piątek, 23 kwietnia 2010

Z delegacji, czy jak to nazwać?

Gdańsk mnie jakoś omijał. Może powinienem napisać odwrotnie -- że to ja omijałem Gdańsk, ale ta wersja z dwóch względności ruchu obiektów względem siebie, zakłada jakąś celowość z mojej strony, której przecież nie było. Czy zaś Gdańsk postępował celowo, tego mi nie sądzić. Było raz już blisko, ale może właśnie dlatego, że to był sierpień roku 1980, to jakoś zabrakło dziesięciu, czy dwudziestu kilometrów.

Ale w końcu kursy się przecięły zrządzeniem siły wyższej, ba! sektorowo najwyższej, czyli Ministerstwa. Zanim jednak decyzja Ministerstwa zamieniła się na moja fizyczną obecność w Gdańsku, spotkała mnie do Gdańska droga.

Polska zza okien pociągu zaskoczyła mnie. Pozytywnie, choć nie bez zastrzeżeń. Zwykle jeżdżę na północ najwyżej do Warszawy, więc zupełnie nie doceniam polskich równin, tak podobno dla naszego krajobrazu charakterystycznych. Zaskoczyły mnie one otwartymi przestrzeniami nieba. Ale też i tym, że aż tak wiele ich nie było -- otwierały się przede mną i krajobrazy mi obce -- a to farma wiatraków, a to wzgórza windowsowskie, piękne jak z pulpitu...

Po drodze sporo się robi na Euro 2012 -- Stadion Narodowy, tory i stacje (zwłaszcza na północ od Warszawy, a skutki w opóźnieniu kursowania PKP już sobie wliczyła w informację kolejową), mury obronne (w Gdańsku odnawiane, jakby historyczne centrum obawiało się inwazji pseudokibiców; a i w podejrzanie dobrym stanie w Malborku) -- Polska nam piękną może być, gdyby tylko lepszy stan pociągowych toalet...

Gdańsk zwiedzałem z rana i z wieczora, co specyficznym świetle stawiało Długi Targ i Neptuna, a poza tym zamykało przede mną sklepy i muzea. Finansowo zdecydowanie było to stawianie dobre, a i tak przekroczyłem harmonogram wydatków. Z punktu widzenia widza-zwiedzacza, dobre to nie było. Ale może, z całym nieprzygotowaniem, otwierało inne perspektywy? Spacery od dworca do Sołdka i od Sołdka do dworca (tyle, że raz zostawiwszy go na drugim brzegu, a raz nie), herbata jesienna* (choć może na pogodę lepsza byłaby zimowa, z procentowym miodem, zamiast zwykłego), Bazylika Mariacka (świeży pochówek Macieja Płażyńskiego przyciągnął mnie, niby fotograficzną pszczółkę, morzem kwiatów -- Polska pochowała prezydenta, a teraz zostało regionom chowanie ich zmarłych, często faktycznie bliższych i bardziej przeżywanych) pociągająca bardziej rozmiarami niż pięknem, mimo szlachetnej bieli wnętrz.

Hotel? Cóż, wiedziałem ile zapłacę (albo raczej: ile zapłacimy, bo funduje go Ministerstwo utrzymywane z Naszych podatków, za który to udział w moich kosztach serdecznie dziękuję), więc mogę jedynie dodać, że swoją cenę pokoju nosił godnie i zachęcał do ruchu prawie jak PKP, oferując wypożyczenie rowerów, kijów do nordica, czy udostępnienie salonu fitness. Nie wiem, czy to pociecha, czy nie, że nie korzystałem, zbytnio ściśnięty między przyjazd, wyjazd i sprawę zawodową do załatwienia**.

I dopiero na zakończenie wizyty, gdy skończyły się obowiązki i doby hotelowe, zdobywałem forty, które nadal służą chemii. Niegdyś artyleryjskiej i niszczycielskiej, dziś edukacyjnej. I które wreszcie pozwalały dojżeć morze, nasze morze, wygądane wciąż.


A potem powrót. 10 godzin gniecenia się w pociągu, bardziej zdezelowanym niż poprzedni. Wśród nocy, a więc bez licznych widoków, bez lektury, wśród nieczytającego towarzystwa. Pozdrawiam, próbują się nieco odwiesić i dojść z sobą do ładu.

---

*) Korzenna, z miodem, cytryną i pomarańczą. Podobną piłem kiedyś w rodzinnym mieście, ale różniły się średnicą naczyń, w którym je podano (w Gdańsku bardziej przysadziste -- szeroki i niski kubek, podczas gdy u mnie w kielichu wysokim), oraz porą roku, bo moja zimowa odpowiadała gdańskiej wiosennej, a gdańska zimowa pozostała bez odpowiednika, co niestety nie przekłada się na trzeźwość przeciętnego przechodnia.

**) Skądinąd bardzo ciekawą, ale że częściowo pofuną to muszę się gryź w palce, nim wystukając, co nie trzeba. Może innym razem, nie wprost, aluzjami?

Reblog this post [with Zemanta]

Brak komentarzy: