludzy zamieszkujące stepy Eurazji. Schemat ten, pochodzący z Chin, przypisuje stronom swiata określone barwy: północ to czerń, zachód -- biel, południe -- czerwoeń, a błękit niekiedy oznacza wschód. Mimo że układ kolorów w sposób oczywisty zależy od punktu odniesienia, określenie morza położonego na północ od Turków jako "czarne" mogło stać się źródłem dla tradycji eurazjatyckiej jako echo odległej, koczowniczej przeszłości samych Osmanów bądź jako termin przyjęty z mongolskiego przez późniejszych geografów osmańskich. W języku Turków osmańskich, tak samo jak we współczesnym tureckim, Morze Śródziemne nosi nazwę Morza Białego (Ak Deniz).
Charles King Dzieje Morza Czarnego, tłum. Zuzanna Piotrowska, PIW 2006

---
To nie jest wpis, który ma być od czegoś nawiązaniem. Ot, sięgnąłem po Dzieje Morza Czarnego, dochodząc do wniosku, że basen tego Morza zasuguje na spisanie jego dziejów, o których wiem mniej, niżbym chciał. A że blog odwiedzają miłośnicy badania etymologii...

sobota, 10 lipca 2010

Pewność

– A zatem nie masz jednej odpowiedzi na swoje pytania?
– Adso, gdybym miał, nauczałbym teologii w Paryżu.
– Czyż w Paryżu mają na wszystko prawdziwą odpowiedź?
– Nigdy – rzekł Wilhelm – ale są bardzo pewni swoich błędów.

Umberto Eco Imię róży (tłum. Adam Szymanowski)

wtorek, 6 lipca 2010

Po wyborach, czyli przed wyborami (jest czas by się przygotować)

Przypominam sobie z dzieciństwa autentyczną historię o szlachcicu w Galicji, który przygotowywał syna do życia publicznego w ten sposób: prowadził go do sadu, stawiał pod gruszą i kazał mu gadać dwie godziny do tej gruszy; skoro chłopiec na chwilę utknął, ojciec łoił go kijem. Znałem później tego tak wyedukowanego męża stanu; szkół wprawdzie nie skończył, ale był posłem do parlamentu, stosował metodę ojcowską z powodzeniem i umarł obrośnięty w honory i godności.
Tadeusz Żeleński Boy Obrachunki fredrowskie (z recenzji Wielki człowiek do małych interesów, Teatr Narodowy w Warszawie, 1928), PIW 1956

sobota, 3 lipca 2010

Wysiłek dla wszystkich

Demokracja wymaga pewnego wysiłku od wszystkich. Nie sądzę, by można było uznać za moralną postawę obywatela, który nie stara się być poinformowanym przynajmniej w najważniejszych politycznych sprawach i nie czyta gazet, nie słucha czy nie ogląda programów informacyjnych, a potem głosuje. Nawet całkiem błędna decyzja nie jest niemoralna, jeśli włożyliśmy odpowiedni wysiłek, by ją podjąć. Człowiek ma prawo także do bardzo poważnych błędów, ale pod warunkiem, że zrobił, co w jego mocy, żeby ich uniknąć.
Peterem Singer (w rozmowie z Jackiem Żakowskim).

Nie widzę tu niczego kontrowersyjnego, choć Peter Singer uchodzi za etyka mocno kontrowersyjnego (z drugiej strony kontrowersje dotyczą głównie jego ekologicznego zaangażowania, a tu nie o tym mówi). Dzień przed wyborami, gdy przypomina się prawo do głosowania (czasem z politycznym wyliczeniem, że fekwencja służy bardziej Urugwajowi niż Ghanie -- by odwołać się do szyfru "porankowego"), gdy mówi się o obywatelskim obowiązku, przypominają mi się jakoś spotkani ludzie, gotowi głosować (a przynajmniej dopuszczający taką myśl), którzy nawet nie bardzo wiedzą co różni kandydatów.

Chciałbym, by do wyborów poszło wielu Rodaków. Ale jeszcze bardziej chciałbym, by głosowali mądrze i odpowiedzialnie, a nie przypadkowo. Co znaczy 'mądrze i odpowiedzialnie', wydaje mi się, że wiem. Ale w rzeczywistości demokratycznej (i ciszy wyborczej) narzucać tego mi nie wypada.

środa, 30 czerwca 2010

Twórcza moc kryzysu

Teraz powodem okazał się być kryzys gospodarczy, który dopadł w końcu władców Rzymu. Liczba zamówień gwałtownie spadła. Na rynku dzieł zapanowała dekoniunktura. Wielu architektów, rzeźbiarzy i malarzy znalazło się nagle bez pracy, zaczęli więc masowo wyjeżdżać z Rzymu, aby znaleźć sobie nowych patronów, nabywców lub kupców w innych regionach Europy: w Hiszpanii, Francji, Niemczech. W taki właśnie sposób nowy styl — barok — rozprzestrzenił się po całym kontynencie.
Peter Englund Lata wojen, tłum. Wojciech Łygaś, Finna 2003

piątek, 25 czerwca 2010

Zapały

Ale sam akt wart był zapisania jako dokument dla psychologii ówczesnej szlachty polskiej. Zapał jej i zamiary nie miały jutra. Upijała się nie tyle winem, co własnym temperamentem. Oburzenie, które podyktowało konfederację, było niewątpliwie szczere, decyzja w danej chwili całkiem na serio, gdyby Sienieński był w Przemyślu, rozniesiono by go na szablach. Co więcej, każdy szlachcic, co podpisał akt konfederacyjny, odjeżdżał do domu z najgłębszym przekonaniem, że spełnił czyn, że złożył pozytywny dowód obywatelskiej cnoty i szlachetnej rezolucji. Zrobił swoje — niechże teraz król Jego Mość, niech p. starosta przemyski, niech wreszcie sam p. Derśniak dokończą roboty.
Władysław Łoziński Prawem i lewem, obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku, Iskry 2005

piątek, 18 czerwca 2010

Drobiazgi

Wydatki na pielęgnację wąsów powinno się odliczać od podatku.

John Yeutter, prawnik, popiera w tej kwestii Amerykański Instytut Wąsów, a ja notuję za Forum, w pośpiechu by zdążyć przed ciszą przedwyborczą.

***

Poprzedni weekend pobił chyba rekord festynów/świąt/zabaw ulicznych/parkowych/miejskich. I bardzo dobrze! Z wielką satysfakcją obserwuję, jak Polacy coraz chętniej bawią się w czasie wolnym na świeżym powietrzu. I jak pomagają im w tym władze wszelakie – samorządowe, spółdzielcze, parafialne.

***

Inną rzeczą jest, że poziom jest bardzo różny – tydzień temu oglądałem grupę powstańców śląskich przygotowujących się do miejskiej parady… I wypadało to fatalnie – samochód osobowy ‘ucharakteryzowany’ na samochód pancernych (ale właściwie bez zmienionej sylwetki i kół), do tego karabiny zupełnie do niczego nie podobne… Oczywiście wszystko zależy od poziomu amatorstwa i oficjalności, bo na przebierance szkolnej nie byłoby to nic, co budziłoby moją krytykę. Ale oficjalne obchody dni miasta? Można się było bardziej postarać. Tym bardziej, że ta historia nie jest do miasta przypisana na siłę.

***

Oficjalna muzyką w niebie jest Bach. Ale gdy anioły są same, grają sobie Mozarta.

Znacie? Ale kto to powiedział? Widziałem te słowa przypisane Arnoldowi Schönbergowi. Ale coś mi tu nie pasuje… Tymczasem przeglądam sobie Gramophone (numer majowy, 2010), gdzie (chwaląc Haydna!) David Threasher przywołuje teologa, Karla Bartha, który stwierdził:

It may be that when the angels go about their task of praising God, they play only Bach. I am sure, however, that when they are together en famille they play Mozart and that then too our dear Lord listens with special pleasure.
(Może być tak, że gdy anioły wychwalają Boga, grają tylko Bacha. Ale jestem pewien, że gdy są w domu grają Mozarta, a wtedy także nasz drogi Pan słucha ich ze szczególną przyjemnością.)

To brzmi jak oryginał, który został szlachetnie uproszczony i przypisany bardziej znanemu autorowi. Może wiecie coś więcej na ten temat?

wtorek, 8 czerwca 2010

Historia męczy (także ta mniej wielka)

To naprawdę dziwne czasy. Przeżywamy historyczne wydarzenia, które pewnego dnia znajdą się w książkach i podręcznikach. Ale przecież trzeba jeszcze przez nie jakoś przejść. Nic więc dziwnego, że wszystko rozmienia się na małe zmartwienia i lęki. Historia jest naprawdę rzeczą bardzo męczącą. Jutro poszukam pokrzyw i węgla.
Zapiski anonimowej kobiety, Berlin, koniec kwietnia 1945, za Anthony Beevor, Berlin 1945. Upadek, tłum. Józef Kozłowski, Znak 2009

Reblog this post [with Zemanta]

piątek, 4 czerwca 2010

Ale kto chce prognozy pogody?

But who wants to be foretold the weather? It is bad enough when it comes, without our having the misery of knowing about it beforehand. The prophet we like is the old man who, on the particularly gloomy-looking morning of some day when we particularly want it to be fine, looks around the horizon with a particularly knowing eye, and says:
'Oh, no, sir, I think it will be clear up all right. It will break all right enough, sir.'
'Ah, he knows,' we say, as we wish him good-morning, and start off; 'wonderful how these old fellows can tell!'

Jerome Klapka Jerome Three Men in a Boat, Penguin Books 1994

Długi weekend trwa, a wojna deszczu z Polską skończyć się nie chce. Zacząłem już nawet wzywać do pokoju, wzorem prezesa (czas skończyć wojnę deszczo-polską!), później jednak doszedłem do wniosku, że mogę co najwyżej wzywać do zakończenia tej wojny z pozycji Polaka, co zaś sugeruje formę kapitulacji przed deszczem...

W każdym razie Was i siebie pocieszam:
'Oh, nie, Mili Państwo, myślę że się ładnie wypogodzi.'

Reblog this post [with Zemanta]

poniedziałek, 31 maja 2010

Drobiazgi… albo XXI wiek w ubiegłym tygodniu…

Środa:

Dzień Matki. Kwiaciarnia reklamuje to święto w wiadomym celu. A na drzwiach karteczka z prezentem dla mam na czasie: „W sprzedaży parasole”.

Czwartek:

Lekarz: Ha! Ja to wykryłem przy takim pobieżnym badaniu! No, ale ja jestem starym wyga! – cii… lepiej nie mówić, że to samo wykryła pielęgniarka parę godzin wcześniej…

Piątek:

W kiosku dworcowym oglądam pisma w języku obcym. Na jednym napisano (długopisem) 12,- a pod tytułem: 1,90 euro. Podchodzę do sprzedawcy, a on: „Zwylf ojro”„Nie, nie” – pokazuję na cenę pod tytułem – „euro dziewięćdziesiąt, a dwanaście złotych.”. Sprzedawca: „Żartowałem.”.

Sobota:

Na nauce przedchrzcielnej spotykam młode matki. Rozmowa zeszła na czerwień wózka. „W uroki można wierzyć lub nie” – mówi jedna – „ale lepiej je odczynić”.

Niedziela:

Internet odmawia posłuszeństwa. Może uroku nie odczyniłem? Uroku przerywającego światłowody?

środa, 26 maja 2010

Dwa sposoby uprawiania polityki

Nienawiść Polaków do Rosji przez wieki narastała z powodu rozbiorów, za które nie ponosimy winy. W rozbiorach brały udział Austro-Węgry, Niemcy, Francja. Niemniej Rosja to kraj sąsiedni, też przyszło nam w tym uczestniczyć.
Władimir Żyrinowski, wiceprzewodniczący Dumy.

(Notuję (za Forum) w celach czysto satyrycznych, bez głębszych podtekstów. Dodaję może tylko, że Andrzej Lepper był wicemarszałkiem Sejmu i wicepremierem…)

***

Mieszkańcy żydowskiego osiedla w Otniel na Zachodnim Brzegu Jordanu wnieśli skargę o molestowanie seksualne przeciw pewnej działaczce skrajnej lewicy. Według ich relacji młoda kobieta wdarła się podstępnie na obszar osiedla w dniu szabatu. A potem rozebrała się na głównej ulicy i zaczęła grać na flecie, będąc tylko w skąpych majteczkach. – To obrzydliwy akt i paskudna prowokacja! – grzmi rzecznik społeczności ortodoksów w pobliżu Hebronu. – Nie możemy uwierzyć, że lewaccy aktywiści upadli aż tak nisko.
Forum, za Jediot Aharonot.

(Też notuję z powodów satyrycznych. Ale jednak flet budzi więcej mojej sympatii...)   

sobota, 22 maja 2010

Odkładając na półkę: „How to lie with statistics”

Cover of "How to Lie with Statistics"Cover of How to Lie with Statistics

Dawno nie odkładałem na półkę książki z wpisem na blogu. Cóż, ‘blog w moim życiu’, to coś co wciąż się zmienia i jeszcze kilka miesięcy temu czułem większą potrzebę wypowiedzi, niż obecnie. Tym razem jednak piszę. Dlatego, że o książce już wspomniałem. I dlatego, że muszę ją odłożyć nie na własną półkę, a na biblioteczną – ta różnica odległości i późniejszej dostępności ma znaczenie.

Książkę czytałem z przyjemnością i z przyjemnością relacjonowałem ją podczas lektury. Teraz przyjemność jest mniejsza, bo wszystko wydaje mi się oczywiste. Właściwie wniosek z tej lektury jest jeden – matematyka powinna być na maturze, a w tej matematyce nacisk powinien paść na statystykę. No… powiedzmy!

Powiedzmy, bo książka wskazuje typowe ‘oszustwa’ z wykorzystaniem statystyki (czy raczej: przy odwołaniu do statystyki), nie uczy jej jednak i nie zastępuje osobistego krytycyzmu. Raczej bawi (dużo żartów rysunkowych Irvinga Geisa) i przytacza trafiające do wyobraźni przykłady.

Na co więc uważać? Rozdział po rozdziale:
-- Dobór próbek (The Sample with the Built-in Bias). Ale z tym chyba wszyscy jesteśmy na bieżąco śledząc notowania kandydatów do urzędu prezydenckiego. Nawet dzisiaj słyszałem o wynikach sondażu, na ‘próbie telefonicznej’. Próbę dobrano starannie (z tego co zrozumiałem), ale sam fakt oparcia się na abonentach telefonii stacjonarnej może wypaczyć wyniki.
-- „Średnie” (The Well-Chosen Average), czyli coś o co ciągle walczę, a niektórzy nawet walczą na ulicach. Ciągle, bo mówiąc o płacach często mówi się o średniej arytmetycznej brutto, co jest wartością zapewne prawidłowo wyliczoną, ale z punktu widzenia odbioru przeciętnego pracownika zawyżoną. (Raz: bo brutto, i zwykle jako suma dochodów, a nie płaca podstawowa ‘na rękę’; dwa, bo płace nie mają rozkładu normalnego i średnia arytmetyczna jest wyraźnie wyższa od dominanty i mediany.)
--Wykresy bez podanej skali (The Little Figures That Are Not There), które wiele sugerują, a niewiele mówią…
-- Na różnice na poziomie błędu statystycznego (często w dodatku miar trudnych do określenia - Much Ado about Practically Nothing). Ilustrację problemu stanowi wyciąganie wniosku o większych szansach życiowych dziecka z różnicy 4 punktów IQ między rówieśnikami…
-- Rozciąanie i ściąganie wykresów (The Gee-Whis Graph), czyli bardziej wyrafinowanej metodzie manipulowania* wykresami niż brak skali. Tu skala jest, ale zwiększa się, lub zmniejsza wykres w zależności od potrzeb ilustratora.
-- Pole powierzchni (The One-Dimensional Picture). “Ładne” są wykresy, gdzie nie słupek, a miniaturka obiektu związanego z daną statystyką, przyjmuje odpowiednią wielkość. Tak, ładne, tyle że pole powierzchni zmienia się jako kwadrat rozmiaru liniowego. A więc ‘dwa razy’ wyższa lokomotywa (powiedzmy), ilustrująca dwa razy większy przewóz kolejowy (pozostając przy hipotetycznym przykładzie), faktycznie oznacza pole większe czterokrotnie. O ile zwracamy uwagę na liczby, to nie jest problem, ale przecież zwykle to sam obraz porusza wyobraźnię**…
-- Dane, które nie dotyczą tematu (The Semittached Figure), ale robią wrażenie (bądź ich źródło robi wrażenie). Ale to chyba oczywiste?
-- Korelacja nie musi oznaczać (sugerowanego) związku przyczynowego (Post Hoc Rides Again). Przypomina mi to anegdotyczny przykład (choć nie wiem, czy prawdziwy) dotyczący korelacji dzietności Szwedów z populacją bocianów w tym kraju. (Obie wartości miały maleć w podobnym tempie. Ale kto wyciągnąłby z tego wniosek, że brakuje bocianów do donoszenia dzieci?)
Podano jeszcze wiele innych, bardzo wyraźnych ‘zmyłek’ statystycznych (How to Statisticulate to rozdział wprost poświęcony celowym manipulacjom), ale poza wyostrzoną uwagą, nie ma na nie rady. Można, co najwyżej, zadać sobie czytając statystyki kilka pytań, które autor poleca (How to Talk Back to a Statistic): Kto tak mówi? (czy dane są wiarygodne); Skąd oni to wiedzą? (czy próbka jest wystarczająca); Czego brakuje? (czy dane są kompletne z punktu widzenia ilustrowanego problemu); Czy ktoś nie zmienił tematu? (w końcu to prosta zmyłka); i wreszcie: Czy to ma sens?

Sama książka została napisana w latach 50-tych (należy do całej serii zwracającej uwagę na różne możliwe formy manipulacji, na które warto zważać w życiu konsumenta i obywatela) i trudno mi cokolwiek do niej dzisiaj dodać. Tak też postąpił wydawca. Podczas lektury pukałem się czasem w czoło – bo kto dzisiaj nabierze się na reklamę odwołującą się do statystyki? Może w latach 50-tych, gdy naukę otaczano wręcz kultem – myślałem sobie. Ale później przypomniałem sobie krążące w mediach statystyki, które nie wiadomo skąd się wzięły, jakimi technikami je opracowano (a czasem wprost wiadomo, że nikt nie docierał do danych źródłowych, co nadal nie przeszkadza w powoływaniu się na nie). O ile więc jednym z wniosków jest waga nauczania statystyki w szkołach, o tyle większym problemem wydaje się wyrywkowy krytycyzm. Wierzy się w to, co pasuje do wyobrażeń i oczekiwań, odrzuca to, co do nich nie pasuje. Ale tego nie oduczy żadna książka.

---
Darell Huff How to lie with statistics, ilustracje: Irving Geis, W.W. Norton & Company, 1993 (pierwsze wydanie 1954)

*) Właściwie to powinna nastąpić tu uwaga generalna. Tytuł to: „Jak kłamać z wykorzystaniem statystyki”, co sugeruje celowe wprowadzanie w błąd. Tymczasem chodzi o bardzo różne zjawiska – od rzeczywiście celowego wprowadzenia w błąd, poprzez manipulację propagandową, położenie nacisku na wybrany aspekt sprawy, na niedokształceniu i nieumiejętności zrozumienia statystyki skończywszy. Książka zasadniczo nie uwzględnia najprostszego ‘kłamstwa z wykorzystaniem statystyki’, czyli zmyślenia statystyki. To jednak wybór zrozumiały, bo uwzględnienie klasycznych kłamstw rozsadziłoby tę małą książeczkę (140 stron).
**) Przykład z pociągami wymyśliłem na poczekaniu, nie mogąc załączyć ilustracji z książki z piecami hutniczymi. Obecnie rzadko widuje się tego typu wykresy, może dlatego, że typowe wykresy słupkowe bardzo łatwo tworzą programy komputerowe, a przeskalowanie rysunku wymaga więcej pracy. Próbowałem odnaleźć w pamięci przykład – owszem, pamiętam świetnie taki obrazek, który wbił mi się w pamięć, ilustrował on nierównowagę sił między Polską i Niemcami w 1939 roku (przedstawione w celu ilustracji bohaterstwa żołnierzy) przy pomocy sylwetek żołnierzy, czołgów, dział, samolotów…


Reblog this post [with Zemanta]

poniedziałek, 17 maja 2010

Góry, góry, góry?

[W XVII wieku] Ludzie uważali, że toczą nieustanną walkę z okrutną naturą. Przyroda była niebezpieczna. Stanowiła nieustanne zagrożenie. Rzeczy, które tak bardzo pociągają nas dzisiaj, napełniały ówczesnego mieszkańca Europy strachem albo obrzydzeniem. Wielkie morza przerażały ludzi z powodu swej nieskończoności. Wysokie góry uważano często za "wstrętne". Nazywano je "kalekim wytworem natury", "brodawkami" albo "wrzodami". Obrzydzenie, jakie odczuwano wobec gór, pochodziło częściowo z czasów, kiedy uważano, że Ziemia przed potopem była gładka, jak skorupa jajka i że to właśnie woda zniekształciła jej piękną, płaską powierzchnię. Niechęć do gór żywiono również dlatego, że były niebezpieczne i nie dało się ich wykorzystać rolniczo.
Peter Englund Lata wojen, tłum. Wojciech Łygaś, Finna 2003

---
Uogólnienie, rzecz jasna, z którym na zapewne można polemizować, bo przecież góry w malarstwie tego okresu, to nie tylko znak niebezpieczeństwa. Ale i Charles Rosen (The Romantic Generation) wskazywał na pewną przemianę w postrzeganiu gór, które dopiero romantyzm miał uczynić pociągającymi (częściowo dzięki wczesnym osiągnięciom geologii).

Reblog this post [with Zemanta]

czwartek, 13 maja 2010

Bez

A polski bez jak pachniał w maju
W Alejach i w Ogrodzie Saskim,
W koszach na rogu i w tramwaju,
Gdy z Bielan wracał lud warszawski!
Szofer nim maił swą taksówkę
Frajerów wioząc na majówkę,
Na trawkie, pifko i muzykie;
Gnał na sto jeden, na rezykie;
A wiódł śmietankie towarzyskie:
Kuchtę Walercię, tę ze Śliskiej,
Burakoszczaka z Czerniakowskiej
I Józia Gwizdalskiego z Wolskiej.
Byli spocone i zziajane
I wszystkich trzech w drebiezgi piane,
I jak jechali bez Pułaskie,
Fordziak w latarnię wyrżnął z trzaskiem,
I przybiegł (tyż po gazem krzynkie)
Flimon szarpany za podpinie.
Szofer czarował go natralnie,
Że on zapychał leguralnie
I "Niech ja skonam, niech ja skonam
(Zawsze dwa razy! rzecz stwierdzona),
Skoro jeżeli znakiem tego
Nie jest to wina bzu danego,
Któren cholernie się uwietrzniał
I mocny zapach uskuteczniał:
Ciut, ciut mnie z niego zamroczyło
I właśnie bez to się zdarzyło".
Policjant mówił: "Ja nie frajer
I pan nie weźmiesz mnie na bajer,
Pan się zatrudniasz alkoholem" --
I nagle krzyk: "To ja chromolę!"
I "Nie bądź pan tu za szemrany!"
A kuchta w pisk: "Zabiją! Rany!"
A Józio w pysk, a Józia w mordę,
I już w powietrzu pachnie mordem,
I wszyscy do komisariatu,
A z winy -- majowego kwiatu.

Julian Tuwim Kwiaty polskie, Czytelnik 1978

---
Co notuję pod wrażeniem uwietrzniania się bzu kilka dni temu, w piekny majowy wieczór. A dziś? Pozostaje mi życzyć, by pogoda sobie przypomniała, że to maj, do którego i bez i my mamy prawo.

sobota, 8 maja 2010

Westchnienia do pyskatej gospodyni

Doprawdy, świta mi myśl, czy w ogóle nie byłoby najmądrzej powierzyć wszystkie te rzeczy jednej rzetelnej, w miarę pyskatej gospodyni? Robiłaby co wieczór rachunek z Drabikiem, pilnowałaby, żeby Adwentowicz nie za często korzystał z “wychodnego”, sprawiałaby dziewczętom kiecki (rzadko), a częściej przerabiałaby ze starego, wytępiłaby “koszykowe”, no i w końcu musiałby się koniec z końcem wiązać. Dla kobiety to codzienna rzecz. To nie jest męska robota. Najlepszy dowód, że nam, dwum mężczyznom, po prostu jest wstyd o tym rozmawiać. Ale cóż, trzeba. Obowiązek dziennikarski.

[...]

– [...] Toż samo i balet: niegdyś był jedyną świątynią kultu “kobiecej nóżki”, prawie że “nagości” w ówczesnym pojęciu rzeczy; dziś jest miejscem, gdzie się widzi stosunkowo najszczelniej odziane kobiety…
Autor Lelewela spuścił oczy i ruszył sumiastym wąsem. Szybko zmieniłem temat:
– Wracając do kwestii budżetu, jakie jest zdanie pana dyrektora o udziale machiny administracyjnej teatrów w ogólnej sumie deficytu?
Z miny dyrektora spostrzegem, że wolałby już raczej mówić o balecie.
– Zapewne… oczywiście, …wentualnie… aczkolwiek… bezsprzecznie… wszelako… bądź co bądź… w zasadzie.
Uczułem, że to jest najdrażliwszy punkt sanacji teatralnej. Nie uważałem za właściwe nalegać.

Tadeusz Żeleński (Boy) Flirt z Melpomeną (U nowego dyrektora teatrów miejskich), PIW 1964
---

To rok 1925, co warto dopowiedzieć, wyciągając jakiś cytat z lamusa. Od tego czasu wiele się zmieniło, a i należy wziąć poprawkę na ironię autora. Niemniej mam wrażenie, że wciąż łatwiej o gospodynię niż gospodarza. (Ale na statystyki się nie powołam*.)

---
*) Skoro słowo 'statystyki' padło, to donoszę co w "How to lie with statistics" Darrella Huffa piszczy. Pierwszy rozdział, The Sample with the Built-in Bias traktuje właśnie o doborze próbek i o tym, że dobierając odpowiednio małą (i niereprezentatywną) próbkę, można "udowodnić" statystykami dowolną tezę. Być może więc i moje wrażenia dotyczące częstotliwości występowania gospodarnych gospodyń i gospodarnych gospodarzy są właśnie przykładem zbyt małej i niereprezentatywnej próbki. Rozdział drugi -- The Well-Chosen Average podejmuje palący temat odpowiedniego doboru średniej, zwłaszcza w przypadku dyskusji o dochodach (arytmetyczna zwykle jest wyższa od mody, ta zaś od mediany, a każda z trzech 'potocznie' jest średnią). Palący temat, bo powołanie się na średnią to niezła amunicja polityczna. The Little Figures That Are Not There -- jak się można domyslać, rzecz w wykresach bez skali, które nie dają porównania. Że <i>Kłamanie ze statystykami</i> wciąż czytam (n+1 lektura w ciągu dnia), to ciąg dalszy nastąpi.

niedziela, 2 maja 2010

Drobiazgi

Nie jest to piękny długi weekend. Mogę odpocząć od łowienia myszy, które nam się do pracy wprosiły. (No dobrze, nieco przesadzam – złowiłem jedną mysz, to wszystko. A właściwie to sama się złowiła – ja tylko się zorientowałem w co…) Wczoraj, podczas porannego spaceru spotkałem więcej ślimaków niż ludzi…

(Ale nie, żeby nie było co oglądać – bo po tak wymarłych ulicach sunęło, piękne, czerwone ferrari na krakowskich numerach. W ogóle, spotykam coraz więcej samochodów luksusowych – tydzień temu jakiegoś sportowego jaguara, a różne modele porsche to ‘normalka’. Polska nam się bogaci, co się chwali!)

***

Ślimaki i ferrari to jednak rano. Pierwszomajowy wieczór spędziłem na transmisji z METArmidzie Gioacchino Rossiniego. Armida? Cóż, Renee Fleming (w tytułowej roli) mnie nie zaczarowała i nie uwiodła; panie z rzędu za mną gadały cały czas, nie zwracając najmniejszej uwagi na prośby o nieprzeszkadzanie; a muzyka była transmitowana zbyt głośno w tym nazbyt konserwatywnym (akt I) spektaklu. Ale i tak był to bardzo przyjemny wieczór. Zresztą, moim celem było przede wszystkim wykorzystanie okazji (tj. zbywającego komuś biletu) do sprawdzenia, jak funkcjonują takie transmisje. I muszę przyznać, że różnica (pozytywna) w porównaniu do opery odtworzonej w domu z DVD jest większa niż tylko brak darmowego (tj. w cenie biletu) wina w przerwie – nawet jeśli publiczność (nie licząc owych pań za mną) reagowała trochę nazbyt kinowo, a za mało operowo. Po prostu sam fakt oglądania poza domem, wymuszenie innego podejścia do czasu, bardzo ułatwiał odbiór.

Zachęca mnie to na przyszłość – w końcu mogę sobie kupić butelkę wina i spożytkować ją na przerwy w Pierścieniu Nibelunga (przypuszczam, że przy moim zużyciu wina właśnie w takiej objętości muzyki bym jedną butelkę zużył), ale skoro w MET w przyszłym sezonie będzie nowy Pierścień Riczarda Wagnera (że zacytuję panią wprowadzającą, aczkolwiek i tak dobrze, że Wagnera, a nie Łognera), z animacjami komputerowymi, to może…

***

Dopiero co cytowałem Boya, a tu proszę, miejscowy ksiądz dał popis – słuchałem, jak to nie mamy co gonić Europy, bo my jak hulajnoga, oni jak motor – nigdy ich nie dogonimy, i jak Jan Paweł II chciał, byśmy weszli do Unii, to dlatego byśmy im nieśli wiarę, bo oni jej nie mają za grosz i są jak hulajnoga, a my jak motor…

***

Pogoda nadal kiepska – sięgnę chyba po ostatnio wypożyczoną książkę, pod znamiennym tytułem: How to Lie with Statisitcs

***

Życzę udanego Dnia Flagi! I nie mniej udanego Dnia Polonii i Polaków za Granicą!

Reblog this post [with Zemanta]

wtorek, 27 kwietnia 2010

Celność

Przy lada okazji wschodzi u nas brzydki chwast naszego życia umysłowego: szowinizm. Dziwnie nie umiemy zachować miary: to pomiatamy tym, co nasze, okazujemy jakąś przesadną nieśmiałość, to znów puszymy się diabli wiedzą z czego i wynosimy dość pociesznie nad drugich.*
Tadeusz Żeleński (Boy) Flirt z Melpomeną (wieczór piąty i szósty), PIW 1964

---
Flirt z Melpomeną to jeden ze składników przekroczonego harmonogramu wydatków. Kupiłem ten egzemplarz (z dedykacją dla pierwszego właściciela, który wystrzelał go z KBKS z wynikiem 62/70) na dworcu w Katowicach zachęcony przez Józefa Hena (Dziennik na nowy wiek). I dobrze, że zachęcony, nawet jeśli senność współpasażerów nie pozwoliła mi dokończyć lektury w pociągu...

---
*) Dokończenie fragmentu, choć bez niego jest chyba lepszy, a przynajmniej lepiej oddaje to, co mi się u Boya podoba. Ale dokończenie wyjaśnia.
Niedawno ubawiliśmy się pewnym aktorem, który, przyjechawszy pierwszy raz do Paryża i odwiedziwszy Komedię Francuską, napisał kilka felietonów druzgocących ten teatr za to, że grają tam w innym stylu i deklamują wiersz inaczej, niż on do tego nawykł w Krakowie i w Łodzi. To mniej więcej tak, jakby ktoś orzekł, że najmniej religijnym narodem na świecie są Żydzi, bo siedzą w bożnicy w kapeluszach. W innym znów felietonie z Paryża czytaliśmy zdanie, że w Warszawie grywa się Caillaveta i Flersa “bardziej po francusku” niż w Komedii Francuskiej…
(PS.
Ale nie, widzę, że muszę wyjaśnić. Tadeusz Żeleński nie narzeka, że u nas bylo gorzej w teatrze. Bynajmniej. Mówi, że jest po prostu inaczej, inne rzeczy się ceni, innych (trochę) talentów to wymaga. I że należy zdawać sobie sprawę z tych różnic, a ze specyfiki nie robić, ani powodów do przesadnej dumy, ani do przesadnego wstydu.)
---
A może jeszcze? (Bo o mały włos, mielibyśmy "Partię Dulskich".)
Ale, na miłość boską, toż nie wszystko, co się trochę odleży, musi być zaraz polskie, święte, zacne, złote, prawe itd. Schowajmyż te łezki na godniejsze okazje. Już nam kazano niedawno wielbić złote, proste, pokorne polskie serca pp. Wistowskiego, Pagatowicza, Fikalskiego, Fujarkiewicza etc. Idąc tą drogą, dojdziemy wkrótce do tego, że za sto lat będziemy się rozczulać nad złotym, kochanym, naiwnym polskim sercem państwa Dulskich, panny Maliczewskiej i Żabusi. Czy nasza polskość jest doprawdy tak wątła, że trzeba ją forsownie “krzepić” takimi kordiałami? Czy jej rodowody są tak ubogie, że trzeba nam je dołgiwać taką parantelą? I czy konieczne jest nam do zdrowia moralnego powtarzać sobie, co dzień z panem Zagłobą, że pośród wszystkich nacyi Pan Bóg naszą szczególnie przyozdobił?

piątek, 23 kwietnia 2010

Z delegacji, czy jak to nazwać?

Gdańsk mnie jakoś omijał. Może powinienem napisać odwrotnie -- że to ja omijałem Gdańsk, ale ta wersja z dwóch względności ruchu obiektów względem siebie, zakłada jakąś celowość z mojej strony, której przecież nie było. Czy zaś Gdańsk postępował celowo, tego mi nie sądzić. Było raz już blisko, ale może właśnie dlatego, że to był sierpień roku 1980, to jakoś zabrakło dziesięciu, czy dwudziestu kilometrów.

Ale w końcu kursy się przecięły zrządzeniem siły wyższej, ba! sektorowo najwyższej, czyli Ministerstwa. Zanim jednak decyzja Ministerstwa zamieniła się na moja fizyczną obecność w Gdańsku, spotkała mnie do Gdańska droga.

Polska zza okien pociągu zaskoczyła mnie. Pozytywnie, choć nie bez zastrzeżeń. Zwykle jeżdżę na północ najwyżej do Warszawy, więc zupełnie nie doceniam polskich równin, tak podobno dla naszego krajobrazu charakterystycznych. Zaskoczyły mnie one otwartymi przestrzeniami nieba. Ale też i tym, że aż tak wiele ich nie było -- otwierały się przede mną i krajobrazy mi obce -- a to farma wiatraków, a to wzgórza windowsowskie, piękne jak z pulpitu...

Po drodze sporo się robi na Euro 2012 -- Stadion Narodowy, tory i stacje (zwłaszcza na północ od Warszawy, a skutki w opóźnieniu kursowania PKP już sobie wliczyła w informację kolejową), mury obronne (w Gdańsku odnawiane, jakby historyczne centrum obawiało się inwazji pseudokibiców; a i w podejrzanie dobrym stanie w Malborku) -- Polska nam piękną może być, gdyby tylko lepszy stan pociągowych toalet...

Gdańsk zwiedzałem z rana i z wieczora, co specyficznym świetle stawiało Długi Targ i Neptuna, a poza tym zamykało przede mną sklepy i muzea. Finansowo zdecydowanie było to stawianie dobre, a i tak przekroczyłem harmonogram wydatków. Z punktu widzenia widza-zwiedzacza, dobre to nie było. Ale może, z całym nieprzygotowaniem, otwierało inne perspektywy? Spacery od dworca do Sołdka i od Sołdka do dworca (tyle, że raz zostawiwszy go na drugim brzegu, a raz nie), herbata jesienna* (choć może na pogodę lepsza byłaby zimowa, z procentowym miodem, zamiast zwykłego), Bazylika Mariacka (świeży pochówek Macieja Płażyńskiego przyciągnął mnie, niby fotograficzną pszczółkę, morzem kwiatów -- Polska pochowała prezydenta, a teraz zostało regionom chowanie ich zmarłych, często faktycznie bliższych i bardziej przeżywanych) pociągająca bardziej rozmiarami niż pięknem, mimo szlachetnej bieli wnętrz.

Hotel? Cóż, wiedziałem ile zapłacę (albo raczej: ile zapłacimy, bo funduje go Ministerstwo utrzymywane z Naszych podatków, za który to udział w moich kosztach serdecznie dziękuję), więc mogę jedynie dodać, że swoją cenę pokoju nosił godnie i zachęcał do ruchu prawie jak PKP, oferując wypożyczenie rowerów, kijów do nordica, czy udostępnienie salonu fitness. Nie wiem, czy to pociecha, czy nie, że nie korzystałem, zbytnio ściśnięty między przyjazd, wyjazd i sprawę zawodową do załatwienia**.

I dopiero na zakończenie wizyty, gdy skończyły się obowiązki i doby hotelowe, zdobywałem forty, które nadal służą chemii. Niegdyś artyleryjskiej i niszczycielskiej, dziś edukacyjnej. I które wreszcie pozwalały dojżeć morze, nasze morze, wygądane wciąż.


A potem powrót. 10 godzin gniecenia się w pociągu, bardziej zdezelowanym niż poprzedni. Wśród nocy, a więc bez licznych widoków, bez lektury, wśród nieczytającego towarzystwa. Pozdrawiam, próbują się nieco odwiesić i dojść z sobą do ładu.

---

*) Korzenna, z miodem, cytryną i pomarańczą. Podobną piłem kiedyś w rodzinnym mieście, ale różniły się średnicą naczyń, w którym je podano (w Gdańsku bardziej przysadziste -- szeroki i niski kubek, podczas gdy u mnie w kielichu wysokim), oraz porą roku, bo moja zimowa odpowiadała gdańskiej wiosennej, a gdańska zimowa pozostała bez odpowiednika, co niestety nie przekłada się na trzeźwość przeciętnego przechodnia.

**) Skądinąd bardzo ciekawą, ale że częściowo pofuną to muszę się gryź w palce, nim wystukając, co nie trzeba. Może innym razem, nie wprost, aluzjami?

Reblog this post [with Zemanta]

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Piekło?

Nie ma piekła
dla tych, którzy wierzą,
że jest piekło,
ale jest dla tych,
którzy myślą, że go nie ma.

Zen codzienny — Czesław Miłosz Przekłady poetyckie, Znak 2005

sobota, 10 kwietnia 2010

Nie zaniedbuj

Nigdy, nigdy
nie zaniedbuj swego życia,
choć trwa krótko:
to życie, ulotne,
jest jedyne, jakie masz na własność.

Zen codzienny, z tłumaczeń Czesława Miłosza — Czesław Miłosz Przekłady poetyckie, Znak 2005

środa, 7 kwietnia 2010

Drobiazgi

Wyjątek z listu nadesłanego “Kurierowi Warszawskiemu” w r. 1826 (nr 4):

Tak mało wychodzi teraz książek polskich, iż jest prawie zbrodnią literacką i tym jeszcze kazać w składach czekać na mule, i tym sposobem rozszerzać postrach od mowy polskiej. Przejęty tą prawdą, kupuję i czytam to wszystko, co tylko zrozumieć mogę. Wierszów tylko nie czytam, bo mi życie miłe, a wyczytałem w pewnych lekarskich radach, że poezja romantyczna rodzi skłonności do apopleksji…

Julian Tuwim Cicer cum caule, ISKRY 2006

Ja tylko tak… ten… tego… ostrzegam…

***

Spotykam dzisiaj kolegę. I narzeka. Że nic się nie dzieje. Że dziury coraz większe, budynki coraz bardziej zaniedbane. A przede wszystkim:
-- Byłeś w Bytomiu?
-- Byłem.
-- Zaniedbane elewacje…
-- Byłem i to robi wielkie wrażenie. Złe… Nie… niejednoznaczne. Bo budynki ładne, zabytkowe, ale opuszczone, brudne, zaniedbane…


Mogłem polemizować (polemizowałem, bo widzę firmy i firemki, które próbują coś rozkręcić, zresztą obaj z kolegą znamy takich biznesmenów), ale Bytom… Tak, to jest argument. Byłem dwa tygodnie temu i ciągle się to kołacze w mojej pamięci.

***

Jeśli wrogowie cię chwalą — powinien był zreflektować się premier Miller — to znaczy, że popełniłeś błąd.
Józef Hen Dziennik na nowy wiek, WAB 2009

(Hen w ogólności racji nie ma – przynajmniej moim zdaniem, bo czasem, zwłaszcza w polityce, interes bywa wspólny, ale w szczególności potrafi ją mieć. (Jak i w tym przypadku.))

***

Jadę w Lany Poniedziałek tramwajem. 4:40. Do tramwaju wpada młody chłopak (z kolegą) i skanduje:
-- Śmierdziele, śmierdziele!
Po czym zwraca się do kolegi:
-- No jak, wysiadamy?
I wysiedli.

Aż dość sadystyczny pomysł na walkę z subkulturą pseudokibiców – należałoby ich nagrywać na video, a potem skazywać na oglądanie własnego zachowania przez kilka godzin dziennie…

***

Im dłużej się go słuchało, tym wyraźniej było widać, że istnieje ścisły związek pomiędzy jego niezdolnością do mówienia a jego niezdolnością do myślenia, mianowicie myślenia z pozycji innego człowieka. Nie można się było z nim porozumieć, nie dlatego, że kłamał, lecz dlatego, że otaczał go mur najlepiej zabezpieczający przed słowami i obecnością innych, a zatem przed samą rzeczywistością.
Hannah Arendt Eichmann w Jerozolimie, tłum. Adam Szostkiewicz, Znak 1998

***

Ale żeby nie było pesymisytcznie -- pięknie potrafi wiosną być!

czwartek, 1 kwietnia 2010

Dobroć

Dobroć nie jest stworzona, uczyniona ani zrodzona, jest natomiast rodząca i rodzi dobrego, on zaś jako taki nie jest stworzony ani uczyniony, lecz jest zrodzonym dzieckiem i synem dobroci.
Mistrz Eckhart, za Józefem Tischnerem Spór o istnienie człowieka, Znak 1999

poniedziałek, 29 marca 2010

Recenzja na Rok Chopinowski (choć z epoki)

Chopin, powróciwszy ze swej przejażdżki z panią Dudevant do Francji, wyda wkrótce 24 preludiów. Wyznać musimy, iż od niejakiego czasu pan Chopin zbyt rzadko uszczęśliwia nas swymi kompozycjami, a z tych, którymi nas obdarza, niektóre bynajmniej nie odpowiadają jego geniuszowi. Ostatnie jego dzieło (34) "Trzy walce" nie mają (wyjąwszy może drugiego) nic w sobie, co by przypominałą ową smętność tak męską, ową rozpacz i z niej wypływającą moc, ową tęsknotę i te uczucia serca bolejącego nad nieszczęściem braci, nad nieszczęściem ludzkości. Kompozycje te widocznie dla honorarium ułożone zostały. Lubo wiemy, na jak szlachetne cele pan Chopin obraca wszystko, co tylko oszczędza z godzin i honorarium za kompozycje, ilu rodakom za granicą będącym wsparcie szlachetne niesie, ilu familiom nieszczęśliwym łzy ociera; lubo wiemy, że wieneic, z tak pięknych czynów uwity, najchlubniejszą jest jego serca i geniusza ozdobą -- to wszelako niech nam wolno będzie mu przypomnieć, że jako geniusz równie wiele jest winien sobie i sławie, która się stała naszą chlubą. Nie śmielibyśmy takiemu jeniuszowi jak p. Chopin czynić tej uwagi, gdybyśmy nie znali jego wielkości duszy, i nie byli przekonani, iż sam pewnie wie, że wielu ma wielbicieli -- większych jednak od nas, pewnie nie.
Tygodnik Literacki (1839, nr 11), a cytuję za Julianem Tuwimem Cicer cum caule, Iskry 2009

piątek, 26 marca 2010

Drobiazgi

Z L4 jeszcze – złapałem się na tym, że gdy wracając z pracy nie miałem zrealizowanych wszystkich planowanych zadań (a czasem wystarczała nieobecność współpracownika, by coś poszło nie tak), wracałem zły, z obniżoną samooceną. Na L4 nie miałem żadnych celów – wszystko co zrobiłem pisałem sobie „na plus”. Efekt: PAK, ta choroba tobie służy! Wyglądasz kwitnąco! – usłyszałem od współpracowniczki wpadając coś załatwić do pracy.


***


Drobiazgi raz jeszcze? Ano tak – łapię się na tym, że gdy myślę o czymś poważnym, i o tym by to zamienić na słowa na blogu, w pewnym momencie łapie mnie myśl, że to będzie pewien fałsz. Że dopóki tylko o tym myślę, to jest moje, autentyczne, ale gdy przekładam na słowa zaczyna się pewne aktorstwo, odgrywanie jakiejś roli na blogu. A roli odgrywać nie chcę, więc lepiej pozostanę przy tym, do czego potrafię mieć dystans. Autentyczny, nie malowany. A przynajmniej ten, który takim mi się wydaje.


***


Ale – to, że byłem taki „wyluzowany” wcale nie oznacza, że pewnych stresów związanych z pracą nie przeżywałem. Przeżywałem kontakty z bardzo nieodpowiedzialną administracją. Początkowo ich broniłem – może zawinili nie ludzie, a organizacja, bo wszyscy byli mili, uprzejmi, uczynni. Może oni rzeczywiście ‘zaharowują się’, a brak efektów to kwestia braku powiązań, pewnego wypracowanego schematu działania? Ale nie bardzo – to, że ktoś przez 48 godzin odpowiada, że zrobi coś za chwilę, by w końcu tego nie zrobić bez słowa wyjaśnienia, to już nie kwestia braku organizacji.


Nie oczekuję pociechy – z pewnym zdumieniem odkrywam nawet, że mam w sobie więcej stoika niż przypuszczałem jeszcze miesiąc temu. Zwyczajnie, mam akurat „fazę” odbierania w większym zakresie sygnałów, że ludzie narzekają na pracę. Nie na to, ile zarabiają i ile pracują, ale na to, że kierownicy są nieodpowiedzialni, koleżanki i koledzy intrygują, a organizacja zwyczajnie nie spełnia swoich funkcji. I nawet biorąc pod uwagę, że sami zapewne często nieźle się wpisują w te leżące organizacje, tak sobie myślę, czy nie można by podratować naszego PKB najbardziej właśnie to zmieniając. Ale nie pytajcie jak, bo jeszcze sam nie wiem!


***


Kilkanaście lat temu w pociągu pani opowiadała sąsiadce:

-- Wie pani, potem pojechałam na kolejną pielgrzymkę, na Górę św. Anny. I wie pani co się okazało? -- tu następował wyraźny wytrzeszcz oczu -- Że św. Anna to była babcia Jezusa!!!


Przypomina mi się ta pani, gdy czytam narzekania, że spory odsetek Polaków nie wie, kto mordował w Katyniu. Przecież ile razy spotykałem Rodaków, którzy nie wiedzieli rzeczy oczywistych – choćby przy okazji prawyborów, ktoś mnie pytał wskazując na okładkę Polityki:


-- Kto to?

-- Komorowski.

-- A jak się nazywa ten drugi kandydat?

-- Sikorski.

-- A to prawda, że on ma żonę... no... Amerykankę?


Dyskutujących na blogach o polityce to powinno sprowadzić na ziemię. I nie piszę nawet o przypadkach skrajnych, jak pewna katoliczka, która wypytywała podczas wypełniania krzyżówki, jacy są ewangeliści, bo potrzebowała jednego na pięć liter, albo podróżni w tramwaju, którzy po rezygnacji z Tuska dyskutowali o kandydatach ( -- Sikorski będzie kandydował. -- A zagłosujesz na niego? -- W życiu! Będą kandydować Sikorski i Kamiński.).


Gdy czytam, że 1/3 Polaków nie wie*, kto mordował w Katyniu, to nie tyle załamuję ręce nad nieświadomością Katynia, co zastanawiam się, jak to się ma z inną wiedzą. Bo przecież Katyń jest bardzo często w mediach przypominany – wydaje się, że te „2/3” (mam wątpliwości co do liczby, jak podaję w przypisie) określa wartość bliską maksymalnego możliwego nasycenia taką wiedzą społeczeństwa. To, by stwierdzić, czy te „2/3” to dużo, czy mało, należałoby porównać liczbę świadomych Katynia, z – powiedzmy – świadomymi Grunwaldu, roli prymasa w czasie bezkrólewia, wzoru na obwód koła, czy tego ile gramów wodoru potrzeba, aby uzyskać 2 mole H2O. Świadomie wybieram wiedzę dość podstawową, a przy tym bardzo różną – bo mam wrażenie, że o historii w ogólności, a o Katyniu wie się o wiele więcej niż o innych dziedzinach i wydarzeniach. Że te „2/3” to raczej punkt wyjścia do refleksji nad świadomością Polaków, skutecznością i znaczeniem edukacji (i wiedzy). I zapewne powód do dumy i zadowolenia, że aż tak wielu Polaków Katynia jest świadomych. Niestety – wszystkie badania, które widziałem ograniczają się do kwestii Katynia, nie widziałem takich, które by się pokusiły o porównanie Katynia z innymi wydarzeniami, a historii z innymi dziedzinami, zwłaszcza z naukami przyrodniczymi, które (może to mój subiektywny odbiór) są wyjątkowo słabo u nas społecznie uświadomione.


***


I znowu sprowadzono mnie na ziemię. Właśnie usłyszałem uwagę, że nieoszczędnie piorę, bo nawet po przepraniu ręcznym, gdy zależy mi na przesuszeniu wybieram program prania, a nie wirowania samego. Racja – przyznałem w myślach. Tyle, że skąd tak trzeźwa uwaga na temat oszczędności z ust osoby, która wiecznie pozostawia włączone żarówki i potrafi bardzo dużo rozmawiać przez telefon?


To nie była obraza – to było szczere zdumienie. Zdałem sobie sprawę, że szukam oszczędności, ale na pewne rzeczy zwróciłem wcześniej uwagę i wdrożyłem, podczas gdy inne zaniedbałem. I że ktoś inny ma tę samą przypadłość, tyle że zwrócił uwagę na inne czynniki. I że przez tą różnicę miał u mnie etykietkę osoby nieoszczędnej. A może to mnie się ona należała?


---

*) A w ogóle coś tu mi ‘śmierdzi’. Tak streścił chyba badania Newsweeka Adam Szostkiewicz. To zaokrąglenie, bo Newsweek podaje, że nie wie nie 1/3, a 30%, czyli trochę mniej. Ale i to nic – szukałem źródła ‘prawdziwego’ i natknąłem się na badania CBOS z roku 2008. Według tych badań nie wie 20%, a nie 30%. To duża różnica. I jakoś mam większą skłonność (choćby dlatego, że wyraźnie więcej i bardziej sumiennie przebadano, a poniekąd i dlatego, że Nesweek wyrobił sobie u mnie opinię pisma świetnie dobierającego tematy, ale nie potrafiącego zadbać o jakość artykułów) ufać wynikom CBOSu.

wtorek, 23 marca 2010

Czy nigdy na ciebie nie przyszła godzina

Czy nigdy na ciebie nie przyszła godzina,
Boski promień spadający nagle, aż pękąją te bańki mydlane, moda, bogactwo,
Te gorliwe cele działania -- książki, polityka, sztuka, amory,
I zostaje zupełnie nic?

Walt Whitman Czy nigdy na ciebie nie przyszła godzina, tłum. Czesław Miłosz (za: Czesław Miłosz Przekłady poetyckie, Znak 2005)

---
Ot, wykorzystuje bloga jak wypisy, dla wiersza który mi się spodobał.

(Swoją drogą, podobanie się poezji, prozy, muzyki, to często nie tylko funkcja ich samych, ale i odbioru. Czytam Przekłady poetyckie po raz drugi, a mój odbiór nakłada się inaczej na czytaną poezję -- czasem te same wiersze mi się podobają, co przedtem, a czasem przebiegam bez wzruszenia wzrokiem nad słowami, by w innym miejscu coś odkryć, na co wcześniej nie zwróciłem należnej uwagi.)


Reblog this post [with Zemanta]

sobota, 20 marca 2010

Na pożegnanie zimy

Wśród pięciu żywiołów nie ma takiego, który by stale przeważał. Z czterech pór roku żadna nie trwa wiecznie. Słońce bywa krótkotrwałe i długotrwałe, księżyc ma swe życie i śmierć. To istota bycia nieprzeniknionym.
Sun Zi Sztuka wojenna (rozdział VI), tłum. Roberta Stillera, Vis-a-vis, Kraków 2004

czwartek, 18 marca 2010

Nocny drapieżnik

Ikonografia atakuje nas jak polujący nocą drapieżnik — potężny i niezwykle skuteczny, a jednocześnie tak cichy, że często w ogóle nie dostrzegamy jego obecności.
Stephen Jay Gould Dzieje życia na Ziemi (przedmowa, co podkreślam, bo praca jest w gruncie rzeczy zbiorowa -- Stephen Jay Gould jest autorem niektórych części, w tym przedmowy i redaktorem), Świat Książki, 2007

----
Bardzo spodobało mi się, jak tę oczywistość Stephen Jay Gould przypomniał. Ale też przypomniał oczywistość oczywistości --- usprawiedliwił się tym, że mimo iż wielu (a już na pewno specjaliści) zdaje sobie sprawę ze złudnego charakteru ilustracji (tu kontekst jest bardzo konkretny, bo chodzi o rekonstrukcje dawnych organizmów żywych, ale przecież tak samo film wpływa na postrzeganie bohaterów powieści*, podobnie film czy obraz -- sprawiają, że tak, a nie inaczej "widzimy" historię). Lecz także ci świadomi, nawet jeśli starają się czasem wpływ ikonografii zlekceważyć, to przecież zwykle mu ulegają... Skuteczny ten drapieżnik.

-----
*) Sam pamiętam, jak zasugerowany Jerzym Hoffmanem byłem przekonany, że Helena Kurcewiczówna była blondynką...

Reblog this post [with Zemanta]

wtorek, 16 marca 2010

L4

It is a most extraordinary thing, but I never read a patent medicine advertisement without being impelled to the conclusion that I am suffering from the particular disease therein dealt with, in its morst virulent form. The diagnosis seems in every case to correspond exactly with all the sensations that I have ever felt.
Jerome Klapka Jerome Three Men in a Boat to say nothing of the dog!, Penguin Books 1994

Trzech panów w łódce chyba wszyscy znają*? Sam notuję, trochę na odtrutkę, bo z przykrością zauważam, że nie dość iż jestem na L4, to ten stan zaczyna mi się jeszcze podobać...

---
*) Na wszelki wypadek, bardzo swobodnie tłumaczę: To niesamowite, ale nigdy nie czytałem reklamy środka medycznego, nie dochodząc do wniosku, że cierpię na właśnie tę chorobę, do której zwalczania jest on przeznaczony, i to w jej najzłośliwszej postaci. Diagnoza wydaje się odpowiadać dokładnie wszystkiemu temu, co sam czuję.


Reblog this post [with Zemanta]

piątek, 12 marca 2010

Zmartwienia admirała

Seydlitz moored in harborImage via Wikipedia

Zanim opuścił Seydlitza [PAK: krążownik liniowy Seydlitz], Hipper wezwał Ericha Readera, swojego szefa sztabu i przedstawił mu swoje obawy, związane z objęciem dowództwa przez kontradmirała Friedricha Boedickera:
"Wiesz, że jestem wielkim miłośnikiem muzyki, mam na myśli dobrą i wyrafinowaną muzykę," zaczął Hipper. "Jestem zwłaszcza miłośnikiem Ryszarda Wagnera, zwłaszcza Lohengrina! Nasza orkiestra... jest teraz w swojej szczytowej formie."
"Rzeczywiscie tak jest, Wasza Ekscelencjo. Dołożymy wszelkich starań by tak pozostało--"
"Z pewnością mam taką nadzieję, gdyż muzyka jest najlepszą formą odprężenia, jaką mamy na pokładzie. To czego się obawiam, to to, że podczas mojej nieobecności może się ona pogorszyć--"
Hipper zamilkł... Po chwili Reader odważył się [zapytać]: "Dlaczego miało by się coś zmienić?"
Hipper podskoczył z krzesł, krocząc tam i z powrotem wygadując się:
"Boedicker nic nie wie o muzyce. Jego gust ogranicza się do pruskich marszy, słodkich walcy i kończy się na Zemście Nietoperza. Jestem pewien, że doprowadzi naszą orkiestrę do upadku, mówię ci!"*
...[Ale] zakończył wybuchając śmiechem. "W końcu, niedługo wracam. Często im pokazywałem, gdzie skrzypce grają źle!"

Robert K. Massie Castles of steel, Jonathan Cape 2004 (wyraźnie cytując wspomnienia Ericha Raedera)
---
Żeby nie sprawiać trudności wyjaśniam -- sama sytuacja w pewien sposób mnie bawi. Admirał, wojna światowa, przed i za krwawe zmagania, a tu troską się otacza orkiestrę... Jakoś to nie pasuje, nawet jeśli się pamięta o skutkach bezczynności marynarki, czyli o buncie w Kilonii w 1918 roku. Tak więc Franz von Hipper mnie bawi, podobnie jak bawi mnie Winston Churchill, który wśród obowiązków premiera w czasie II wojny światowej znalazł czas, by troszczyć się o liczebność stada małp na Gibraltarze.

Ale można też na to spojrzeć inaczej -- bo przecież wszyscy jakiejś rozrywki potrzebują. W o wiele bardziej ponurych czasach i miejscach pojawiają się wspomnienia o tworzeniu orkiestr, grup teatralnych, kabaretów.

A swoją drogą, w Polsce pojmujemy niemieckość, jako coś łącznego, gdzie Wagner występuje obok pruskich marszów, jako jeszcze jeden wyznacznik, a wszysttko się razem doskonale uzupełnia. Tymczasem proszę -- pochodzący z Bawarii Hipper (dość wyjątkowy przykład kariery w Keisersmarine) utożsamia się z muzyką Wagnerem, ale pruskie marsze... brrr... to coś dla niego obcego, dowodzącego złego smaku.

---
*) Before leaving Seydlitz, Hipper summoned Erich Reader, his Chief of Staff, and described one of his worries about turning over to command to Rear Admiral Frierdrich Boedicker:
"You know I am very fond of music, I mean good and refined music," Hipper began. "I'm particular fond of Richard Wagner, particularly Lohengrin! Our band... is at the top of its form just now."
"Indeed it is, Your Excellency. We will take the greatest care to see that it remains so--"
"I certainly hope so, for music is perhaps the best form of relaxation I get on board. What's worrying me is that there might be a change for the worse during my absence--"
Hipper lapsed into silence... After a time Reader ventured: "Why should there be any change?"
Hipper jumped from his chair, strode up and down and blurted out:
"Boedicker knows nothing about music. His taste runs to nothing but Prussian marches, treacly waltzes and bits out of Fledermaus. I'm sure he'll be mucking up my whole band -- mucikng it up, I tell you!"
...[But] he ended up bursting out laughing. "After all, I'll soon get them right again. I've often had to show them myself when the fidles were going wrong!"


Reblog this post [with Zemanta]

środa, 10 marca 2010

Nazywam się PAK

Patrząc za okno, widzę, że mój kalendarz pozostaje proroczy w swoich fotografiach polskiej przyrody. Marzec -- a za oknem bywa (choć nie dominuje, ot, tylko tu i ówdzie) śnieg. Gorzej, że równie prorocze nie są moje wpisy-plany, umieszczone pod datami. 5, 8, 9, 10 i 13 (a zapewne i 12) marca -- skreślam (siła wyższa, bezsiła niższa). Skreślam z różną siłą żalu, czasem w poczuciu, że tak lepiej, czasem wciąż nie mogąc się pogodzić...

Nadmiar czasu pozwolił mi na lektury. "Nostromo" Josepha Conrada okazało się trochę nazbyt oczywiste, podobnie jak "Castles of steel" Roberta K. Massiego (ale obie książki już czytałem, zresztą czytałem więcej o I wojnie światowej na morzu, co ma duże znaczenie w przypadku "Stalowych zamków"). W "Stalowych zamkach" pozostaje jednak wiele anegdot, w których się rozsmakowuję. (Za to media, po chwilowym odcięciu, nie przyniosły niczego zaskakującego, może tylko parę informacji, które wywołały uśmiech na mojej twarzy. Jednak czasem jest to uśmiech politowania... Morał stąd aż nazbyt prosty, że nie warto o doniesienia codzienne dbać. Choć ten brak dbałości uderza w model 'człowieka politycznego', który się interesuje światem wokół siebie i stara się na niego wpływać.)

Może najbardziej zaskakujący bywa Józef Hen z Dziennikiem na nowy wiek (i wcale nie chodzi o to, że młodym warto przypomnieć, że "dziennik" to słowo określające blog w epoce przedinternetowej), który pyta (m.in.), czy Witold Gombrowicz obierał ziemniaki. I odpowiada -- nie, nie obierał.

Ale wróćmy do anegdot na koniec -- "Castles of steel" -- kontradmirał Reginald Hall, kierujący wywiadem marynarki, wspomina:

Pewnego razu, jak pamiętam, zostałęm posłany przez Churchilla bardzo późno w nocy. Chciał ze mną przedyskutować pewien punkt. [...] Wiedziałem tylko, że nasze wizje są zupełnie przeciwne. Spieraliśmy się przez jakiś czas. Wiedziałem, że mam rację, ale Churchill był zdecydowany by doprowadzić mnie do swojego punktu widzenia i wciąż argumentował w sposób, jak najbardziej błyskotliwy. Było już dawno po północy, a ja byłem śmiertelnie zmęczony, ale nic nie wydawało się męczyć Pierwszego Lorda*. Wciąż mówił, a ja wyraźnie nabierałem dziwnego wrażenia, że chcoaiż to zupełnie przeciwne mojej woli, wkrótce zgodziłbym się ze wszystkim co powiedział. Ale jakaś cząstka mnie wciąż protestowała i przywoływała scenkę z pękniętą skorupą z Kima Kiplinga, [tak więc] zacząłem mruczeć do siebie: "Nazywam się Hall, nazywam się Hall..."

Nagle przerwał, spoglądając na mnie spod zmarszczonych brwi. "Co tam mruczysz do siebie?" zapytał.

"Mówię," odparłem, "że nazywam się Hall, ponieważ jeśli posłucham cię dłużej, będę przekonany, że to nazywam się Brown."

"Więc nie zgadzasz się z tym, co powiedziałem?" Śmiał się serdecznie.

"Pierwszy Lordzie," odparłem, "nie zgadzam się z ani jednym słowem z tego, ale nie potrafię się z tobą kłócić. Nie wyćwiczyłem się w tym."

Tak porzuciliśmy temat, a ja wróciłem do łóżka.**




Zresztą ta anegdotka jest ciepła. Znam dwóch panów, którzy potrafią "przekonywać" wywołując u słuchacza zmęczenie wielogodzinnymi perorami (oczywiście wykorzystując przy tym autorytet -- gdyby go nie mieli, rozmówca po prostu wstałby i wyszedł). Po paru godzinach większość słuchaczy podpisuje się pod prawie wszystkim, byle mieć spokój, licząc już tylko na ich kiepską pamięć. Churchillowi przynajmniej można było powiedzieć to w twarz, budząc jedynie serdeczny śmiech. Cóż, młody był, i wśród sprzecznych uczuć, które budził (to potrafiła być osobowość także nieznośnie barwna i romantyczna, zwłaszcza gdy uwzględnimy, że pełniła rolę znaczącego ministra w czasie wojny), wcale liczne były "zakochania się" w nim -- tak określa się na przykład podejście Jacky Fishera, prawie czterdzieści lat starszego reformatorskiego admirała.

Pozostaje mi życzyć Wam spotkań z ludźmi przekonującymi argumentami, a nie wytrzymałością w mowie. I sił. Na wszystkie zamiary!

---

*) Dobra forma Churchilla wynikała częciowo z jego trybu życia -- wstawał, albo raczej, budził się, by zjeść śniadanie w łóżku o ósmej rano, a pracował do godzin nocnych (nie wykluczam, że odpowiedni fragment kiedyś przytoczę na blogu). No dobrze, to trochę mało na dobrą formę, ale zasadniczo on tak pracował -- późno wstać, leniwie rozpocząć dzień, za to trwać na posterunku do drugiej-trzeciej w nocy. Nie każdy był do tego przyzwyczajony.

**) Rear Admiral Reginald Hall, Director of Naval Intelligence:

Once, I remember, I was sent for by Mr. Churchill very late at night. He wished to discuss some point or other with me – at once. […] I only know that his views and mine were diametrically opposed. We argued at somelength. I knew I was right, but Mr. Churchill was determined to bring me round to his point of view and he continued his argument in the most brilliant fashion. It was long after midnight and I was dreadfully tired, but nothing seemed to tire the First Lord. He continued to talk and I distinctly recall the odd feeling that, although it would be wholly against my will, I should in a very short while be agreeing with everything he said. But a bit of me still rebelled and recalling the incident of the broken shard in Kipling’s Kim, I began to mutter to myself: “My name is Hall, my name is Hall…”

Suddenly, he broke off a look frowningly at me. “What’s that you’re muttering to yourself?” he demanded.

“I’m saying,” I told him, “that my name is Hall because if I listen to you much longer I shall be convinced that it’s Brown.”

“Then you don’t agree with what I’ve been saying?” He was laughing heartily.

“First Lord,” I said, “I don’t agree with one word of it, but I can’t argue with you. I’ve not had the training.”

So the matter dropped and I went to bed.


Reblog this post [with Zemanta]