Była to dumna i dzielna armia, która ceniła brawurę i indywidualną odwagę, za to nie bardzo przejmowała się dyscypliną, uzbrojeniem i innymi niepotrzebnymi nowinkami. Główną część sił stanowiła szlachta. Najbogatsi i najszlachetniejsi z nich wszystkich tworzyli elitę armii: husarię. […] Husarię tworzyli najdzielniejsi z najdzielniejszych, stanowiła ona kwiat i dumę polskiego wojska. I jeśli ktoś miał pokonać szwedzkiego agresora, to tylko oni. Ich zadanie w czasie nadchodzącej bitwy polegało na wbiciu się klinem w szwedzki szyk i odpędzeniu rozbitego wojska w stronę Bródna.
[…]
Huzarzy, posuwający się przez pola w kierunku na wschód, prezentowali się wspaniale. Kierowali się wprost na lewe skrzydło sprzymierzonych. Po około 500 metrach przeszli w kłus. Powitała ich artyleria. Drobne, białe obłoczki uniosły się z sypiących iskrami paszcz armatnich, a kłęby dymu zasłoniły baterie po drugiej stronie pola. Kule, przecinając pełne kurzu powietrze, dosięgły pierwszych szeregów nacierającego przeciwnika. Tu i tam padł jakiś koń. Jedna z baterii haubic otworzyła ogień i udało jej się w jakiś niezwykły sposób wstrzelić dymiący granat w sam środek nadjeżdżających nieprzyjaciół. Tego rodzaju eksplodujących pocisków używano bardzo chętnie przeciwko kawalerii, aby zranić konie albo aby je spłoszyć. W miarę jak husaria zbliżała się coraz bardziej, zostawiała za sobą ślad w postaci zabitych i rannych żołnierzy, trupów koni i zrzuconych z siodeł jeźdźców.
Kiedy zostało już tylko 150 metrów, husaria przeszła w galop. Im bliżej była celu, tym bardziej narastał hałas, jaki towarzyszył ich jeździe. Ostrzał artyleryjski stawał się coraz intensywniejszy. Stukot tysięcy końskich kopyt mieszał się z chrzęstem zbroi i ochraniaczy, których blachy tarły o siebie. Stale narastał wibrujący krzyk żołnierzy i parskanie koni, a szyki stawały się coraz bardziej nieuporządkowane w miarę, jak rosło tempo jazdy.
Ludzie, którzy z bronią w ręce oczekiwali po drugiej stronie pola, mogli coraz wyraźniej rozróżniać szczegóły – odległość między nimi i nadjeżdżającymi zmniejszała się. Husaria prezentowała się wspaniale w swych nietypowych, bajecznie kolorowych ubraniach i zbrojach. Drogocenne czapraki i płaszcze, a także złocone i srebrzone ozdoby rynsztunku błyszczały w promieniach słońca. Ramiona huzarów okrywały skóry tygrysów, lwów, panter i rysiów, a w tylnej części niezwykłych kulbak powiewały pióra orłów i czapli.
Kiedy pozostało już tylko 80 metrów, jeźdźcy popuścili cugli i konie przeszły w cwał.
[…] Osiemdziesiąt metrów. Tak krótki był dystans, który dzielił polską husarię od średniowiecza do nowej epoki.
Najpierw wszystko przebiegało tak, jak należało się spodziewać. Polacy na spienionych koniach runęli na Szwedów, dodając sobie animuszu głośnymi krzykami i potrząsając bogato zdobionymi lancami. W ten sposób spadli na lewe skrzydło wojsk sprzymierzonych jak prawdziwa lawina. Stukot końskich kopyt, chrzęst zbroi, okrzyki husarii zlały się teraz w jeden dźwięk, pochłaniając również odgłosy strzałów oddawanych przez Szwedów i Brandenburczyków, przechodząc stopniowo w jeden głuchy, nieprzerwany grzmot, podczas gdy nieregularna, rozbita na grupki masa koni i ludzi starła się z przeciwnikiem w walce wręcz.
