sobota, 31 maja 2008

Nie lubią Katona – albo mam coraz większy problem z rozumieniem Gravesa

„Mój serdeczny przyjaciel Postum, starszy ode mnie o niecałe dwa lata, opowiadał, że w jakiejś współczesnej książce przedstawiono starego Katona jako sknerę parającego się nieczystymi interesami. Istotnie, była tam jakaś niejasna sprawa ze sprzedażą okrętów i Katon uniknął kompromitacji tylko dzięki temu, że jako sprzedawcę podstawił jednego ze swych wyzwoleńców. Jako cenzor, niby to występował w obronie dobrych obyczajów, w rzeczywistości jednak, jak się zdaje, załatwiał pod tą pokrywką szereg osobistych porachunków. Raz skreślił z listy senatorów pewnego człowieka, gdyż ten „uchybił godności rzymskiej”. Pocałował mianowicie w dzień i w obecności córki swoją żonę!”
Robert Graves „Ja, Klaudiusz”, tłum. Stefan Essmanowski, PIW, 1988

Pierwszy raz z krytyką Katona spotkałem się u Krawczuka w biografii Juliusza Cezara – tam brzmiało to tak:

„Młody Katon – od Cezara młodszy o siedem lat – był tępy i uczciwy, pryncypialny i pozbawiony poczucia humoru. Nie pojmował zupełnie ani finezji gry politycznej, ani też żywych potrzeb społeczeństwa i nowej epoki. Z natury i wychowania konserwatysta, od dziecka pozował na stoickiego mędrca, który idzie zawsze i bezkompromisowo za głosem praw i obowiązku, broni wolności przed zakusami tyrańskimi, jest twardy i nieskazitelny jak monolit. Ta nieustępliwość Katona i brak wyobraźni politycznej przyniosła zresztą sprawie optymatów więcej szkody niż pożytku.”

I pierwszy raz byłem zaskoczony i zaszokowany. Określenie Katon funkcjonuje przecież do opisu człowieka wiernego prawom, zasadom, do głębi moralnego, choć nie stroniącego od pouczania innych. Dzisiaj widzę w nim dwuznaczności i dostrzegam uśmieszki jakie wywołuje, ale i Gravesa i Krawczuka czytałem we wczesnych latach licealnych, gdy jeszcze tych niuansów nie wyłapywałem. Byłem po ich stronie – bo jakżeby inaczej, skoro inteligentnego, odważnego, energicznego i bardzo ludzkiego (w sensie budzących sympatię słabostek) Cezara się lubi? A jednak byłem gdzieś w środku świadomy, że liczni współcześni określiliby zapewne nie jako ‘tępego i uczciwego, pryncypialnego i pozbawionego poczucia humoru’, ale jako moralny autorytet, polityka do bólu uczciwego – ot, takiego Zbigniewa Romaszewskiego, na którego można nie głosować, można nie lubić, ale któremu trudno z pryncypialności i wierności sobie czynić zarzut.

A taki zarzut padał pod adresem Katona. Obrońca demokracji, a my cenimy demokrację i… jesteśmy przeciw. Obrońca swobód obywatelskich i pewnej równości – i znowu, liczni ceniący wolności i równości sympatyzują raczej z Cezarem. No, jest Bocheński, ale… ale on pisał politycznie. Czy jednak inni autorzy nie piszą również politycznie? I czy ja nie czytam politycznie? Przecież tak łatwo wyobrazić mi sobie Katona w naszych wyborach, nawet jedno nazwisko podałem. Trudniej trochę z Cezarem, to takie niedzisiejsze, nie mamy już maja roku 1926…

Ale choć mogę sobie wyobrazić kampanię wyborczą Katona, a nawet własny stosunek do jego kandydatury; to Graves sprawia mi coraz więcej problemów. Pierwszy raz czytałem go w liceum. Wtedy czytałem jako powieść ukazującą autorską wizję dziejów Rzymu, a poglądy Klaudiusza jako poglądy Gravesa, z drobnymi tylko poprawkami na wymogi przyjętej formy. Drugi raz czytałem po studiach. Wtedy dostrzegłem, że „coś jest nie tak”. Że Klaudiusz daje się, w sposób niezauważalny dla siebie, jak i dla naiwnego czytelnika, skorumpować władzy, stopniowo zamieniając się w tyrana. Teraz, odszukawszy Gravesa na półce jako lekką, rozrywkową lekturę, moje podejrzliwości rosną. Czy rzeczywiście Graves nie lubi Katona? Czy to już w zatrutej atmosferze wrogów politycznych republiki żyje, w sposób niezauważalny dla siebie (bo przecież republikę wychwala), Klaudiusz? Tu Klaudiusz ma powody osobiste do niechęci. Ale widać utożsamienie się z pewnym stronnictwem politycznym, trzymanie strony bliskich, wybielanie ich i oczernianie wrogów. Może to nie tyle historia według Gravesa, ale psychologia tegoż autorstwa?


PS.
Zwrócono mi uwagę (i bardzo słusznie! zaraz się wyłączę i oddam biciu w piersi), że popełniłem kompromitującą pomyłkę - u Gravesa i u Krawczuka chodzi o dwóch różnych Katonów (i to łatwo rozróżnialnych dzięki wydarzeniom historycznym, do których odnoszą się, może niekoniecznie cytaty, ale dłuższe wywody obu autorów). Mogę jedynie, wciąż kajając się, na usprawiedliwienie powiedzieć, że obaj Katoni bardzo podobnie postrzegali politykę i swoje obowiązki wobec Rzymu, posiadali też podobne wady, które -- u Gravesa -- łączą się w osobie jeszcze jednego Katona, przyczyny tej dygresji, mianowicie wychowawcy Klaudiusza.

piątek, 30 maja 2008

Odkładając na pólkę "Gdzie jest Bóg?"

Odkładam na półkę "Gdzie jest Bóg?" Węcławskiego. Książka mnie nie zmieniła, zresztą czytałem ją w zbyt małych fragmentach... Mam więc pewną pustkę w głowie. (Choć może przesadzam. Coś jednak zostało, bardziej jednak podskórnego niż nadającego się do podsumowania.) Za to zainteresowało mnie posłowie przeznaczone dla teologów, gdzie Tomasz Węcławski pisze np.:

"Po pierwsze, wydaje mi się, że prawie nie istnieją albo są znacznie osłabione dawne światopoglądowe i kulturowe fundament wiary -- znajduje to wyraz w zazwyczaj nie uświadomionym niezrozumieniu, z jakim dość powszechnie przyjmowane są nawet zupełnie elementarne prawdy wiary, a w konsekwencji także związane z nimi wymagania chrześcijańskiej moralności. Takie niezrozumienie można zaobserwować również u ludzi wykształconych -- także u ludzi wykształconych teologicznie. Nie wynika ono więc w zasadzie z braku wiedzy, ale raczej z braku ożywiającego tę wiedzę doświadczenia i takiej refleksji, która mogłaby doprowadzić do zupełnie świadomego utożsamienia się z doświadczaną prawdą."

Ja w znacznej mierze mogę się zgodzić. Czasem sięgam po Katechizm Kościoła Katolickiego, tak dla zrozumienia -- a potem się dziwię, że w kazaniach, listach episkopatu, wypowiedziach biskupów, czy myślicieli katolickich, pojawiają się wypowiedzi wprost z Katechizmem sprzeczne. Świadomość, którą widzę, jest słaba. Tak jakby religia była podtrzymywana i ożywiana przez idee niezwiązane z Bogiem... Oczywiście są wyjątki, ale wyjątki na tyle rzadkie, że tylko podkreślające faktyczne zepchnięcie sfery sacrum na margines. Ale, jak widać, wracam do tematu, który jakoś mnie trapi, choć nie wierzę w powroty i odrodzenia religijne. Raczej uważam ją za cząstkę kultury, którą warto znać, ale niekoniecznie trzeba wyznawać.

"Popularyzować można bowiem wiedzę matematyczną, przyrodniczą, czy historyczną, ale nie teologię!"

Po lekturze równie mocno nie wiem skąd taki wniosek, jak przed lekturą. Dlaczego? Pamięta się Euklidesa, twierdzącego, że nie ma dróg na skróty do matematyki. Czyżby popularyzowanie było czymś innym, niż drogą na skróty. W obu przypadkach można próbować zainteresować (sam Węcławski pisze, że środowiska otwarte na teologię często spotyka), ale zrozumienie wymaga solidnej pracy. Skąd ta różnica? Mogę się jedynie domyślać, że ze słabej znajomości matematyki...

Ale tu się otwiera miejsce na komentarz na marginesie. Bo wczoraj napisałem, że „słuchacze wcale nie mają zbiorowego poczucia potrzeby lepszego rozumienia muzyki” (z czym pesymistycznie zgodziła się Pani Kierowniczka). I to podtrzymuję. Ale nie znaczy to, że ludzi zainteresowanych nie ma. To zresztą w odniesieniu do muzyki zauważają Barenboim (i Said?), którzy nie tylko dostrzegają chęć zrozumienia, ale także warunek konieczny przyjęcia postawy ucznia – przyznanie się do niewiedzy. I o tym też wspomina Węcławski – spotyka się środowiska, które chciałby poznać (w jego przypadku teologię), ale nie mają od kogo się uczyć... Tak jakby, paradoksalnie, w świecie wolności słowa i wyboru, wszechobecnych mediów, nadmiaru informacji docierających z zewnątrz, to o komunikację między chcącymi się dzielić wiedzą, a wiedzy łaknącymi było najtrudniej...

----
Ks. (jeszcze) Tomasz Węcławski "Gdzie jest Bóg? Małe wprowadzenie do teologii dla tych, którzy nie boją się myśleć", Znak, Kraków 1992

czwartek, 29 maja 2008

Barenboim i Said – no i mogę się stanowczo z nimi nie zgodzić!

Wróciłem do lektury rozmów Barenboima i Saida (po paru dniach oddawania się lekturom ‘gazet lub czasopism’ w pociągu). Tym razem natrafiłem na coś, z czym się głęboko nie zgadzam – z krytyką HIP:


Daniel Barenboim: Jeszcze nigdy żadne pokolenie nie było tak bardzo zaprzątnięte przeszłością. W archeologii widać, jak jedne miasta powstawały na innych. A my nie mamy odwagi iść dalej, pozostawiwszy za sobą to, co powinno zostać pozostawione. Dla mnie jest to część choroby współczesnego społeczeństwa. Różnica między dzisiejszym ruchem instrumentów dawnych a Schumannem, Mendelssohnem czy Wagnerem, którzy grali Bacha i Beethovena, polega na tym, że oni byli naprawdę współcześni. Starali się zbliżyć przeszłość do swoich czasów. Dziś wielu przedstawicieli tego ruchu zakłada (według mnie arogancko), że jest to bardzo nowoczesny trend. A tymczasem mamy tu jedynie do czynienia z próbą powrócenia do przeszłości, spowodowaną brakiem zdolności przekształcenia jej w coś współczesnego. [...] Rozumienia stylu, dokładnego rozumienia wszystkich elementów składowych muzyki. Jest to ciekawe i absolutnie konieczne, sine qua non. Ale próbować odtworzyć przeszłość? Samo słowo „odtworzyć” jest już znakiem ubóstwa.
Ara Guzelimian: Bardzo trafne stwierdzenie.
Edward W. Said: Mamy tu analogię w świecie literatury, chodzi o dość wąskie pojmowanie historii. Podobne wrażenie wywierają słowa tych ludzi, którzy nawołują, byśmy powrócili do klasyków, którzy mówią, że dziś studenci nie dość czytają Homera i Wergiliusza. Ale jak próbowałem wcześniej zasugerować, robią to, chcąc posłużyć się Homerem i Wergiliuszem do zdezawuowania literatury współczesnej, spraw, które niepokoją nas dzisiaj (tj. płci, rasy, klasy społecznej itd.). Twierdzą, że straciliśmy kontakt z naszym dziedzictwem – głównie europejską cywilizacją judeochrześcijańską, że więcej czasu powinniśmy spędzać, czytając prawdziwych mistrzów przeszłości. [...]


Daniel Barenboim i Edward W. Said „Paralele i paradoksy”, tłum. Aleksander Laskowski, PIW, Warszawa 2008

Oczywiście trafiali się tacy, którzy HIP ubierali w różne ideologiczne kostiumy. Jak też i tacy, którzy rozumieli go fundamentalistycznie. Ale, czy cały ten ruch jest taki? A przede wszystkim, czy rzeczywiście jest znakiem ubóstwa i powrotem do przeszłości?

W muzyce nie chodzi o powrót do dziedzictw (oczywiście, są wyjątki), tak jak nie chodzi o postęp – chodzi o przeżycia. Przeżycia, które w zwykłych koncertach filharmonijnych bardzo się skonwencjonalizowały. HIP był próbą odnajdywania głębszej treści poprzez eksperymenty z odtwarzaniem dawnej formy. Próbą, która odniosła większy sukces niż próby twórców muzyki współczesnej. Ale pod pewnymi względami idącą w podobnym kierunku.

Zresztą wszyscy trzej rozmówcy, równie niechętni HIPowi, zakładają, że muzyka, to to, co wykonuje się w filharmoniach. Że Jan Sebastian Bach jest alternatywą dla Elliotta Cartera. Że pop, rock, etno – to jakiś nieistotny margines. Tymczasem jest (a przynajmniej ja tak to postrzegam) odwrotnie. „Klasyka” – cała, od Hildegardy z Bingen po Agatę Zubel, stanowi margines dzisiejszej kultury (nie chciałbym, by rozumiano to pejoratywnie – chodzi mi tylko o udział w muzyce słuchanej współcześnie). Stanowi go przy całym swym zróżnicowaniu i przy mojej zgodzie z Barenboimem, że muzyka współczesna pomaga lepiej rozumieć muzykę w ogóle, zauważam, że słuchacze wcale nie mają zbiorowego poczucia potrzeby lepszego rozumienia muzyki. Zwłaszcza, że wcale często nie przychodzą do „klasyki” z innej części „klasyki”, ale z domów wypełnionych rockiem, popem, czy etno. A to również mogą być klucze do lepszego zrozumienia, niektórych utworów, nikt chyba nie uznałby za coś w rodzaju moralnego obowiązku, zapoznania się z nimi, by lepiej smakować, powiedzmy, współczesne wykonania Vivialdiego.

Gdy czytam wypowiedzi Barenboima, który jednocześnie – jak dalej to zacytuję – odcina się od skrajnych interpretacji społeczny, ale który jednocześnie dostrzega w muzyce wyraz jej społecznego miejsca w danej epoce; to muszę zauważyć, że być może społeczna rola muzyki w baroku, czy klasycyzmie była zapewne bliższa dzisiejszej, niż w okresie romantyzmu. Albo mniej – odcinając się jednak od takich „społecznych” interpretacji – dzisiejsze rozumienie muzyki często stoi w opozycji do ducha romantycznego. Romantyzm, choćby takiego Wagnera, postrzegany jest raczej jako ciężar i balast, niż twórcza i pomocna w odbiorze wartość.

To wszystko prowadzi mnie do stwierdzenia, że nie widzę obecnie w muzyce jednej tradycji i jednego rozumienia. I bardzo dobrze! Każdy może wybrać to, co mu odpowiada. Dlaczego nie?

* * *

Obiecałem odcięcie się Barnboima – proszę:

Daniel Barenboim: Nie jest to trudne, bo z zasady wykonuję taką muzykę, którą chcę wykonywać, dlatego, że mnie interesuje, fascynuje i chcę podzielić się nią z innymi ludźmi. A ty mówisz, że dziś muzyka jest protestem przeciwko społeczeństwu.
Edward W. Said: Ja cię tylko pytam.

PS.
I jeszcze jeden cytat, by uniknąć złego rozumienia Barenboima:
<
I podobnie [PAK: Jak w teologii o Bogu] nie sądzę, żeby można było rozmawiać o muzyce. Można mówić jedynie o subiektywnych odczuciach, jakie w nas budzi.

środa, 28 maja 2008

Robiąc porządki na dysku

Długie godziny spędzam obecnie na próbach* instalowaniu systemu (XP na służbowej Toshibie, nie nie mogę sobie zabrać tej Toshiby do domu i użyczać znajomym paniom do opracowania scenariuszy programów telewizyjnych... to nie ministerstwo sprawiedliwości... płacą też mniej...), krótsze na porządkowaniu dysku – wszystko to w związku z przenosinami do nowego laboratorium. I właśnie robiąc porządki na dysku znalazłem wypisy z „Anegdot z koloratką”. Nie publikowałem ich chyba jeszcze, a że śmiech to zdrowie, to postanowiłem nieco wspomóc NFZ:

Kapłan udowadniał drugiemu kapłanowi, że „Pan Jezus jest Ślązokiem, bo mo oma na Annabergu”.

Ksiądz pyta dzieci:
– Kochane dzieci, kto mi powie, co to jest pycha?
– Pycha to jest wtedy, gdy mama coś dobrego ugotuje! – szybko odpowiada uczeń.

Wszystkie sakramenty ustanowił sam Jezus Chrystus – mówi ksiądz proboszcz tytułem wprowadzenia do ewangelii o weselu w Kanie Galilejskiej.
– Jakimi słowami ustanowił sakrament małżeństwa? – zapytał uczniów.
Jedna z uczennic cokolwiek zakłopotana mówi:
– Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę.

Chłopiec na pierwszej spowiedzi:
– Pożądałem żonę bliźniego swego.
Kapłanowi aż głos odebrało:
– W tym wieku?!
– Tak – wyjaśnia penitent – bo robi lepsze naleśniki niż mama.

Na przerwie między lekcjami ksiądz pyta uczniów:
– Jaka jest najlepsza rada na pokusę?
– Najlepiej jej ulec – stwierdził jeden z uczniów.
– Trzeba jej ulec, bo może się więcej nie powtórzyć – dodał drugi.

Alumn Romuald Rak pyta kolegę Szczepana Rożka:
– Szczepon, a ty grosz na klawierze?
– Jo wola na stole – odpowiada zapytany – Na klawierze nie, bo karty się bardzo ślizgają.

Ksiądz Stanisław Maliński opowiada:
– Proszę księży, idę sobie kiedyś koło kina „Rialto”, a tam pod mostem siedzi niewidomy z żółtą opaską na rękawie i czyta gazetę. Nie wytrzymałem:
– Ależ panie kochany, tak nie można! Niewidomy, a czyta gazetę.
A on mi na to:
– Cy jo cytom? Jo sie ino obrazki oglądom.

Spotykają się przedstawiciele trzech wielkich religii i debatują nad wszechmocą Bożą.
Ksiądz mówi, że była wielka burza, wiatr łamał drzewa, a wtedy zwrócił się w modlitwie do Pana Boga i nagle wokół niego zapanował spokój, zaświeciło słońce.
Iman wychwala wszechmoc Allaha, opisując swoje przeżycie: „Jestem na pustyni. Nagle burza piaskowa, a ja wznoszę modlitwy do Allaha i nagle tam, gdzie stoję, piękna pogoda, słońce słowem cud”.
Rabin mówi: „To nic. Bóg w judaizmie jest wszechpotężny”. I opowiada: „Jest szabat. Wchodzę do synagogi, zauważyłem leżący portfel pełen banknotów dolarowych. Nie wolno mi się schylić i cokolwiek zrobić”. Wtedy wznoszę ręce do góry i słyszę głos Boga: „Szabat trwa wokół ciebie, a tu, gdzie stoisz, jest wtorek”.


Ks. Jan Górecki „Anegdoty z koloratką”

---
*) Ze względu na problemy ze sterownikami do w miarę nowego laptopa, są to próby wciąż nieudane, choć zrobiłem już wszystko zgodnie z zaleceniami z internetu. A preinstalowana Vista jest niezupełnie zgodna z wykorzystywanym oprogramowaniem...

wtorek, 27 maja 2008

Gdzie kończy się dla mnie HIP?

Cieszę się z nowego (no... sprzed tygodnia) zakupu płytowego – płyta nazywa się „The Last Concerts” W. A. Mozart Wien, 1791 i zawiera 27. Koncert fortepianowy B-dur K. 595, oraz Koncert klarnetowy A-dur (K. 622), w wykonaniu Freiburg Barockorchester pod kierunkiem Gottfrieda von der Goltza. Na klarnecie gra Lorenzo Coppola; a na pianoforte: Andreas Staier.

Właśnie! Pianoforte! Wymieniałem tytuł, wykonawców, a to o instrument chodziło. Choć może niezupełnie – bo cenie Andreasa Staiera. A o pianoforte chodzi mimo wszystko.

Otóż przywykłem do wykonań HIP (historically informed performance) w muzyce barokowej. Słuchanie Bacha, czy Handla w innym wykonaniu jest co prawda dla mnie czasami do przyjęcia, ale już nie zawsze. Z Vivaldim jest jeszcze gorzej... Ale, o ile dla baroku moje ucho przyjmuje HIP jako konwencje naturalną, to z klasykami wiedeńskimi już tak nie jest. A przynajmniej nie zawsze. Właściwie poza HIP nie wychodzę chyba tylko w Haydnie. U Beethovena odwrotnie – HIP to wciąż dla mnie ciekawostka. A Mozart jest gdzieś po środku.

Trudno mi przeprowadzić granicę – dokąd sięga dla mnie HIP. Tym bardziej, że wybitni wykonawcy tworzą także ciekawe realizacje muzyki romantycznej czerpiąc z tej konwencji. I też przynosi to dobre skutki – choć nie jest już głównym nurtem. Ale, przyjmując że granica przebiega, gdzieś przez twórczość Mozarta – przedtem będąc regułą, a później ciekawostką, to gdzie ona przebiega, konkretnie?

Opery? Nie robi mi to większej różnicy, choć wciąż nie przestaję się zachwycać tym jak Christie (w konwencji HIP) poprowadził „Uprowadzenie z seraju”. Symfonie? Także plus dla realizacji HIP. Pianistyka... No i tu się zaczyna problem...

Problemem jest dawne pianoforte. Otóż pianoforte solo jest już dla mnie ciekawostką. Rzadko słucham go dla zwykłej przyjemności; jeśli już to dla bardziej wymyślnej przyjemności – posmakowania bardziej egzotycznego brzmienia, odmiennego rozumienia muzyki. Jest lepiej z akompaniamentem pianoforte w operach. Ale gorzej, gdy przychodzi do koncertów fortepianowych... Bo czy pianoforte może brzmieć dobrze z orkiestrą? Zachowywać właściwą równowagę? Czasami w to wątpię – tak bywa, ale tylko bywa, w 27. Koncercie fortepianowym z dobrym Andreasem Staierem. Pianoforte wydaje się zbyt słabym, cichym instrumentem, by prowadzić dialog z orkiestrą. A może tylko nie jestem przyzwyczajony?

Bo dyskutując o HIP należałoby dobrze przyjrzeć się przyzwyczajeniom. Bo z jednej strony nowy fortepian jest lepszy od pianoforte z czasów Mozarta. Z drugiej strony, w muzyce nie tyle mamy postęp, co raczej ewolucję, gdzie każdy zysk okupiony jest jakąś stratą. Fortepian nabrał mocy, pewności, wypiękniał, ale stracił część dawnej subtelności i pewnej świeżości. Oczywiście wiele z tych określeń jest czysto subiektywnych – ale właśnie subiektywizm jest tu istotnym czynnikiem, zarówno podkreślając niejednoznaczność przemian, jak i niejednoznaczność ocen i potencjalne znaczenie przyzwyczajenia.

PS.
Zwrócono mi uwagę (ukłony dla Andrzeja), że granica między HIPem a wykonawstwem... tradycyjnym (chyba lepiej byłoby je nazwać postromantycznym, z uwzględnieniem wpływu Wagnera na wykonawstwo muzyki) jest płynna, bo oba style wpływają na siebie i przenikają się. To prawda. Niemniej nadal wcale często można doszukać się pewnych wzorców, czy elementów charakterystycznych -- takich jak specyficzne brzmienie pianoforte, o które chodziło mi w dzisiejszej notce.

poniedziałek, 26 maja 2008

Dwa rodzaje świętych

“There are two sort of saints: the saints by nature, and the saints from fear. The saint by nature has a spontaneous love of mankind; he does good because to do so gives him happiness. The saint from fear, on the other hand, like the man who only abstains from theft because of police, would be wicked if he were not restrained by the thought of hell-fire or of his neighbours’ vengeance. Nietsche can only imagine the second sort of saint; he is so full of fear and hatred that spontaneous love of mankind seems to him impossible.”
Bertrand Russell “History of Western Philosophy and its Connection with Political and Social Circumstances from the Earliest Times to the Present Day”.

Tłumaczę (bez pretensji o szczególną wierność):
"Są dwa rodzaje świętych: święci z natury i święci ze strachu. Święty z natury cechuje się spontaniczną miłością do człowieka; czyni dobrze, ponieważ przynosi mu to szczęscie. Święty ze strachu, z drugiej strony, tak jak człowiek, który powstrzymuje się od kradzieży ze względu na policję, byłby grzesznikiem, gdyby nie powstrzymywały go myśli przed ogniem piekielnym, lub zemsta bliźnych. Nietzsche wyobrażał sobie jedynie ten drugi rodzaj świętych; był tak pełen strachu i nienawistny, że spotnaniczna miłość do człowieka wydawała mu się niemożliwa."

Nie, nie chodzi mi o Nietzschego. Ale chodzi mi o rzeczywiście dwie różne postawy. Tu oczywiście skrajne (ale świętość niejako z definicji jest skrajna, nieprawdaż?). Bo rzeczywiście, często spotykam ludzi, którzy uważają, że tylko jedna z nich jest możliwa. Weźmy taką ekstremalną sytuację z piątkowej wycieczki -- dwóch sąsiadów w podróży, byłych wyborców Samoobrony... Chociaż nie... to zbyt skrajny przypadek...

PS.
"Powiedział, że honor, l'honneur, nie może być podrzymywany przywilejami szkodliwymi dla toku służby, że honor, l'honneur, jest to bądź negatywne pojęcie nieczynienia czegokolwiek godnego potępienia, bądź pewnego rodzaju współzawodnictwo w celu zyskania aprobaty zwierzchności i nagród, które ją wyrażają."
Lew Tołstoj "Wojna i pokój" -- tak jakoś mi się skojarzyło...

niedziela, 25 maja 2008

Animula vagula blandula

Animula vagula blandula,
Hospes comesque corporis,
Quae nunc abibis in loca,
Pallidula rigida nudula,
Nec ut soles dabis iocos?


Polubiłem ten wiersz cesarza Hadriana. Ale z łaciną dzisiaj -- także moją -- jest źle. W związku z tym szukałem tłumaczeń. Ale, które jest dobre? Pierwsze znalazłem takie, nie znam tłumacza (zapewne zapomniałem wynotować, a teraz nawet nie wiem skąd je wziąłem...):

Duszyczko moja, tkliwa i ruchliwa,
Ciała gościu i wspólniczko,
Co pójdziesz teraz w ostępy ciemności,
Twarde i nagie, i pełne bladości,
A żartów stroić już zwykłych nie będziesz.


Potem znalazłem tłumaczenie Zygmunta Kubiaka:

Duszyczko, kochana wędrowniczko,
Ciała gościu i wspólniczko,
W jakie ty strony odejdziesz,
Bladziutka, naga, zziębnięta,
Gdzie żartować, jak zwykle nie będziesz.


A tak tłumaczy (prozą) Władysław Kopaliński:

Duszyczko ulotna, miła, gościu, druhu mego ciała, dokąd się wybierasz teraz, blada, smutna, zagubiona, bez swej dawnej wesołości?

PS.
Próbując ustalić dokładny tekst łaciński (bo spotkałem dwa warianty) natknąłem się na przekłady obcojęzyczne -- George Gordon Byron:

Ah! gengle, fleeting, wav'iring sprite,
Friend and associate of this clay!
To what unknown region borne
Wilt thou now wing thy distant flight?
No more with wonted humour gay,
But pallid, cheerless, and forlom.

sobota, 24 maja 2008

Wpis zastępczy z Marcjalisem

Chcesz być wolny, Maksymie? Ani co to w głowie!
Lecz jeśli chcesz naprawdę, słuchaj, co ci powiem:
Stołuj się zawsze w domu, nie licz na gościnę,
Pragnienie gaś wejenckim, pospolitym winem,
Śmiej się z tych, co na złocie tylko jadać mogą,
I tak marną, jak moja, zadowól się togą.
Za dwa asy bierz sobie uliczną dziewczynę
I naucz się w swej izbie schylać odrobinę.
Jeśli okażesz tyle rozumu i hartu,
Będziesz stokroć wolniejszy niźli władca Partów.

Marcjalis

Dzisiaj wpis zastępczy, bo leczę swoją złość. Złość na wczoraj. Otóż wybrałem się do rezerwatu na zwiedzanie. Skąd zawróciłem po dwóch godzinach, kompletnie utaplany w błocie. Bo, po pierwsze, Szef zarządził, że wolne za 3 maja będziemy mieli 23 maja, a nie 2, mimo że przekonywano go, iż nie ma co wolnego przenosić na niepewny koniec maja. A jaki koniec maja mamy, każdy widzi. Po drugie zaś, w rezerwacie byłem po raz pierwszy, nie znałem go, a ze względu na problemy z drukarkami tuż przed długim weekendem nie wydrukowałem sobie jego mapki. Więcej – jakoś w nie znalazłem w sobie zapału by nauczyć się jej na pamięć. Nikt też nie mógł mi podpowiedzieć jak się po nim poruszać. Teraz widzę, że zwiedziłem może 1/6 tego ciekawego kompleksu, poddawszy się zirytowany wszechobecnym błotem. (Nie, nie jest tak najgorzej, i tak sobie pooglądałem, choć z daleka, czernice, gęgawy, a przy dworcu kolejowym makolągwy… Ale wczoraj, ubłocony, nawet o tym nie myślałem.) Czyli muszę (przymus odbicia sobie niepowodzenia, nawet jeśli z perspektywy czasu i już przepranych spodni i plecaka, nie wydaje się ono wielkie; więcej – nie żałuję, że tak spędziłem dzień) pojechać jeszcze raz, przy lepszej pogodzie, z mapką i doświadczeniem. Tyle, że Marcjalis nie jest właściwym komentarzem. On w ogóle nie jest komentarzem. On jest cytatem dla Was, gdyż liczę, że Wam się spodoba. Komentarzem już raczej jest Basho:

Oddaj wierzbie
Całą nienawiść, całe pożądanie
Twego serca.

piątek, 23 maja 2008

Niegrzeczni, nieświęci

Halina W., Białystok Powiemy zaraz coś bardzo gorszącego: jest Pani osobą zbyt prostoduszną i czystego serca, żeby pisać dobrze. W czeluściach utalentowanego pisarza kłębią się rozmaite demony. I jeśli nawet drzemią w nim (czy powinny drzemać) przed i po pisaniu, to podczas pisania prowadzą ożywioną działalność. Bez ich pomocy pisarz nie mógłby się wczuć we wszystkie skomplikowane przeżycia swoich postaci. Nic co ludzkie nie jest mi obce – och, pod tą sentencją nie kryją się życiorysy grzecznych świętych. Łączymy wyrazy poważania.”
Wisława Szymborska „Poczta literacka”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000

Nikt by nie wydał „Poczty literackiej”, czyli odpowiedzi na nadsyłane przez czytelników próby literackie, gdyby ich autorka – Wisława Szymborska – nie dostała Nobla. I byłoby to zrozumiałe. Ale mniej kształcące, niż w wariancie, gdy te odpowiedzi wydano.

czwartek, 22 maja 2008

Odkładając na półkę „Wykłady o literaturze rosyjskiej”

„Spotkaliście się może, a raczej na pewno, z tymi okropnymi podręcznikami pisanymi chyba nie przez pedagogów, ale przez demagogów – przez ludzi, którzy ślizgają się po powierzchni książek, zamiast starać się dotrzeć do ich sedna. Niektórzy z nich wmawiali wam pewnie, że głównym celem wielkiego pisarza i właściwie głównym kluczem do wielkości jest "prostota". To mąciciele, nie nauczyciele. Czytając pisane przez studentów obojga płci prace o tym czy innym autorze, często natrafiałem na takie sformułowania - prawdopodobnie echo nauk z okres największej chłonności – jak: "jego styl odznacza się prostotą", "jego styl jest klarowny i prosty" albo "jego styl jest piękny i prosty". Zapamiętajcie sobie: "prostota" to czczy frazes. Żaden wielki pisarz nie jest prosty. Prosty jest "Saturday Evening Post". Prosty jest styl gazetowy. Prosty jest Upton Lewis. Prosta jest mama. Proste są bryki i streszczenia. Proste jest przeklinanie. Ale Tołstojowie i Melville'owie nie są prości.”
Vladimir Nabokov (o Śmierci Iwana Iljicza) w "Wykłady o literaturze rosyjskiej", tłum. Z. Batko, MUZA SA., Warszawa 2002

I tak się składa, że wynotowany fragment nałożył mi się czasowo z zakończeniem lektury tych wykładów Nabokova. I wypadałoby nie tylko powiedzieć, że Nabokov ma sporo racji (to znaczy prostota bywa wartością, ale właśnie – bywa, a nie jest, zawsze i wszędzie; ona musi występować w pewnych kontekstach; a ponadto Nabokov to szczególarz (i słusznie!), on łapie niuanse, a nie ma prostego stylu, jednocześnie zniuansowanego – jeśli mamy mieć niuanse, to prostota stylu może być tylko powierzchownym wrażeniem), ale także coś o samej książce… A to już takie proste nie jest.

Bo „Wykłady o literaturze” Nabokova były dla mnie swoistym objawieniem. („Wykłady o literaturze rosyjskiej” w mniejszym stopniu, bo i objawienia rzadko chodzą seriami, i sam Nabokov więcej miejsca poświęca oświecaniu Amerykanów, co do rosyjskich warunków, dziejów i zwyczajów – a to już takie ciekawe nie jest; no, może z wyjątkiem niektórych zwyczajów.) Objawieniem, bo choć wielu czytelników dostrzega w książkach coś więcej niż fascynujące historyjki, to mało kto potrafi o tym mówić. I w procesie edukacji wciąż zwracano mi uwagę na kontekst historyczny, na patriotyzm, przesłanie, wartości… Z wartości typowo literackich, chyba przerabialiśmy tylko opisy przyrody. A i to było traktowane jako obowiązkowe nudziarstwo. Właściwie piękno literatury musiałem dla siebie odkrywać samodzielnie. I oto trafiłem na Nabokova, który mi wytłumaczył punkt po punkcie, że widzę i rozumiem z tego wszystkiego jeszcze strasznie mało… Ale nie robił tego jako jakiś guru, czy surowy nauczyciel, ale raczej jako przewodnik, próbujący nauczyć czytać. Bo to, że mamy tu konkretne powieści nie powinno mylić – to przykłady raczej, niż punkty obowiązkowe.

Nabokov uczy tego, o co chodzi w literaturze. A chodzi o sposób opowiadania. Właśnie – sposób, nie treść. Treść może nie tyle nie jest ważna, co nie jest krytyczna. Właściwie z wszystkiego można zrobić wielką sztukę (Nabokov cytuje anegdotę o Czechowie, który dał się namówić do napisania opowiadania, bodajże o papierośnicy…). Można, o ile się potrafi. Liczy się więc styl, niuanse, ukryte nawiązania, podskórne opowieści; to styl tworzy atmosferę otaczającą powieściowy glob.

I pozostaje mi tylko westchnąć, że gdyby tego uczono w szkołach, to cała dyskusja o lekturach nie miałaby sensu. A swoją drogą, wykłady Nabokova byłyby dobrą lekturą!

środa, 21 maja 2008

Russian Air Force Fighter

Zwykle tego typu wpadki umieszczam na "A ono siedzi się oblizuje", albo podsyłam Fio. Tę podesłałem, ale jest zbyt piękna by ją tu pominąć (zwłaszcza, że liczę iż jakiemuś patriocie otworzy się nóż w kieszeni).

Żeby nie było wątpliwości -- to polski model, a firma jest z Wrocławia...

wtorek, 20 maja 2008

I jeszcze raz Barenboim

„Jeśli przyjrzeć się roli muzyki, jak również teatru i opery, w społeczeństwach żyjących w systemach totalitarnych, okazuje się, że to jedyna przestrzeń, w której totalitaryzm może być krytykowany. Innymi słowy, wykonanie utworu Beethovena w hitlerowskich Niemczech czy jakiejkolwiek innej dyktaturze, prawicowej bądź lewicowej, jest wezwaniem do wolności. Może nawet być bezpośrednią krytyką danego reżimy. W takim kontekście muzyka jest niepokojąca, ale jednocześnie podnosi na duchu. To świat bardzo odległy od uciech, które dawały divertimenta Mozarta czy walce Straussa.”
Daniel Barenboim

Na takie rozumienie Beethovena za PRL byłem i trochę za młody (to jednak wymaga doroślejszego przeżywania muzyki, niż to do którego byłem zdolny) i nie czułem się wcale zniewolony (bo i PRL późny, idiotyzmy zaś jedynie wzbudzały śmiech). Za to poczułem to wyraźnie przy słuchaniu „Fidelia” za czasów ministra i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry. Także nie czułem się osobiście zniewolony, ale w „Fideliu” mamy jeszcze libretto, które było tak bardzo pod prąd umysłowych mód IV RP, tego co wmawiała jako oczywiste telewizja czy propisowscy dziennikarze, że musiałem przystanąć przy tym dziele i poważnie pomyśleć o wolności. Wolności nie tylko dla wybrańców losu, ale dla wszystkich, także tych, którzy mają grzeszki na swoim sumieniu.

To „Fidelio”. Ale symfonie Beethovena to także wolność. Bardzo własna, prywatna, intymna wręcz. Tylko rzadko polityczna. Ale zawsze wolność.

„Jeszcze raz przyjrzyjmy się IV Symfonii Beethovena, z perspektywy czysto harmonicznej. Wstęp jest poszukiwaniem tonacji. Zaczyna się od samotnego dźwięku b. Może więc być B-dur. Ale także As-dur. Może to być każda tonacja. Później grają smyczki unisono, więc nie dają nam informacji o tonacji. Pod koniec introdukcji pojawia się akord dominantowy tonacji B. Utwór zaczyna się od dźwięku b, na początku jednak nie było jasne, czy tonacja będzie molowa, czy durowa. A potem część allegro, ekspozycja utworu, oba jej tematy, potwierdzają, że jest to tonacja B-dur. W jakim celu trzeba to stwierdzić? Ażeby dać poczucie bezpieczeństwa, odnaleźć swój harmoniczny dom. B-dur staje się tym domem. Później, za sprawą bardzo sprytnej zmiany enharmonicznej, dzięki której b staje się ais, pod koniec części nagle zostajemy przeniesieni na obcy teren. Dlaczego obcy? Bo określiliśmy już, gdzie jest nasz dom. To właśnie nazwałbym psychologią tonalności. Chodzi o stworzenie poczucia przynależności, podróż w nieznane, a potem powrót. Ten proces wymaga odwagi. Mamy określenie tonacji, można nazwać je afirmacją jednostki. Chodzi o poczucie bezpieczeństwa, które daje nam znany obszar, ale pozwala on też udać się w nieznane. Trzeba mieć odwagę zgubić się*, by na koniec odnaleźć tę słynną dominantę, która w zaskakujący sposób prowadzi nas z powrotem do domu. Mamy tu proces równoległy do tego, który każdy człowiek musi przejść wewnątrz siebie. Po pierwsze, by dokonać afirmacji własnego ja, później by mieć odwagę porzucić tę tożsamość i w końcu na nowo ją odnaleźć. Myślę, że w muzyce chodzi właśnie o to. Nie powiedziałbym, że zawsze jest to krytyka społeczeństwa czy jednostki, lecz z pewnością paralela dla najskrytszych ludzkich myśli i uczuć. O to właśnie chodzi w muzyce Beethovena.”
Daniel Barenboim w Daniel Barenboim i Edward W. Said „Paralele i paradoksy”, tłum. Aleksander Laskowski, PIW, Warszawa 2008

Brzmi to trochę uczono, ukazując pewną trudność relacjonowania muzyki – mogę jednak wszystkich laików pocieszyć, że to słychać (choć może pewnego osłuchania to wymaga) i można to zrozumieć intuicyjnie, nie znając muzycznych pojęć. Warto sięgnąć po IV Beethovena (trochę jakby mniej znaną jego symfonię...) i porównać. Ja, przy może niezupełnie takim opisie, ale jednak trochę podobnym, otwarłem się na muzykę Beethovena, którą początkowo zbywałem znudzonym machnięciem ręką – bo przecież Beethoven jest taki ograny i wyeksploatowany, że ‘już nudny’. A to wcale nie prawda.

---
*) Nadal czytuję Ravisiego komentującego Biblię. I wczoraj czytałem jego rozważania nad powrotem syna marnotrawnego w nawiązaniu do opowiadania Gide’a. Gide opowiedział tę historię inaczej – to nie powrót był wartością, ale odejście i odnalezienie wolności; powrót zaś to tchórzostwo, kapitulacja. Wprowadził więc ‘najmłodszego syna’, który kontynuuję próbę brata. Myślałem, że Ravisi, bądź co bądź biskup katolicki, skrytykuje tę interpretację. A on niezupełnie to zrobił – powiedział, że każdy widzi jej wady i zalety. I tylko je krótko podsumował – powrót wymaga wolności i dojrzałości. Trwanie przy ‘ojcu’ (którego utożsamił z Kościołem) bez wolności i dojrzałości, bez możliwości odejścia, nie jest nic warte. I proszę, kto by się spodziewał? Oczywiście, kto by się spodziewał, że Beethoven opisał dzieje syna marnotrawnego.

PS. Dzisiaj miało być coś innego. Cytat z Nabokova o prostocie, albo wyrzut, że codziennie mam zebrania i chyba będę musiał wziąć urlop by w końcu popracować... Jakby tych zebrań było mało, notka z cytatem z Nabokova gdzieś mi się zapodziała, a nie mam książki pod ręką... Ale ten Barenboim nie jest zastępczy – nie należy tego tak rozpatrywać. Po prostu przeczytałem te słowa dzisiaj rano, bardzo chciałem je przytoczyć, ale mój zmysł formy opierał się, wskazując, że już zbyt często cytuję „Paralele i paradoksy”, i że powinienem dać Wam od tego odpocząć.

poniedziałek, 19 maja 2008

Barenboim i Said -- raz jeszcze

„Dźwięk jest efemeryczny. Przemija. To jeden z powodów, dla których jest w nim tyle ekspresji. Nie można mieć go na zawołanie. Nie można rozsunąć zasłon i zobaczyć go ponownie jak obrazu, czy otworzyć, tak jak otwiera się książkę. [...]”
Daniel Barenboim

„To jeden z powodów, dla których współcześnie muzyka, przynajmniej na Zachodzie, jest oddzielona od pozostałych sztuk. Wymaga ona szczególnego wykształcenia, którego większość ludzi po prostu nie otrzymuje. W efekcie odsuwana jest coraz dalej i staje się czymś coraz bardziej elitarnym. Ludzie obeznani z malarstwem, fotografią, teatrem czy tańcem nie mogą mówić z taką łatwością o muzyce. A jednak, jak pisze Nietzsche w Narodzinach tragedii, muzyka potencjalnie jest najprzystępniejszą ze sztuk, bo postawa apollińska spotyka się tu z dionizyjską. Powstaje silniejsze wrażenie niż w przypadku innych sztuk. A paradoks polega na tym, że muzyka, mimo że dostępna, nie może być zrozumiana.”
Edward W. Said

Daniel Barenboim i Edward W. Said „Paralele i paradoksy”, tłum. Aleksander Laskowski, PIW, Warszawa 2008

Zrozumiana? Niezrozumiana? Byłem wczoraj na koncercie, którego część stanowiła prapremiera Koncertu Marty Ptaszyńskiej na flet, harfę i orkiestrę. Koncert składał się z dwóch części, z których pierwsza była inspirowana kolorami, a druga rytmami. Wydawałoby się, że nic prostszego, tylko zamienić się w słuch i bawić barwami, albo rozkoszować rytmami. Ale ta prostota była trudna. Dla niektórych zapewne nawet bardzo trudna. Tak, jakby szukało się klucza tam, gdzie drzwi są już dawno otwarte.

niedziela, 18 maja 2008

Kto może grać muzykę arabską?

„Szczególnie dobrze pamiętam pierwszą dyskusję, ponieważ natychmiast uwidoczniły się wszystkie napięcia, które mieliśmy w sercach i głowach. Rozmowa zaczęła się od pytania: „Co sądzicie o tym przedsięwzięciu?”. Jeden chłopiec podniósł rękę i powiedział „Czuję się dyskryminowany, ponieważ próbowałem dołączyć do improwizującej grupy i nie pozwolili mi”. Zapytałem więc, co się dokładnie zdarzyło. Inny (skrzypek z Libanu) wyjaśnił: „Kiedy wieczorem kończą się zajęcia, zazwyczaj około jedenastej zbieramy się, by improwizować muzykę arabską”. Zwróciłem się więc z prośbą do pierwszego z nich, by wytłumaczył, o co chodzi. Odpowiedź brzmiała: „Jestem Albańczykiem. Przyjechałem do Izraela, ale pochodzę z Albanii i jestem Żydem, a oni powiedzieli mi «Nie możesz grać muzyki arabskiej. Tylko Arabowie mogą grać muzykę arabską»”. Była to niezwykła chwila. I później dyskutowaliśmy o tym, kto może grać muzykę arabską, a kto nie.
To była jedna sprawa. Następne pytanie brzmiało: „Jakie masz zatem prawo grać Beethovena? Nie jesteś Niemcem”. Podobna dyskusja prowadziła donikąd. […]
Z początku atmosfera była pełna niepewności. Dziesięć dni później chłopiec, który twierdził, że tylko Arabowie mogą grać muzykę arabską, uczył Yo-Yo Ma, jak nastroić wiolonczelę w skali arabskiej. Najwidoczniej uznał, że Chińczycy mogą grać muzykę arabską.”


Edward W. Said opowiadając o warsztatach w Weimarze, które rozpoczęły istnienie orkiestry West-östlicher Diwan (w Daniel Barenboim i Edward W. Said „Paralele i paradoksy”, tłum. Aleksander Laskowski, PIW, Warszawa 2008).

Dodam tylko, że orkiestry West-östlicher Diwan z Barenboimem zdobyli już za swoje realizacje parę nagród (choć być może należy brać poprawkę na polityczną poprawność izraelsko-arabskiej orkiestry; jak i poprawkę w poprawce, na kontrowersyjność interpretacji Daniela Barenboima (z której się onże się cieszy, wskazując na dobre towarzystwo, w którym się znalazł)).

sobota, 17 maja 2008

Jakby obecne były nie dość prymitywne

„Nowy dyrektor Biblioteki jest, jak mówią, literatem, który się poświęcił badaniom dawnych języków (jakby obecne były nie dość prymitywne) oraz demagogicznemu wychwalaniu wyimaginowanego Buenos Aires nożowników.”
Jorge Luis Borges „Kongres” (w „Księga piasku”, tłum. Zofia Chądzyńska, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998)

Pisałem już o barokowym języku Borgesa w „Powszechnej historii nikczemności”. Nie jest to zjawisko zupełnie typowe dla niego, choć w jakiejś mierze stanowi inny wyraz upodobania do ‘labiryntów’.

A tutaj zastanawiam się, czy Borges nie myśli o sobie – w końcu szefował Bibliotece i wychwalał wyimaginowane Buenos Aires nożowników. (A i nie bez znaczenia jest, że czytam „Pierwsze słowo” Martina Kuckenburga, przeszedłszy już teorie „ach!” i teorię „hau-hau”, ekscytując się prymitywizmem pewnych pomysłów, które jednak wolę, od słuchania rozmów w tramwajach, czy pociągach.)

piątek, 16 maja 2008

Pieniądze szczęścia nie dają

„Pieniądze szczęścia nie dają. Mam teraz 50 mln dolarów, ale jestem tak samo szczęśliwy jak wtedy, kiedy miałem 48 milionów.”
Arnold Schwarzenegger (za Forum)

Zapewne ma rację. Gdyby mój majątek wzrósł z 48 milionów dolarów do 50 milionów dolarów, czułbym zapewne taki sam przypływ szczęścia, co gdyby wzrósł z 480 dolarów do 500. Ale, gdy mowa o samych 2 milionach dolarów, to zrobiłyby mi kolosalną różnicę, choć wątpię, czy uszczęśliwiły.

czwartek, 15 maja 2008

Odkładając na półkę: Neil Postman "Zabawić się na śmierć"

Zacznijmy od początku, czyli od wstępu Macieja Mrozowskiego. Z jednej strony łagodzi on wypowiedź Neila Postmana, wskazując na różnice między amerykańskim modelem telewizji rozrywkowej, a europejskimi wizjami telewizji publicznej. Z drugiej strony sugeruje on polską perspektywę – zwłaszcza w odniesieniu do przekazu religijnego w telewizji. Oba te spojrzenia są intrygującym punktem wyjścia do dyskusji o „Zabwić się na śmierć” - pierwsze, ze względu na wyraźne niezrozumienie krytyki Postmana, drugie – gdyż i świat i Polska zmieniły się bardzo od roku 1984 (Orwellowskie nawiązanie Postmana, nieco mimowolne, bo odwołuje się on raczej do wizji Huxleya).

Pierwsze wskazanie jest o tyle błędne, że Postman nie proponuje lepszej telewizji. Więcej – woli „Drużynę A” od „Ulicy Sezamkowej”, co nie ani jest krytyką „Ulicy Sezamkowej”, ani pochwałą „Drużyny A”. Postman nie krytykuje telewizyjnej papki za jej zawartość – on wychodzi ze stwierdzenia (MacLuhana), że środek przekazu sam jest przekazem – i to ten przekaz krytykuje. Przekaz telewizyjny konkuruje i wygrywa z kulturą słowa pisanego. „Kultura słowa pisanego” to coś więcej lektura od czasu do czasu. To sposób postrzegania świata, a zwłaszcza ‘dyskursu publicznego ‘ (podtytuł książki Postmana to ‘Dyskurs publiczny w epoce show-biznesu’) – uporządkowanie myśli (‘linearność wypowiedzi), nacisk na logikę, konsekwencję, umiejętność wskazywania złożonych zależności, itp. Telewizja niesie za sobą kulturę obrazu – kolejnych, zmiennych i nie powiązanych ze sobą logicznie scen. Tymczasem – zdaniem Postmana – to właśnie kultura słowa pisanego (i drukowanego, które rozpowszechniło wiedzę i dyskusję) stanowi podstawę kultury demokratycznego państwa. Programy polityczne oderwane od logiki i konsekwencji w telewizji zostają skrócone do postaci sloganów reklamowych, do tego jak kandydaci wyglądają i uśmiechają się do kamery.

Zdaję sobie sprawę, że Postman nie pisze ‘konstruktywnej krytyki’. On pisze paszkwil na coś, co postrzega jako zagrożenie dla obecnej (a raczej już przeszłej) kultury, której wyższość wysławia. Gdy mówi, że dyskusja w telewizji jest telewizją, ale przestaje być dyskusją; gdy mówi, że edukacja w telewizji jest telewizją, ale przestaje być edukacją; gdy mówi, że religia w telewizji jest telewizją, ale przestaje być religią; gdy mówi, że kultura w telewizji jest telewizją, ale przestaje być kulturą; i że to wszystko nie ogranicza się do samej telewizji, bo stanowi pewien model wpływający na dyskusję polityczną, edukację, religię i kulturę – w znacznej mierze ma rację. Wystarczy spojrzeć jak płytka jest dyskusja polityczna, operująca prymitywnymi hasłami. Ale w znacznej mierze nie znaczy w pełni.

Muszę tu zastrzec, że nie jestem miłośnikiem telewizji. Może dlatego, że nie potrafię być ‘widzem’ jakiego odmalowuje Postman – kręcącym się po pokoju, kuchni, robiącym porządki, wykonującym prace domowe przy włączonym telewizorze. Albo oglądam telewizję – a wtedy unikam prac domowych; albo zajmuję się pracami domowymi – a wtedy telewizor zwyczajnie mi przeszkadza i go wyłączam. (Jedyny wyjątek to prasowanie – ale i tu wolę DVD.) To, plus niechęć do telewizyjnej ramówki (jakoś zawsze nadają ciekawe programy, gdy ja mam inne plany, a gdy ja mogę oglądać telewizję to ‘nic nie ma’, ilu bym kanałów nie miał na kablu), sprawia, że telewizji niemal nie oglądam. Ale czasem miło wspominam Sondę, program, który miał (dla mnie) wielki walor edukacyjny. Pamiętam też parę dobrych filmów dokumentalnych, rozbudzających zainteresowania, zachęcających do wertowania popularnonaukowych książek. Albo, na przykład, telewizyjne pogadanki Bernsteina. Więc nie mogę się zgodzić, że telewizja uniemożliwia edukację – to tylko forma, którą trudno opanować tak, by przynosiła pożytek.

Patrząc nieco szerzej, gdy tak czytałem Postmana wylewające swe żale na nielogiczną i zabawową telewizję, sprawiającą że ludzie obojętnieją i stają się irracjonalni, miałem wrażenie, że czytam dietetyka zwalczającego zamiłowanie do słodyczy. Bo zbytnio kaloryczne, powoduje tycie, choroby serca, bezwartościowe... Zwalczającego słusznie, ale przecież czekolada jest smaczna! Czy zakazalibyśmy jej z powodu dietetyki? Raczej przychyliłbym się do zdania, że w umiarkowanej dawce i słodycze są dobre*.

Postman przypomina, że dzisiejsza demokracja** jest produktem „galaktyki Gutenberga”. To prawda. Nowe, telewizyjne czasy niosą coś nowego i wymuszą zmiany w systemie politycznym. Ale jakie? I czy z góry można założyć, że stan obecny (a raczej już przeszły) to szczyt kultury, z którego możemy już tylko kroczyć w dół? Tego nie wiem, a uważam to za pytanie nie mniej ważne, niż ostrzeżenie, które Postman stawia.

I kolejna rzecz: Postman krytykuje obrazkowość i wyrywkowość telewizji, skrótowość informacji. Ale krytykuje także to, że telewizja przynosi obrazy z daleka, dla nas nieważne. Że goni za sensacjami, ale nie tylko – że przedstawia informacje, które nas osobiście nie dotyczą; których nie możemy przeanalizować (bo brak nam ich dogłębnego zrozumienia), ani na które nie możemy reagować (bo są zbyt odległe), co przynosi prowadzi do biernej postawy konsumenta informacji; zamiast postawy aktywnej. W jakiejś mierze konkluzja jest słuszna, ale czy w dzisiejszym świecie, gdzie komunikacja jest tak łatwa, gdzie powiązania są tak dalekie, można sobie pozwolić na zamknięcie oczu na to, co daleko? Weźmy tragedię w Syczuanie – zginęły tysiące ludzi, oglądamy obrazy zruinowanych miast, tych, którzy stracili bliskich, rannych – i nie możemy pobiec i im zwyczajnie pomóc. Jesteśmy zmuszeni do biernej obserwacji. I to w demoralizującym towarzystwie nowego wideoklipu, czy skandaliku z życia celebrytów. Czy rzeczywiście lepiej by dla nas, jako ludzi i członków społeczności było, by o tym nie wiedzieć?

***

Jednocześnie zachwycam się Postmanem i zachowuję pewien sceptycyzm... Ot, taka niekonsekwencja telewizyjnych czasów. Ale to nie wyczerpuje tematu, bo pozostała polska perspektywa w spojrzeniu na „Zabawić się na śmierć”.

Pierwszą moją myślą, było sięgnięcie pamięcią wstecz, do roku 1984. Nie pamiętam go dobrze – nic dla mnie szczególnie ważnego wówczas się nie wydarzyło. Może z tym konkretnym rokiem kojarzę w pamięci jedynie nalepki z emblematem olimpiady, na którą Polacy nie pojechali. Ale jednak jest pewna różnica – reklamy i sponsorzy. Uderza to zwłaszcza, gdy Postman pisze o „Ulicy Sezamkowej”. Przypuszczam, że w 1984 roku największy mój problem z „Ulicą Sezamkową” (pozostawiając na boku to, że byłem już na nią ‘trochę’ duży) polegałby na zrozumieniu, co to znaczy, że odcinek sponsoruje litera ‘c’. Kultura nowoczesnej reklamy to rzeczywiście wielka nowość w Polsce, która nastała po przemianach roku 1989. A bez kultury reklamy, także takiej, która przerywa film w połowie, telewizja jest jednak innym medium.

Od tego czasu zrobiliśmy naprawdę wielki postęp. A tegoroczne wystąpienie Prezydenta RP z podkładem muzycznym z „Polskich dróg” i przebitkami filmowymi, stanowi nasz oryginalny wkład w światowe postępy kultury telewizyjnej...

I kolejna rzecz – Postman jest zaangażowany w działalność kościołów protestanckich w USA, stąd jeden z jego rozdziałów stanowi o programach religijnych w telewizji. A słusznie zauważył Maciej Mrozowski (we wstępie), że przypadek Jana Pawła II, zwłaszcza w Polsce, to ważny punkt w dyskusji na ten temat. Tezą Postmana jest, że także w przypadku religii rozrywka i ‘prezenter’ są ważniejsi od przekazu. I właśnie to przypomina mi recepcję Jana Pawła II i utyskiwania, że pamięta się kremówki, a nie nauczanie. Przecież to klasyczna ilustracja tezy Postmana! Jan Paweł II jako osobowość telewizyjna – bo w telewizji wciąż oglądana, bardziej niż nauczyciel religijny – bo rzadko czytany. I to wszystko nawet nie jako kwestia osobistego stylu (choć faktycznie był postacią bardzo medialną), a epoki i jej medium.

***

Neila Postmana jako autora nie lubię. Irytuje mnie jego niechęć do nowych technologii, będąca czymś więcej niż racjonalną krytyką. „Zabawić się na śmierć” czytałem jednak z przyjemnością. I chętnie ją polecam, nawet jeśli Postman nie docenił i nie zrozumiał nadchodzącej kolejnej rewolucji – komputerów (do których, jako medialnie ‘przecenionego’ narzędzia bliskiej przyszłości się odnosi) i internetu, które dzisiaj, tak jak i telewizja, wpływają na naszą kulturę.

---
*) Co muszę upatrzyć dwoma uwagami. Po pierwsze słodycze lubię i przypomnienia dietetyków są dla mnie wiecznym wyrzutem sumienia. Po drugie zaś, tak jak i wysoce energetyczna czekolada, w pewnych sytuacjach telewizja może być dobra – na przykład Indie prowadziły wielką akcje edukacyjną przy pomocy telewizji, na masową skalę poprawiając jakość własnego rolnictwa. Duży obszar, niska kultura literacka, trudności z dotarciem odpowiedniej liczby nauczycieli na prowincję – to wszystko mogła naprawić telewizja.
**) Ciekawe w jakiej mierze dotyczy to dobrego funkcjonowania także wolnego rynku?

---
Neil Postman „Zabawić się na śmierć” (tłum. Lech Niedzielski), MUZA S.A., Warszawa 2006

środa, 14 maja 2008

Trzy uwagi pokoncertowe

Wczoraj byłem na koncercie z okazji 60-lecia Duszpasterstwa Akademickiego w Katowicach. Nie, nie mam z nim nic wspólnego poza znajomościami... Sam koncert łączył różną muzykę, od współczesnych (choć prostych) chórów, poprzez kwartet Mozarta, gospel, ballady Sojki po występ zespołu Instytutu Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Ale o koncercie nie mam zamiaru tu pisać, a jedynie zamieścić parę uwag na marginesie.

Zaczynał Chór Kameralny Akademii Muzycznej. I w przedostatnim utworze złapałem się na tym, że jedna z chórzystek nie śpiewa. Nie, nie byłem tak dobry by usłyszeć to z dziewiątego rzędu. Zobaczyłem to. Pani czasem otwierała usta. A czasem nie. Nawet, gdy chór śpiewał samogłoskę ‘o’ wargi wręcz przygryzała. Ale to nie było pierwsze spostrzeżenie. Wcześniej dostrzegłem dość dziwną postawę – trzymała się na bok, jakby coś bolało. Ale potem zorientowałem się, że tak ma być. Że to nie ból, ale postawa przyjęta na koncert, gdy nie ma co robić z rękami. Ale jednocześnie był to gest obronny – jakby wyrażający niepewność, strach, wstyd. Jednak i to nie było pierwsze. Bo pierwsze, co kazało mi wychwycić niezwykłe zachowanie chórzystki to były jej oczy. Rozbiegane. Ale dlaczego patrzyłem chórzystkom w oczy? Nawet ładnym?

Kolejnym punktem był Kwartet G-dur K. 80 Wolfganga Amadeusza Mozarta, zagrany z klasą przez Kwartet Śląski. Po pierwszej części rozległy się ciche brawa. Po drugiej głośne. Po trzeciej jeszcze głośniejsze. A najgłośniejsze na końcu. Na sali byli studenci, nauczyciele akademiccy, rektorzy, księża i jeden arcybiskup. Średnia wykształcenia była bardzo wysoka. Wydawałoby się, że obycia na imprezach kulturalnych też... A mimo to spora część słuchaczy nie wiedziała kiedy klaskać przy wykonaniu utworu klasycznego... Wiem, że nikt nie napisał na zaproszeniach, że Kwartet G-dur ma cztery części. I zastanawiam się, czy każdy musi wiedzieć, że typowa budowa kwartetu smyczkowego jest oparta o schemat sonaty, czyli jest to utwór czteroczęściowy. Ale, że się nie klaszcze w przerwach, tylko czeka na koniec, który w przypadku niezorientowania publiczności wskazują sami wykonawcy wstając z miejsc, wydawało mi się dość oczywiste. Niestety, wychodzi na to, że nawet w takim towarzystwie wielu po raz pierwszy słuchało na koncercie muzyki klasycznej...

Czyżby wziął na to poprawkę Stanisław Sojka, który zapowiadając kolejny utwór – „Natchnienie” do wiersza Leopolda Staffa, konfidencjonalnie zwrócił się do publiczności: „Dla młodzieży wyjaśniam – Leopold Staff: polski poeta dwudziestowieczny.”...

PS. I w ten sposób mogę uznać, że mój blog jest misyjny i niesie wartości edukacyjne. Można się z niego dowiedzieć jaką dziedzinę sztuki uprawiał Leopold Staff, oraz ile części ma Kwartet G-dur K.80.

wtorek, 13 maja 2008

Rumieniec

„Przypadki oblewania się rumieńcem, czerwienienia się, płonienia itd. (podobnie jak reakcja odwrotna, czyli wszelkie blednięcia) są w książce i w ogóle w literaturze tego okresu niezwykle częste. Można by całkiem fałszywie wnioskować, że w XIX wieku ludzie czerwienili się i bledli częściej i bardziej zauważalnie niż dziś, jako że rodzaj ludzki był wówczas trochę młodszy. W rzeczywistości Tołstoj kontynuuje starą literacką tradycje wykorzystania rumieńców itp. jako czegoś w rodzaju sygnałowego kodu, za pomocą którego informuje się czytelnika o odczuciach postaci [...]. Mimo wszystko chwyt ten jest tu nieco nadużywany i osłabia efekt w takich miejscach, gdzie, jak w przypadku Anny, „oblewanie się rumieńcem” ma walor realnej, indywidualnej cechy.”
Vladimir Nabokov, uwaga nr 11 do „Anny Kareniny” (z „Wykładów o literaturze rosyjskiej”, tłum. Z. Batko, MUZA S.A., Warszawa 2002)

Co notując oblewam się rumieńcem na twarzy, bo oto znowu cytat na blogu, bez mojego własnego komentarza.

poniedziałek, 12 maja 2008

Ćwiczenie umysłu raczej

„A owa ich [PAK: Egipcjan] wiedza, zwana mądrością, czymże była, jeśli nie przeważnie astronomią i podobnymi umiejętnościami, które zazwyczaj służą raczej do ćwiczenia umysłu, niż do oświecenia duszy prawdziwą mądrością?”
Św. Augustyn “Państwo Boże”

Ech... tak sobie myślę, że wiele musiało lat upłynąć, by ks. prof. Michał Heller dostał nagrodę Tempeltona; czyli by ktoś uznał, że warto rzucać tu mosty porozumienia. I bynajmniej nie tylko chodziło o narodziny prawdziwej astronomii, a nie astrologii.

niedziela, 11 maja 2008

Odlot

Zdjęcia zawsze mnie zaskakują. Dzisiaj dłuższą chwilę śledziłem rudzika, który wciąż przede mną uciekał. I nic. Parę zdjęć średniej jakości. Albo ta sikorka -- myślałem, że ją ładnie uchwycę, a ona mi uciekła. Ale szczęśliwie -- niezupełnie:

sobota, 10 maja 2008

Oklaski, ach oklaski

Wczoraj byłem na koncercie – program był co prawda ograny, ale wykonanie znakomite – dawno żaden koncert tak mi się nie podobał. Kończyła go VI Symfonia h-moll „Patetyczna” op. 74 Czajkowskiego, co muszę napisać bardzo wyraźnie mimo znamion nie pasującej do bloga pedanterii.


Otóż Symfonia Czajkowskiego kończy się nietypowo. Po efektownym, żywym, posiadającym wyraźne zakończenie Allegro molto vivace (zwykle odzywają się tu brawa, zwłaszcza w wykonaniu młodszych słuchaczy, sam przyznaję, że pierwszy raz słysząc ją na żywo też nie wytrzymałem i zaklaskałem), następuje ponure Finale. Adagio lamentoso.


Wczoraj także odezwały się brawa po części trzeciej, zainicjowane przez znajdującą się na sali młodzież. Nawet chwilę potrwały. Ale nie to było uderzające. Uderzająca było zakończenie czwartej części. Kończy się ona wyciszeniem – milkną kolejne grupy instrumentów, aż zostają same wiolonczele. I one także milkną. Wczoraj dyrygent zastygł wykrzywiony w bezruchu, z wciąż ściśnięto mocno batutą, i tak trwał, wśród ciszy. Nie wiem ile to trwało. Minutę? Przez ten czas publiczność w skupieniu słuchała ciszy. Nikt nie odważył jej przerwać – choć czasem (co było słychać) toczył o to ciężką walkę z własnym kaszlem.


***


Takie sytuacje przypominają mi opowieść Rosena. Otóż kiedyś był zachwycony przyjęciem (jako pianista) w pewnym mieście. Miał jednego wieczoru sześć, czy siedem bisów. I gdy tak wciąż był dumny dowiedział się, że jego znajomy, którego wykonań nie cenił, też doszedł dzięki intensywnym oklaskom, do sześciu, czy siedmiu bisów w tym mieście. Rosen doszedł więc do wniosku, że w dzisiejszych czasach brawa są często pewną konwencją, a ich czas trwania i intensywność zależą bardziej od lokalnych zwyczajów niż od przeżyć słuchaczy. Jedynym prawdziwym, szczerym i bezdyskusyjnym sposobem okazania jak bardzo poruszyła wykonywana muzyka jest cisza na końcu utworu. Taka, jak ta wczoraj.

piątek, 9 maja 2008

Bardziej niż wieloryb?

„Tołstoj był gorącym zwolennikiem życia zgodnego z prawami natury. Z woli tejże natury, czyli Boga, kobieta powinna doświadczać podczas porodu więcej bólu niż, powiedzmy, jeżozwierz czy wieloryb. I dlatego Tołstoj sprzeciwiał się gwałtownie próbom eliminacji czy uśmierzania tego bólu."

Vladimir Nabokov „Anna Karenina (1877)" w „Wykłady o literaturze rosyjskiej", tłum. Z. Batko, Muza SA 2002


(Widzę wiele możliwych komentarzy, począwszy od tego, że Tołstoj nie był ostatni, poprzez analizę relacji wielkości bólu i stworzenia, na konsekwencjach ludzkiej dwunożności kończąc. Ale zostawiam bez komentarza, bawiąc się porównaniami Nabokova.)

czwartek, 8 maja 2008

To tak można?

„Sens odpowiedzi, jaką otrzymał, był następujący: Jest pan w błędzie, uważając, że forma przekazania myśli nie ma znaczenia dla jej wiarygodności. W świecie akademickim słowu opublikowanemu przyznaje się większy prestiż i przypisuje większy autentyzm niż wypowiedzi ustnej. To, co ludzie mówią, uważa się za bardziej niezobowiązujące niż oświadczenie pisemne. Słowo napisane uznaje się za poddane refleksji i rewizji autora, przejrzane przez zwierzchników i wydawców. Łatwiej je potwierdzić lub obalić, ma też bezosobowy i obiektywny charakter […]”
Neil Postman „Zabawić się na śmierć”, tłum. Lech Niedzielski, Muza SA 2006

Tak Neil Postman wspomina wzmiankowanie w bibliografii pracy doktorskiej rozmowy przeprowadzonej w hotelu. Odkąd nauczyłem się spisywać bibliografię (czego, gdy nie muszę, nie robię) było dla mnie jasne i oczywiste, że można się powołać tylko na informacje podane w druku (więcej: jak napominał promotor, tylko na prace osobiście przeczytane, jeśli wiemy z drugiej ręki, że w pracy X pisze na temat Y, nie możemy tego napisać…). Problemem były strony internetowe (i są, bo często przestają istnieć). A gdy napotkałem w bibliografii zapis: „Na podstawie ustnej informacji pana Z z dnia…” zrobiłem wielkie oczy i wyszeptałem zdumiony: „To tak można?!?”

Tu należy się wyjaśnienie: czasem można, a czasem nie. Wiele zależy od zwyczajów przyjętych w środowisku zajmującym się daną tematyką. Są takie tematy, gdy powołanie się na ustną relację o wynikach badań jest dość naturalne (zwłaszcza, gdy brać pod uwagę, że w porządnym czasopiśmie naukowym cykl wydawniczy – od otrzymania artykułu do publikacji – może trwać i dwa lata; co sprawia, że najaktualniejsze badania nie są jeszcze opublikowane…) i takie, gdzie to całkowicie niedopuszczalne.

PS.
Gdy odkryłem odwołanie do ustnej rozmowy oczywiście rozgłosiłem je wszem i wobec. Kolega zareagował w następujący sposób:
- O! To ile ja już powinienem mieć cytowań!
PS(2).
Co piszę zrelaksowany, bo będąc na (jednodniowym) urlopie!

środa, 7 maja 2008

1876!

Obiecywałem sobie słuchanie Bacha. Owszem, w niedzielę posłuchałem. Nawet w poniedziałek. Ale potem wziął we mnie górę artykuł „1876: rok, który zmienił muzykę". Artykuł właściwie taki sobie, jedyne co zwróciło moją uwagę to nagromadzenie dzieł w roku 1876 – roku, który nie tylko ‘widział’ śmierć Anny Kareniny, ale także słyszał: I Symfonię Brahmsa, V Symfonię Brucknera, Kwartet szesnastoletniego Mahlera (podobno pierwsze jego dzieło znamionujące pojawienie się w muzyce giganta – niestety, nie znam…), Koncert fortepianowy Dvořaka, „Z mojego życia" Smetany, „Marsz słowiański" i „Francescę da Rimini" Czajkowskiego, muzykę teatralną do „Peer Gynt" Griega, i – jeśli ktoś lubi – „La Giocondę" Ponchielliego. A do tego pierwszy festiwal Wagnerowski w Bayreuth z pierwszym wykonaniem kompletnego „Pierścienia Nibelunga" (w tym prapremiery oper „Siegfried" i „Götterdämmerung"*). I teraz tego słucham. Nie „Pierścienia" - to było w ubiegłym tygodniu. Ale Czajkowskiego, Brucknera i innych…

PS.
I żeby nie było o samym roku 1876: dzisiaj mamy 175 urodziny Brahmsa! I 168 Czajkowskiego! A 184 lata temu (7 maja 1824 roku) miało miejsce prawykonanie IX Beethovena. Dla Patriotów dodaję też 141 urodziny Reymonta i 245 Józefa Antoniego Poniatowskiego!

---
*) Ostatnio nie chciało mi się wklepywać umlautów. Zwłaszcza, że nie zawsze było to poręczne. Ale dzisiaj specjalnie dla 3M!