Gwardia brandenburska oddała z bliska potężną salwę i na husarię spadł deszcz ołowiu. Ogień prowadzony salwami był jednym z tych wynalazków, które zrewolucjonizowały taktykę toczenia bitew przez armie zachodnioeuropejskie. Cztery lekkie działa załadowane były kartaczami, a salwy oddawano z nich jednocześnie (każdy kartacz zawierał około 36 zwykłych kul muszkietowych; tak więc cztery działa mogły wystrzelić jednocześnie ponad 140 pocisków). W tym przypadku wystarczyło wybrać właściwy moment – przestarzała polska jazda panicznie bała się takiego „maszynowego” ostrzału – dlatego też w jednej chwili atak husarii załamał się. […]
Kiedy wojsko wystawione jest na gwałtowny atak kawalerii, musi wytrzymać do ostatniej chwili i dopiero wtedy dać ognia salwą, bo w ten sposób przyniesie to najlepszy efekt. […] Ponieważ jednak ich najważniejszą bronią był pistolet, a jego skuteczność najlepsza jest z małej odległości, musieli wytrwać na swych pozycjach aż do tej chwili. Dudnienie nadciągającej husarii naprężyło nerwy oczekujących żołnierzy jak postronki. W końcu oddali jedną, głośną jak grzmot salwę. Jednak odległość nadal okazała się zbyt duża. Zamiast teraz ruszyć przeciwko Polakom z szablami w dłoniach, gwardia trwała przez moment niezdecydowana, co zrobić dalej. To wystarczyło. Chwilę potem spadła na nią chmara polskich lanc, wdarła się między nich, rozerwała szyki. Ludzie padali na ziemię w kłębach dymu. Szwadrony złamały szyk, cofnęły się krok do tyłu. Flagi zachwiały się i padły na ziemię. Prawie połowa nacierającej husarii przebiła się jak pocisk przez pierwszą linię przeciwnika.
Szwedzkie i brandenburskie oddziały ustawione były jak zwykle w kilku szeregach, jeden za drugim: pierwszy, drugi i trzeci szereg. Szwedzkie oddziały, które pobite zostały w pierwszej fazie walki uciekły do tyłu, wypełniając wolne przestrzenie między pozostałymi szeregami. Husaria napierała coraz mocniej. Zamieszanie powstało teraz w drugim szeregu. Jednak stojący tu niemieccy najemnicy bronili się dzielnie przy pomocy pistoletów i szpad. Husaria uderzyła jak fala morska w skałę, po czym zatrzymała się. […] Gdy Polacy dostali się pod ogień muszkietów, zmuszeni zostali do odwrotu. Nie mając wsparcia wojsk kwarcianych – których atak zatrzymany został przez kontrnatarcie wyprowadzone z flanki przez Szwedów – rzucili się do bezładnej ucieczki. Jak pstrokata chmura owadów zniknęli za piaszczystym wzgórzem, gdzie szeroka rzeka koni i ludzi rozlała się po całej okolicy w postaci małych strumyków, aby później w ogóle zniknąć z oczu.
Atak, który trwał tylko kilka minut, dobiegł końca.
Peter Englund Lata wojen, tłum. Wojciech Łygaś, Finna 2003
Przydługawy opis, przyznaję. Ale świetnie mi się go czytało – zresztą bitwy warszawskiej niemal nie ma u Henryka Sienkiewicza (z wyjątkiem wyczynu Rocha Kowalskiego, który u Petera Englunda, zgodnie z historią, ma na imię Jakub). Bo i jak opisać ku pokrzepieniu serc przegraną, gdy Polacy mieli dwukrotną przewagę liczebną… A skoro nie ma u Sienkiewicza, to i w naszej ‘świadomości narodowej’ tej nieudanej szarży też nie ma…
PS.
Wiem, że miłośnicy historii to i owo by Peterowi Englundowi mogli zarzucić – oczy widza ‘z północy’ nie wyłapują pewnych subtelnoci w obrazie naszej husarii, wciskają ją na siłę w schemat dziedzictwa średniowiecznego rycerstwa, niegdyś wielkiego, ale w XVII wieku koszmarnie przestarzałego… A przecież husaria potrafiła używać broni palnej i walczyć w formacji pieszej. Ale jednak, coś w tym obrazie jest, zwłaszcza gdy w opisie husarii odnajduję cechy, które zwykle przypisuje się naszemu charakterowi narodowemu: indywidualizm, brawurę, pewną dumę, brak dyscypliny. Czy Peter Englund na pewno nie sugerował się tymi opisami?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz