środa, 31 grudnia 2008

Zegar

Jak na ironię, nowy przyrząd [PAK: Zegar mechaniczny] podważył autorytet władzy duchownej. Choć przez całe wieki, gdy po upadku Rzymu miasta z trudem dźwigały się z ruiny, obrządek Kościoła wymagał pomiarów czasu, kalendarz kościelny zgodny był z kalendarzem antury. Dzień i noc dzieliły się na jednakową liczbę części, tak więc z wyjątkiem okresów równonocy godziny dzienne i nocne były nierówne, a ich długość różniła się zależnie od pory roku. Tymczasem zegar mechaniczny odmierzał jednakowe godziny, a z tego wynikała potrzeba mierzenia czasu po nowemu. Kościół się opierał i dlatego po upływie stu lat przyjął nowe godziny. Miasta jednak od początku uznały je za normę, a publiczne zegary na wieżach, ratuszach i placach targowych stały się symbolem nowej, świeckiej władzy miejskiej. Każde miasto chciało mieć zegar, najeźdźcy uważali je za wyjątkowo cenne łupy wojenne, turyści przybywali, by podziwiać czasomierze, tak jak kiedyś pielgrzymowali do relikwii świętych. Nowe czasy, nowe obyczaje.

darmowy hosting obrazków

Zegar stanowił największe osiągnięcie geniuszu średniowiecznych mechaników. Rewolucyjny w swych założeniach, oznaczał przełom bardziej radykalny, niż uświadamiali sobie ówcześni zegarmistrze. Stanowił pierwszy przykład narzędzia cyfrowego, tak odmiennego od analogowego: odliczał regularną, powtarzającą się sekwencję odrębnych działań, nie śledził zaś ruchu ciągłego, jak w przypadku przesuwania się cienia w zegarze słonecznym czy przelewającej się wody. […]

Zegar wniósł element porządku i kontroli, zarówno w sferę życia zbiorowego, jak i indywidualnego. Obecny w miejscach publicznych, a także jako własność osób prywatnych, położył podwaliny pod samodzielność w wymiarze czasu: ludzie mogli organizować codzienną krzątaninę bez odgórnego dyktatu. […] Zegar ustanawia znaki przestankowe dla zbiorowej działalności, umożliwiając przy tym jednostkom także porządkowanie pracy swojej i innych, by zwiększyć produktywność.

David S. Landes Bogactwo i nędza narodów (tłum. Hanna Jankowska) MUZA SA 2007

Przypomniał mi się ten fragment, gdy przechodziłem obok zegara w ratuszu (na zdjęciu) – choć nie jest on średniowieczny, jak i samo miasto będące dzieckiem rewolucji przemysłowej. Niemniej tradycja umieszczania zegarów na wieżach niesie pamięć i o wzroście samodzielności mieszczaństwa i samych miast – zapewne w sposób nieświadomy dla budowniczych. (Który to ja już raz się łapię na tym, że mijane obojętnie przedmioty i miejsca, stanowią świadectwa i znaki przeszłości?)

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Nasza boska ziemia

Nasza boska ziemia jest tam, gdzie wschodzi słońce i gdzie pierwotna energia bierze swój początek. Spadkobiercy Wielkiego Słońca zasiadli na cesarskim tronie z pokolenia na pokolenie bez przerwy od niepamiętnych czasów. Położenie Japonii na szczycie ziemi czyni ją wzorem dla narodów świata. Zaprawdę jej światło pada na świat, a zasięg jaśniejących cesarskich wpływów nie zna granic. Dziś obcy barbarzyńcy z Zachodu, te pośledniejsze narządy, nogi i stopy świata, przemierzają morza, zadeptują inne kraje i mają czelność, ze swoimi zezującymi oczyma i kulawymi stopami, podporządkowywać sobie szlachetne narody. Cóż to za buta!
Aizawa Seishisai Shinron (a cytuję za Paulem Varleyem i jego Kulturą japońską w tłumaczeniu Magdaleny Komorowskiej).

I znowu wyrywam z kontekstu. Za szogunatu Tokugawa nie tylko takie opinie pojawiały się w Japonii, istniała też niderlandystyka.

Myślę, że dla Nas -- zezujących i kulawych zachodnich barabarzyńców -- to wizja świata dość śmieszna. Ale czy rzeczywiście tak odosobniona? I jeszcze jedno -- dla mnie może ważniejsze -- opinia ta powstała w epoce izolacji, pochodzi od osoby, która nie znała dobrze kultur, nad którymi stawiała swoją własną. Myślę, że to nie przypadek, a wprost przeciwnie -- przyczyna sprawcza. Czyli izolacja jako źródło pogardy.

Obowiązek

Spoczywanie jest pierwszym obowiązkiem obywatela, a niecierpliwość przynosi jedynie szkodę.
Tomasz Mann Czarodziejska góra

niedziela, 28 grudnia 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 26)

Fragmenty „Les Paladins” Jeana-Philippe'a Rameau w reżyserii José Montalvo widziałem w Mezzo, oraz w YouTubie , mimo to płytę kupiłem. Tyle, że oglądanie rozpocząłem od przeczytania (u Piotra Kamińskiego) streszczenia tej komedii-baletu, nie mając nadziei, że w innym przypadku połapię się w akcji.

darmowy hosting obrazków
(Tak to wygląda na ekranie – dwa zbliżenia obok siebie, z lewej Orkan (Laurent Naouri) z tancerzem (?); z prawej służąca Argie – Nerina (Sandrine Piau).)

O stronie muzycznej nie będę pisać – zadbał o nią William Christie ze zwykłym dla siebie mistrzostwem, a i reszta obsady (Argie: Stéphanie d’Oustrac, Atys: Topi Lehtipuu, Orkan: Laurent Naouri; Nerina: Sandrine Piau; Anzelm: René Schirrer, Manta: François Piolino; Les Arts Florissants) to ‘pewniacy’. Inaczej ma się rzecz, ze stroną wizualną (reżyseria, scenografia, kostiumy) – tu reżyser, José Montalvo sprawił, że włos stanąłby mi na głowie (gdyby nie był tak krótki i leniwy).

darmowy hosting obrazków
Stéphanie d’Oustrac jako Argie i tancerka do towarzystwa.

Zresztą, czy ja coś muszę dodawać do fotosów? Tu nic ni jest ‘na miejscu’ – nie ma mowy o grzecznej realizacji baroku, o jakimkolwiek prawdopodobieństwie. To nawet nie jest uwspółcześnienie – to jest czysta fantazja, gdzie wszystko jest umowne. I jak mam się orientować, kto kogo więzi, lub z kim idzie na pielgrzymkę?

darmowy hosting obrazków
Argie (Stéphanie d’Oustrac) i Anzelm (René Schirrer).

W operze szukam czegoś innego – opowieści o ludziach, ich emocjach, które można śledzić. Tu, wśród tych strojów, barw, animacji, człowieczeństwo postaci się gdzieś gubi. Dobrze, że to komedia-balet, gdzie jest dużo miejsca na tańce (jeśli chodzi o taniec to jakiś hip-hop chyba, nie bardzo to pasuje, ale bywa dowcipne, swoje też potrafi dodać połączenie postaci ‘realnych’ z postaciami wyświetlanymi ‘z filmu’), a miej na przeżycia klasycznie operowe. I właśnie te fragmenty baletowe jakoś mnie do zakupu przekonały (choć z wahaniem), sugerując, że to przynajmniej coś innego, intrygującego, co w końcu, ostatecznie, można obejrzeć, jako pewną odskocznię od operowej normy.

darmowy hosting obrazków
Argie (Stéphanie d’Oustrac i już wiecie, kogo najbardziej lubię w tym wykonaniu?), oraz Atys (Topi Lehtipuu), nad nimi multiplikowana (wielorako) wróżka Manta (François Piolino).

Akcja w największym skrócie (po szczegóły odsyłam do „Tysiąc i jednej opery” Piotra Kamińskiego): Argie jest przetrzymywana przez Anzelma (senatora), który chce się z nią ożenić. Ona nie chce – kocha Atysa. Tenże Atys przybywa w przebraniu pielgrzyma (z towarzyszami), by zabrać Argie. Bezpośrednim strażnikiem Argie jest zaś Orkan, który podkochuje się w służącej Argie – Nerinie. Ta próbuje wykorzystać swoje względy do uwolnienia siebie i swojej pani. Na to jednak pojawia się Anzelm, więc z planów nic nie wychodzi. Szczęśliwie Atys ma w odwodzie pomoc – wróżkę/czarodziejkę Manto (tak, mężczyzna - François Piolino – w kobiecej roli), która ukazuje Anzelmowi chiński pałac i sprawną intrygą sprawia, iż ten ślubuje jej wierność, dzięki czemu Atys i Argie mogą się pobrać.

darmowy hosting obrazków
Argie (Stéphanie d’Oustrac) i Nerina (Sandrine Piau – i jak takiej nie lubić?).

sobota, 27 grudnia 2008

By nie konkurowały

Choć władze siogunatu często przypominały gejszom, by nie konkurowały z prostytutkami, i próbowały nawet prawnie ograniczyć zbytkowność ich ubioru, a także zachęcały brzydsze i starsze kobiety, by parały się tym rzemiosłem, problem gejsz i prostytucji pozostał nierozwiązany.

Paul Varley Kultura japońska (tłum. Magdalena Komorowska) Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2006


(1. Co my, z tego rozumiemy? Mimo przypominania od czasu do czasu, że gejsza to zawód umilania czasu, a nie spełniania seksualnych zachcianek. 2. Regulacje rządowe potrafią być wcale zabawne – sami mieliśmy niedawno przykład z pomysłem PSLu na ustawę o zawodzie aktora.)

piątek, 26 grudnia 2008

Zły i obrażony

Zły i obrażony
Wróciłem.
A wierzba stoi w ogrodzie.

Ryota (1707-1787)

PS.
Haiku Ryoty, to nie tylko przestrzeżenie dla mnie samego, by nie marnować świątecznego na rzeczy tego nie warte; to także jakieś odzwierciedlenie obecnych lektur -- Kultury japońskiej Paula Varleya i Kaligrafii japońskiej Yuuko Suzuki. O ile pierwsza z książek nie wymaga rekomendacji i tłumaczeń, o tyle druga serdecznie mnie właśnie rozbawiła -- cytuję:

Na rynku dostępnych jest również wiele tuszów produkowanych fabrycznie, które są dużo gorszej jakości, a ich odcieniom [PAK: chodzi o odzienie czerni, bo prawdziwy tusz jest tylko czarny] brakuje finezji. [...] Dlatego przy zakupie tuszu warto zasięgnąć porady specjalisty.

Pytanie: gdzie znajdę w Polsce specjalistę do japońskiej kaligrafii, pomocnego w wyborze tuszu? Ostatnia moja wizyta w sklepie dla plastyków (o właśnie -- kolejny przyczynek do kosztów prowadzenia bloga z wczorajszej notki, gdyż kupiłem japoński pisak w formie pędzelko-podobnej, licząc że może zdopinguje mnie on choć do nauki hiragany) i rozmowa z bardzo sympatyczną sprzedawczynią (czyli starającą się być pomocną) skończyła się jej stwierdzeniem, że japońska kaligrafia to w gruncie rzeczy to samo co chińska. No i co ja mam powiedzieć, skoro pani Suzuki zajmuje ze dwa akapity w skrócie przedstawienie samych różnic między tuszami chińskimi, a japońskimi. (Choć oczywiście tuszem chińskim można pisać japońskie znaki.) O 'wyborze' tuszy ograniczonym do chińskiej masówki nawet nie wspominam. Słowem: bardzo zabawna lektura z polskiej perspektywy.
PS.2.
Tak, wiem, istnieją sklepy internetowe, ale nie będę do nich zerkać, póki potrafię napisać tylko 'a' i 'i' w hiraganie. Na więcej zaś wyraźnie brakuje mi czasu -- mimo Świąt.

czwartek, 25 grudnia 2008

Raport świąteczny, albo lepiej nie liczyć ile kosztuje blog

Przyznaję, że trudno mi przychodzi zabranie się dzisiaj do notki. Owszem, chwalę w myślach moją Kuzynkę i innych twórców żłobka w parafialnym kościele – tegoroczny żłobek jest lepszy niż ubiegłoroczny:

darmowy hosting obrazków
(Zachęcam do pooglądania w pełnym rozmiarze, mimo pewnej nieostrości.)

Ten żłobek, mimo problemów z oświetleniem (ok. 7:50 rano w kościele, przy wyłączonych głównych światłach i bez lampy błyskowej) przyszedł w samą porę – dałem się bowiem namówić na publikowanie w Internecie codziennie zdjęć z Chorzowa. Ładna idea, nieprawdaż? Jeszcze ładniejsza, gdy w Chorzowie się mieszka, ale nie pracuje – co o tej porze roku oznacza widywanie własnego miasta przed świtem i po zmroku. Mimo ciekawego podświetlenia wielu budynków, nie jest to idealny czas na fotografowanie. Korzystając więc z urlopu postanowiłem we wtorek nadrobić ten brak i popstrykać trochę własne miasto. Choćby taki ‘żłóbek miejski’, wystawiony w samym centrum:

darmowy hosting obrazków
Trochę ‘kanciaty’ i bardzo metalowy, nieprawdaż? Aż się zastanawiałem, czy to nie podkreślenie znaczenia hutnictwa dla rozwoju miasta (mimo górniczej czapki Św. Józefa). Ale pół biedy ‘kanciatość’ – większym problemem jest to, że idąc tak przez centrum miasta, wciąż wpadałem na pomysły, by coś jeszcze pod choinkę kupić. Na przykład takie włoskie czekolady:

darmowy hosting obrazków
(Tak, w środku czekolada z chilli, choć nie wybrałem najostrzejszej; z lewej cynamon i skórka pomarańczowa zamiast cukru; i tylko z prawej tradycyjnie kawa.)

Na czekoladach się nie skończyło, ale wszystkiego co kupiłem wyliczać nie będę (tym bardziej, że nie zawsze chodziło o rzeczy smakowite). Gdy przeliczę liczbę zdjęć opublikowanych na blogu, do zdjęć pieniędzy wydanych po drodze, to wychodzą straszne sumy. I tak przez 356 dni w roku? Brrr! Zrobienie zdjęcia żłobka zdecydowanie jest tańsze.

środa, 24 grudnia 2008

Świąteczne listy

BBC Music Magazine (nie czytuję zwykle, ale ten numer wpadł mi jakoś w ręce, zachęcając Bajką (Pohádką) Josepha Suka) na Święta przygotował wybór listów świątecznych znanych kompozytorów – Feliksa Mendelssohna piszącego do siostry Rebeki, chorego już Claude’a Debussy’ego (1916), dzienników młodego Benjamina Brittena odgrywającego z bliskimi historię „Kopciuszka” (Britten pisze straszliwie ‘telegraficznie’), Sergiusza Prokofiewa (wstającego dopiero w południe), dzienników Cosimy Wagner (co prawda tylko relacja o partyturze i wykonaniu Idylli Zygfryda na urodziny), Edwarda Elgara (ale kto dba o Elgara?), oraz dwóch samotnych (w Święta) panów – Gustawa Mahlera i Johannesa Brahmsa. I jakoś te listy osób samotnych, myślących o bliskich będących gdzieś daleko najbardziej mnie poruszały – może dlatego, że list to forma najlepiej odpowiadająca oddaleniu ludzi?

Lipsk, 25 grudnia 1886 roku
Poprzedniej nocy miałem smutną Wigilię, siedząc znowu samotnie w domu, wyglądając, widząc te wszystkie okna naprzeciwko w blasku choinek i świec. I pomyślałem o moich biednych, nieszczęśnikach w domu, smutnie siedzących w mroku, czekających – i znowu ujrzałem przed sobą Ciebie i Twoją rodziną, stare genialne koło, teraz dla mnie straconym […] – i wtedy już niczego nie widziałem, bo moje oczy zasłonił woal wilgoci, a cały ten świat, po którym muszę kroczyć bez odpoczynku, zostało przesłoniętych przez kilka łez.


(Dodaję, że dwudziestosześcioletni Mahler wyjechał na posadę do Lipska, a pisał do Friedrich Löhra – historyka i archeologa, z którym był zaprzyjaźniony.)


Wiedeń, 24 grudnia 1890 roku
Jak mógłbym lepiej spędzić 24 grudnia niż siedząc w wyobraźni przy Tobie i Twoim śniadaniowym stole, mówiąc i słuchając […] i wsłuchując się w te wszystkie miłe i czarujące rzeczy, które przygotowujesz. Tu, za następnymi drzwiami z mojej biblioteki także stoi piękne, duże drzewko, skrywane aż do wieczoru przez dwoma kochanymi chłopcami mojej gospodyni.


Tak pisał Johannes Brahms do Clary Schumann (nie wspomniał, że flirtuje z inną, ale w tym momencie Clara Schumann już była chyba tylko długoletnią przyjaciółką). Brahms pisze jeszcze o pogodzie:

Nie moglibyśmy mieć lepszej pogody na Święta. Wszystkie drzewa i krzewy są pokryte szronem i śniegiem i wyjście na spacer jest prawdziwą przyjemnością w tym łagodnym powietrzu.

***

Życzę Wam radosnych Świąt Bożego Narodzenia, z pogodą, która zadowoliłaby Johannesa Brahmsa pokrywając drzewa i krzewy warstewką szronu i śniegu!

PS.
A propos Johannesa Brahmsa – aktualny sezon LSO przebiega pod hasłem “Love Brahms” (nawiązując do powieści Aimez-vous Brahms?, w związku z czym zapytano ludzi (muzyków, organizatorów, ale też przechodniów z londyńskie ulicy), czy lubią Brahmsa – efekty można zobaczyć tu: http://lso.co.uk/lovebrahms.

wtorek, 23 grudnia 2008

Puf, puf

Na dwa lata przed wybuchem I wojny światowej Amerykanin James Means z Bostonu wymyślił nawet kuriozalny aparat wypełniony sadzą, który podwieszano pod samolotem. Lotnik podczas lotu uwalniał większe lub mniejsze porcje sadzy z pojemnika, co wywoływało na niebie kropki lub kreski – układające się w litery alfabetu Morse’a.
Hubert Mordawski Siły powietrzne w I wojnie światowej, Wydawnictwo Dolnośląskie 2008

Po terkocie przyszedł czas na bodźce dla innych zmysłów.

Nie mam głębszych ambicji w tej notce – czytam chwilami Siły powietrzne w I wojnie światowej (poniekąd nie bez wpływu na wybór lektury był fakt, że się wygodnie otwiera – inne obecnie czytane książki otwierają się źle, wymagają ciągłego napięcia mięśni przy lekturze, co ma swoje zalety dla bilansu energetycznego organizmu, ale co zwyczajnie jest niewygodne w niektórych sytuacjach) – zresztą brak ambicji widać od jakiegoś czasu – zbyt długi urlop kompletnie mnie rozleniwia i wysysa z energii (co dostrzegają zapewne i wszyscy bloggerzy, których zwykłem odwiedzać, a teraz odwiedzam rzadziej). A przecież powinno być odwrotnie, nieprawdaż? Jednak organizm pozbawiony rytmu pracy, funkcjonuje gorzej niż zwykle. (Ale nie martwcie się o mnie za bardzo: mam jeszcze parę obowiązków, które powinienem do końca roku wykonać.)

A sadza pod kadłubem – cóż, gdyby ktoś w ten oryginalny sposób chciał składać życzenia świąteczne, to informuję, że po pierwsze, już sadzy używano, po drugie się nie sprawdziła, zaś po drugie Hubert Mordawski dalej przytacza niemieckie doświadczenia z lampą w samolocie i tenże alfabet Morse’a są o wiele lepsze.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 25), czyli seksmisja!

Czy John Pascoe widział film Juliusza Machulskiego? Bo oglądając Ercole su’l Termodonte (Heraklesa nad Termodontem Antonio Vivaldiego) miałem wrażenie jakby owszem. Choć i z drugiej strony – unosi się nad tym Heraklesem ten sam duch, co nad krakowskim plakatem , którym zachwycać się mają dziewczyny i geje. Ten spektakl jest gdzieś jest on wizualnie po środku, bo i jaki ma być?

darmowy hosting obrazków
Tak – strój Heraklesa (po lewej, Zachary Stains, tenor), po prawej Tezeusz (proszący za Hipolitą – Randall Scotting, kontratenor).

Właśnie – jaki? W końcu to, co robią Grecy pod wodzą Heraklesa nad Termodontem (o, to ‘seksmisja’ – rzecz w podboju Amazonek – w teorii zwalczenie androfobicznego państwa kobiet, w praktyce – okazja na znalezienie żony dla paru Greków. Czy metalicznie błyszczące spodnie i fryzury królowych (Antiopy i Hipolity), oraz pocałunek w rękę, który daje do myślenia Hipolicie są nawiązaniami do filmu? A może to zupełnie inna logika (metaliczny blask – zbroja?), tym bardziej, że stroje pań wyraźnie dostosowano do figur – Martesja (Laura Cherici) jest najmniej roznegliżowana, podczas gdy dziewczęta z baletu (z odsłoniętymi prawymi piersiami) najbardziej. I podobnie Herakles, który nie licząc przerzuconej ‘skóry’, miecza i metalowych obręczy na rękach jest przez większą część spektaklu nagi – eksponuje w ten sposób własną seksualność i podkreśla treść konfliktu. (Co jeszcze bardziej podkreślają ‘okaleczone’ rzeźby na cokołach, w wielu scenach z Grekami i Heraklesem.)

darmowy hosting obrazków
Herakles (Zachary Stains) i Grecy.

Wydaje mi się, że rozumiem więc zamysł reżysera, scenografa i autora kostiumów w jednym – Johan Pascoe, co nie znaczy, że to mi się podoba. A przynajmniej bardzo podoba – stroje są zbyt toporne (być może mają takie być – eksponują one seksualność postaci, ale nie przydają im wdzięku). Na dodatek wiele postaci (Martesja, czy Tezeusz) jest przerysowanych – może to przydatne dla opery, ale trudniej się w nie wczuć.

darmowy hosting obrazków
Tezeusz (Randall Scotting).

Ale do samej opery, bo jest ona niezbyt popularna – Piotr Kamiński nie opisuje jej w swojej „Tysiąc i jednej operze”, co nie powinno dziwić skoro oglądałem rekonstrukcję – wydawca podaje, że zachować się trzydzieści arii i dwa duety (na płycie wydaje się, że jest mniej – około 26 ‘numerów’, przy czym pojawiają się arie znane z innych oper). Rekonstrukcji dokonał Alessandro Ciccolini.

darmowy hosting obrazków
Świat Amazonek (z tyłu posąg Artemidy), przed nim Antiopa (Mary-Ellen Nesi), po lewej Tezeusz (Randall Scotting) i Hipolita (Marina Bartoli), po prawej amazonki-baletnice.

Akt I: Amazonki wybierają się na polowanie, ale nie biorą z sobą Martesji, bo ta jest za młoda i nie zna niebezpieczeństw mężczyzn. (I Laura Cherici gra głupiutką dziewczynkę, która nic nie rozumie ze świata wkoło i pojmuje mężczyzn jako bestie, coś między lewem a świnią; jej matka zaś Antiopa(Mary-Ellen Nesi) tłumaczy jej właśnie w takiej formie.) Na polowaniu jak na polowaniu – przybyli też mężczyźni pod wodzą Heraklesa (Zachary Stains) i jeden z nich – Tezeusz (Randall Scotting) ratuje Amazonkę w kłopotach, którą okazuje się Hipolita (Marina Bartoli). Oboje zaczynają coś do siebie czuć (z naciskiem na uratowaną, bo zachowanie Tezeusza wydaje się zwykłym czarowaniem). Jednocześnie Grecy uprowadzają Martesję – walczą o nich Alcest (Luca Dordolo) i Telamon (Filippo Mineccia), a godzi ich Herakles biorąc sobie ich brankę.

darmowy hosting obrazków
Alcest (Luca Dordolo) i Martesja (Laura Cherici).

Akt II. Amazonki pojmały Tezeusza (Tezeusz, rany przez Randalla Scottinga jest trochę zniewieściały – ale czy to ułatwia pojmanie, nie wiem) – Antiopa chce złożyć jeńca w ofierze dla Artemidy, podczas gdy Hipolita próbuje uratować Tezeusza, co prowadzi do konfliktu o władzę. Wygrywa mimo wszystko Hipolita. W międzyczasie Grecy rywalizują o względy Martesji – ta wyraźnie woli (o ile musi wybierać) Alcesta.

darmowy hosting obrazków
Hipolita (Marina Bartoli) – dostała chyba wszystkie piękne arie w tej operze.

darmowy hosting obrazków
Siostry w konflikcie – Antiopa (Mary-Ellen Nesi) i Hipolita (Marina Bartoli).

Akt III. Grecy przymierzają się do ostatniego ataku na Amazonki – Tezeusz prosi o litość dla nich (bo i kocha się w Hipolicie), na co Herakles przystaje pod warunkiem złożenia w hołdzie miecza (i rapci). Antiopa chce popełnić samobójstwo, a Hipolita przeciwnie – oddaje miecz (mamy trochę zamieszania, Herakles go nie chce, bojąc się pozbawić ofiary Artemidę, ta jednak przemawia i zachęca do przyjęcia miecza). Po czym wszyscy (no prawie, bo nie Telamon, pozbawiony Martesji) żyją długo i szczęśliwie. A przynajmniej widz ma taką nadzieje.

darmowy hosting obrazków
Hipolita składa miecz królowej w hołdzie Heraklesowi.

To wykonanie ma wiele wspólnego z realizacją Ariodante - nie wizję reżysera, ale już jego osobę (John Pascoe), dyrygenta (Alan Curtis), muzyków (Il Complesso Barocco) i wielu wykonawców (Laura Cherici, Mary-Ellen Nesi, Zachary Stains); to zresztą także produkcja Festiwalu w Spoleto, tyle że z 2006 roku. Podobnie zresztą mam mieszane uczucia – trochę ten spektakl ciemny, obsada nierówna – podoba mi się Laura Cherici (tu bardziej niż w Ariodante, mimo wątpliwości co do gry aktorskiej), a zwłaszcza Hipolita (Marina Bartoli), która otrzymała bardzo dużo pięknych arii do zaśpiewania – głosowo także radzi sobie Antiopa (Mary-Ellen Nesi) i nie miałem większych pretensji do drugoplanowych postaci męskich, jak Tezeusz (Randall Scotting, uwagi o roli wyżej), Alcest (Luca Dordolo), czy Telamon (Filippo Mineccia). Zdecydowanie nie podobał mi się Herakles (Zachary Stains). Orkiestra i dyrygent wypadli lepiej niż się spodziewałem – może się przyzwyczaiłem już trochę do ich muzykowania?
darmowy hosting obrazków
Tezeusz (Randall Scotting) w niewoli.

niedziela, 21 grudnia 2008

Mezzosopranu terkot

Od świdrującego brzęczenia jednocylindrowych Vesp i Lambertt czy gulgotu dwucylindrowych, „wentylatorowych” 500-tek i Bianchin, poprzez poprawny szum chłodzonych cieczą Fiatów 600, 1100, 1400 czy 1900, piękny mezzosopran Appi, Aurelii i Giuliett po elektryzujące, w przypadku szlachetnego Ferrari lub przeszywające w przypadku dziś zupełnie zapomnianego Fiata 1400 Diesel, basso profondo.
Tomasz Orlik La piccola vettura di Grande classe, Automobilista 12/2008

sobota, 20 grudnia 2008

A kto nie zna, to jego sprawa

Wszędzie będzie się mówić po kazachsku, a jak ktoś nie rozumie, to jego sprawa.
Nursułtan Nazarbajew, prezydent Kazachstanu promujący nauczanie języka, którym biegle włada 60 proc. obywateli.

Nie przepadam za wyśmiewaniem się z obcych polityków – w końcu mamy własnych; ale tym razem cytuję (wraz z opisem cytuję za Forum) – gdyż pamiętam Dyzmę. Chyba należałoby Nursułtana Nazarbajewa oskarżyć o kradzież praw autorskich? A to już sprawa jak najbardziej rodzima, lokalna wręcz, bo do Teatru Rozrywki (gdzie śpiewano i grano Dyzmę) mam gdzieś 20-25 minut na piechotę (ale nie w taką paskudną pogodę jak dzisiaj).

piątek, 19 grudnia 2008

Gęstość wody

Zgodnie z procedurami bezpieczeństwa Kondor po opuszczeniu Bałtyku wykonał zanurzenie kontrolne. Manewr ten jest konieczny z powodu dużej różnicy pomiędzy gęstością wody Bałtyku i akwenów, na których jednostka będzie działać przez następne niemal pół roku.
Grzegorz Łyko ORP Kondor w operacji Active Endeavour, SMiO nr 12 (84) 2008, str. 22

Zdziwiłem się. Przecież różnice muszą być niewielkie! Ale znalazłem w materiałach Wyższej Szkoły Morskiej zadanie, w którym wylicza się różnicę zanurzenia statku między Południowym Bałtykiem (gęstość 1,0046 kg/m^3), a Skagerrakiem (1,0211 kg/m^3) wynosi 1,6 procenta. Ale – jak to się ma do zanurzeń kontrolnych łodzi podwodnych?

czwartek, 18 grudnia 2008

Lęk przed wygraną

Wystarczy porównać stosunek protestantów i katolików do hazardu na początku epoki nowożytnej. I jedni, i drudzy go potępiali, ale katolicy uzasadniali swoje potępienie tym, że uprawiając hazard, można przegrać, a żaden odpowiedzialny człowiek nie będzie w taki sposób narażał swojego i cudzego poziomu życia. Protestanci wychodzili z całkiem innych założeń; w grze hazardowej można wygrać, a to wypacza charakter.
David S. Landes Bogactwo i nędza narodów (tłum. Hanna Jankowska), MUZA SA 2007

David Landes podejmuje tezę Maxa Webera, której dzisiaj nie wypada bronić (choć taki Benjamin Baber zupełnie poważnie zarzuca współczesnemu kapitalizmowi podminowanie etosu protestanckiego, jako właśnie podcinanie własnych korzeni) i broni ją dość przewrotnie. Jego zdaniem nie tyle pomagał tu rolę etos kalwiński, co odwrotnie – szkodziła kontrreformacja. Ja zaś notuję obie argumentacje, jako ciekawostkę.

środa, 17 grudnia 2008

Ciemna czekolada dla kawalerów, biała – dla panien

Czytam*, że w Japonii, jak wszędzie indziej**, skopiowano walentynki. Stały się one rodzajem szalonego dnia czekolady, gdy to dziewczęta dają prezenty z ciemnej czekolady chłopcom według wyboru. W „Biały dzień”, miesiąc później, chłopcy dają prezenty z białej czekolady dziewczętom, według ich wyboru.*

Że walentynki się nie dziwię. Ale skąd to powiązanie koloru czekolady z płcią? I dlaczego dziewczęta mają mieć gorzej?

---
*) Paul Norbury Japan (z serii Culture smart!), KUPERARD 2008
**) No prawie. Zapewne jakiś kraj bez walentynek się znajdzie. Nie tylko Watykan.

wtorek, 16 grudnia 2008

Co to jest ważna informacja?

W nocy z piątku na sobotę domem wyraźnie zatrzęsło. Przyzwyczajony do różnych górniczych szkód i tąpnięć, szybko zasnąłem, mimo że ten wstrząs był względnie mocny i dość długotrwały. Rano jednak Babcia nie dawała mi spokoju – prosiła o włączanie wszystkich dzienników radiowych i telewizyjnych, by dowiedzieć się o tym wydarzeniu. Tymczasem ja kręciłem sceptycznie głową – o ile nikt nie zginął (na co miałem nadzieję) – informacji nie będzie. Gdyby to było w Warszawie*, to co innego.

I rzeczywiście – radio i telewizja milczały, zgodnie z moimi przewidywaniami. Tym bardziej zdziwiłem się, że prasa regionalna w poniedziałek dostrzegła problem (na pierwszej stronie!) odnotowała wstrząs o mocy 3,5 stopnia w skali Richtera. (Czyli ‘mało’, jak czytam w Wikipedii, choć gdy otwierały się w domu słabiej zamknięte szafki, to chyba każdy by zauważył wstrząs?)

Ale czy była to ‘ważna informacja’? Sporo osób odczuło wstrząs – było to więc ich osobiste przeżycie, a więc – odczuwane jako ważne. Z drugiej strony informacja o nim nic nie wnosi, skoro nikt nie zginął, ani nie niesie za sobą skutków na przyszłość. Jest więc ważne dla mediów? Praktyka pokazuje, że dla prawdziwie regionalnych tak, dla lokalnych zaś mutacji mediów ogólnopolskich -- nie.

*) Bo pamiętam z powodzi w roku 2007, jak to zalaniu wsi w Małopolsce

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Dość miejsca by tańczyć, a i muzyka brzmi lepiej

Oh your sarvant, Mien-herren! You are tamnaple tainty! You would not co to TEODORA – der was room enough to tance dere, when dat was perform.
I Jerzy Fryderk Hendel jeszcze raz, w związku z kiepską frekwencją na "Teodorze":
Nevre mind; de moosic vil sound de petter.
(Czego nie tłumaczę, bo tak zanotowana angielszczyzna Handla ma swój urok.)

niedziela, 14 grudnia 2008

Barman nocy w szacie dziennej, albo zamiast przerywnika operowego

darmowy hosting obrazków

Pewien snob raz
Powiedział o nim: „Barman nocy”,
A to dlatego, że mu barman
Potrzebny był na rym do Carmen
(Dobrze, że Carmen, nie Aida,
Bo zrobiłby z księżyca Żyda).

Julian Tuwim Kwiaty polskie

sobota, 13 grudnia 2008

Wreszcie coś pozytywnego o Zygmuncie III

Ponadto Zygmunt Waza, niczym rzemieślnik, zajmował się snycerstwem, rysunkami, alchemią, muzykowaniem, śpiewem i malowaniem udanych zresztą obrazów […] Król był bardzo uzdolniony artystycznie w wielu dziedzinach sztuki.
Ale Polska wszak była krajem otwartych, pewnych siebie panów, „stworzonych” do głośnych debat sejmowych i szabli, a nie zajmowania się „brudnymi”, deklasującymi zawodami artystycznymi. Wieści o dziwnym artyście królu, zatrudniającym muzyków, pochodzących najczęściej z Włoch, poszły z dworu w Polskę, mimo że król „ani ich używa do czego innego, jak chwały Bożej, tak w kościele jako w pokojach, chyba w razie kiedy chce uraczyć jakiego cudzoziemca, jako się to trafiło, kiedy przybyli Moskale względem pokoju” – pisa inny dyplomata włoski. Rzeczywiście, muzycy pod batutą Luca Marenzio komponowali Melodiae Sacrae, święte melodie, na chwałę Pana i ludzkich uszu. Szlachtę chyba bardziej bulwersowało, że Zygmunt utrzymywał ich za jedne 16 tys. florenów rocznie, co było najwyższą stawką w Europie. Tego akurat szlachta zupenie nie rozumiała, skłonna przeliczać wielką sumę na liczbę chorągwi potrzebnych na trudne wojny Rzeczpospolitej rozpalające się wokół na granicach. Sam król grywał przy tym z ochotą na klawicymbale i śpiewał całkiem pięknie. To nie był zimny pan, o maska na twarzy była zimna, skrojona na miarę więziennego dzieciństwa, zagrożenia życia, którą Zygmunt III zdejmował wobec tych, którym ufa.

Jerzy Besala Małżeństwa królewskie. Władcy elekcyjni, Bellona i MUZA SA. 2007

piątek, 12 grudnia 2008

Powrotnie

Z minionych 36 godzin około 14 spędziłem w pociągach. (Gdyby nie parę ostatnich godzin snu, wyglądałoby to gorzej.) Pociągi, jak pociągi – można coś poczytać w środku, o ile nie ogarnia nieprzezwyciężona senność (np. o 3 nad ranem). Ale ja nie o tym. Ja się wciąż zastanawiam jak łączą się różne cechy wewnętrzne człowieka. Gdy wsiadam do przedziału i widzę młodego człowieka w ubraniu sportowym, rozwalonego na dwóch miejscach, to mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że będzie przeklinał i palił w miejscu niedozwolonym.

Przeklinanie (a wiązanek ładnych posłuchałem, bo i pociąg był spóźniony) to jedno – bardziej zdumiewa mnie sama postawa – tylu młodych ludzi ‘rozwala się’ w środkach komunikacji – wydają się bardzo zmęczeni, czy chorzy. Z podkreśleniem bardzo, bo wielu chorych siedzi sztywniej, pewniej, jakby miało więcej sił.

A zmierzam do rzeczy oczywistej – ten ‘luz’, rozwalanie się, jest sprawą pewnego braku wewnętrznej mobilizacji. To nie tyle ciało, jego zdrowie, czy choroba, słabość, czy siła, określają jak się siedzi, czy chodzi – co to, co ma się w głowie. Koncentracja, poczucie, że tak wypada. I zwykła chęć.

czwartek, 11 grudnia 2008

Nadrealizm z fiołkiem

Wszyscy cytują Gałczyńskiego, a konkretnie Zieloną gęś (ze szczególnymi ukłonami dla zeena, Pani Kierowniczki i Bobika), nie mogę być gorszy, tym bardziej, że tomik Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego zakończył swój dyżur, jako lektura. Choć u mnie nie Zielona gęś, a List z fiołkiem.

Że nadrealizm jest naturalnym płodem polskiego ducha, to sprawdza się jak najoczywiściej na boiskach sportowych, gdzie publiczność nazywa sędziów "kaloszami". Takie "kalosze' jeszcze można, powiedzmy, strawić. Ale, Panie Redaktorze, gdy się słyszy z trybun ryki, żeby kalosz doił kanarki, to już, przepraszam, jest czysty nadrealizm, absurd i nonsens, bo nie tylko kalosz, ale zegarmistrz, gdyby nawet zastosował śrubkę, nie wydoi kanarka. Naukowo niemożliwe.

(Z listu Jak zostać Polakiem, 1948)

Muszę tu jednak zauważyć, że od owej odległej zmiany wiele się zmieniło -- teraz wiadomo, co się za kaloszami, kanarkami i dojeniem kryło i, za przeproszeniem, Freud miał rację. Bo gdy zerwano maski wstydu, to ryki zaczęły odwoływać się wciąż do ludzkiej seksualności -- bądź to samej czynności seksualnej (w wielu wariantach), bądź też osoby pełniącej płatnie usługi tego typu.

PS.
Skoro udało mi się tę notkę zamieścić, oznacza to, że postanowiłem część z trzech warszawskich godzin spędzić w kawiarence internetowej. (Teoretycznie mam też możliwość zamieszczania notek SMSem, ale tego jeszcze nie próbowałem.)

środa, 10 grudnia 2008

Piotra Wereszczyńskiego projekty

Czas więc Polakom samym obmyślić sposób wyzwolenia i ocalenia choćby garstki ludu od niechybnej zagłady narodowości bez powstania i rozlewu krwi… Po wtóre, że jest to [Nowa Gwinea] bardzo wielka i wysoka wyspa (z górą 12 000 mil), przerżnięta górami do 13 000 stóp wysokimi, na której to wyspie cała ludność starożytnej Polski pomieścić by się mogła… Najlepiej obrać północne jej wybrzeże, a to dla tego naprzód, że krajowcy Papuasi łagodniejsi od innych boją się i nie cierpią Afraków i Harfurów, na nich napadających – łatwiej dadzą się przy takich warunkach przez nasz naród, z natury swej łagodny i ludzki, przygłaskać i następnie staną się przeciw tamtym w razie napadu sprzymierzeńcami […]

Anglikom i Amerykanom osiedlać się nie dozwolić, albowiem narody te gotowe napłynąć w przewyższającej liczbie, a wyższością swoją przedsiębiorczą i przemysłową zgłuszą i zniszczą narodowość naszą: a przy tym demoralizują i wyniszczają ludy, zmuszając ich gwałtem jak w Chinach i u dzikich Ameryki do kupowania swego opium i whisky…


Fragmenty projektu Piotra Wereszczyńskiego (szlachcica inflanckiego) z 1871 roku wynotowałem za Burzą nad Pacyfikiem Zbigniewa Flisowskiego (Wydawnictwo Poznańskie 1989). Projekt został odrzucony przez księcia Czartoryskiego, z czego Zbigniew Flisowski się zresztą cieszy, z powodów historycznych i plemienno-kulturowych, cytując go jedynie jako ciekawostkę. Co i ja przegotowuję, choć ciekawie byłoby zobaczyć, jak sobie radzi 500 polskich kobiet i 500 polskich mężczyzn z dala od ojczyzny, w oderwaniu od Niemców, Austriaków i Rosjan (zaborcy!), czy Anglosasów (patrz wyżej), z niewielkim więc dopuszczalnym dodatkiem Czechów, Słowaków, Łużyczan, Belgijczyków, Islandczyków, Szwedów (mogą być luterani).

PS. Ale uprasza się telewizji, by nie brała sobie tego 'ciekawie' zbytnio do serca. Ja wiem, rozumiem, takiego programu rozrywkowego jeszcze nie ma (a zwłaszcza: 'Gwiazdy zakładają wioskę w dżungli'), ale to nie znaczy, że musi być.

PS.2. Bardzo możliwe, że jutro wpisu nie będzie.

PS.3. A jednak, może -- czytam o mieszkańcach pobliskich (w stosunku do planowanego położenia osady Piotra Wereszczyńskiego) Wysp Schouten, wg oceny sztabowców gen. Douglasa MacArthura: Pracują najlepiej w małych grupach: dwóch siedzi i udziela porad technicznych trzeciemu, jak należy podnieść toporek lub nieść wiadro wody... Może jednak Rodacy?!

wtorek, 9 grudnia 2008

Odkładając na półkę Collapse of the Bronze Age Manuela Robbinsa

Wciąż się zastanawiam, jaki obraz rzeczywistości wynosi czytelnik z jednej takiej popularnej historii. Bo Manuel Robbins przedstawia nie tylko fakty, ale także ich, często dyskusyjne interpretacje. Na przykład Manuel Robbins kładzie nacisk na problemy klimatyczne (suszę), która miała osłabić ówczesne mocarstwa -- Hetytów, czy Achajów. W przypadku tych ostatnich wątpi w popularną historię o najeździe Dorów (podobno nie ma dowodów archeologicznych na inwazję z zewnątrz, choć z drugiej strony, ten sam Manuel Robbins wskazuje, że gdyby nie zapiski historyczne, nie udałoby się dowieść istnienia napadów wikingów). Owszem, Manuel Robbins podkreśla wszelkie elementy dyskusyjne, wszelkie miejsca, gdzie można wątpić -- może nawet zbyt często to czyni -- samo jednak wątpienie jest rzeczą dobrą, bo pozwala czytelnikowi nabrać dystansu do tak odmalowanej wizji przeszłości.

Przeszłość zaś potrafi być fascynująca.

--- Manuel Robbins Collapse of the Bronze Age. The Story of Greece, Troy, Israel, Egypt, and the Peoples of the Sea, Authors Choice Press, 2001

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Pochwała sceptyków

Sceptycy, jedyny typ, który zasługuje na szacunek pośród tak dwuznacznej, a może i pięcioznacznej nacji filozofów!
Fryderyk Nietzsche „Ecce Homo"

(Liczę, że spodoba się tym, którzy filozofii, a zapewne i Fryderka Nietzschego nie lubią. A ci, którzy lubią? No cóż, może im też się spodoba?)

niedziela, 7 grudnia 2008

Wszystko to w muzyce?

Madrygały Monteverdiego są teatrem zmysłów: dotknięć, spojrzeń, zapachów, faktur materiałów, ust i skóry, błyszczącego złota włosów, głębokiego błękitu oczu, dźwięków i obrazów natury, zimna wody, ciepła słońca, ekstatycznej agonii ognia i popiołów.
James Weeks w książeczce do płyty „Fire & ashes” , na której zespół I Fagiolini wykonuje madrygały Monteverdiego (przypominam ich film The Full Monteverdi).

Nie chcę polemizować z Jamesem Weeksem, i pytać, czy dla środowiska, z którego wyrosła muzyka Monteverdiego dominują blond włosy i błękitne oczy. Nie. Z jednej strony rzeczywiście sensualność świata Monteverdiego czuję, z drugiej strony się dziwię łatwości autora w odwoływaniu się do doznań pozamuzycznych, gdy pisze o muzyce.

sobota, 6 grudnia 2008

Wielka radość wypełniła ich serca

Kiedy usłyszał Reiko, gdy mówi: "Pozwól, bym mogła ci towarzyszyć" – odebrał to jako wspaniały rezultat nauk, które starał się wpajać żonie od pierwszej wspólnej nocy aż po ten dzień. Wiedział, że to wychowanie każe jej wypowiedzieć bez najmniejszego wahania te słowa. Świadomość ta schlebiała jego próżności. Nie był aż tak zadufany i marzycielsko naiwny, by wyobrażać sobie, że słowa te dyktuje żonie spontaniczny odruch miłości.
Wielka radość i szczęście wypełniły ich serca i małżonkowie bezwiednie uśmiechnęli się do siebie.

Yukio Mishima Umiłowanie ojczyzny (z tomu opowiadań Zimny płomień, tłum. Henryka Lipszyca) Świat Książki 2008

(Dodaję, że Takeyama Shinji, mąż Reiko, postanowił popełnić samobójstwo, a Reiko postanowiła mu towarzyszyć.)

Czytam opowiadania Yukio Mishimy z satysfakcją – i nie chodzi o to, że gdy opisuje seppuku pamiętam, że sam je popełnił (później, rzecz jasna), a raczej że ukazuje nie tylko tę perspektywę.

PS.
Swoją drogą właśnie zdiagnozowano u mnie ‘japoński trynd’ - rzeczywiście po Mishimie czeka mnie „Kultura japońska” i tomik o zakładaniu japońskiego ogrodu (którego nie mam gdzie założyć), głównie z wrocławskimi ilustracjami nawiasem mówiąc. Czytam przy tej okazji, że w Japonii nie można kupić samochodu, póki się nie udowodni, że ma się go gdzie zaparkować. Co pozostawiam jako ciekawostkę do zweryfikowania.

piątek, 5 grudnia 2008

Precz z rankingami!

Pani Kierowniczka twierdzi, że nie cierpi rankingów. I bardzo dobrze! Upewnia mnie o tym ranking magazynu Gramophone poświęcony ocenom orkiestr symfonicznych. Uwaga -- oni to piszą na poważnie!

1. Royal Concertgebouw (Amsterdam).
2. Berliner Philharmoniker.
3. Wiener Philharmoniker.
4. London Symphony Orchestra.
5. Chicago Symphony Orchestra.
6. Orkiestra Symfoniczna Radia Bawarskiego.
7. Cleveland Orchestra.
8. Los Angeles Philharmonic.
9. Budapesti Fesztiválzenekar.
10. Dresden Staaskapelle.
11. Boston Symphony Orchestra.
12. New York Philharmonic.
13. San Francisco Symphony Orchestra.
14. Orkiestra Teatru Maryńskiego.
15. Rosyjska Orkiestra Narodowa.
16. Filharmonia z St Petersburga.
17. Leipzig Gewandhaus.
18. Metropolitan Opera Orchestra.
19. Saito Kinen Orchestra.
20. Filharmonia Czeska.

No i? Spodziewam się mocnych protestów, ze strony 3M, który nie tak dawno zapewniał, na podstawie nausznych doświadczeń, że Filharmonicy Berlińscy są wyraźnie lepsi od Royal Concertgebouw. Nie piszę już nawet o tym, że nie ma orkiestr polskich (to jakoś może i zrozumiałe,
nawet jeśli Filharmonia Czeska nie przekonuje mnie bardziej na płytach niż, powiedzmy, NOSPR -- jednak tu mówimy o okolicach miejsca 20), ale skąd tak wysoka London Symphony Orchestra (do której to orkiestry mam wiele sympatii, o czym zapewniałem chyba już nie raz -- jednak bez przesady, LSO wydaje się orkiestrą w tym gronie dość przeciętną)?*

Częściowo Gramophone tłumaczy fakt, że jest magazynem nagraniowym, a orkiestry notowane 'na moje oczy' zbyt wysoko, nagrywają bardzo dużo (Royal Concertgebouw i LSO same wydają płyty). Gdyby przeanalizować nagrania z ostatniego roku, to nie wykluczam, że lista orkiestr nie tyle ułożona według jakości, co według nagrywających najciekawsze płyty odpowiadałaby liście Gramophone.

Jednak problem podstawowy to sam ranking. Mogę wskazać orkiestrę (np.) ulubioną (co jest jednak trochę subiektywne, zależne od ulubionego repertuaru chociażby), ale ułożyć drugą przed trzecią, czy odwrotnie, zamknać gdzieś pierwszą dziesiątkę lub dwudziestkę -- nie sądzę by dało się to zrobić naprawdę dobrze i odpowiedzialnie.

---
*) Gdzieś czytałem, że system finansowania orkiestr w Wielkiej Brytanii nie sprzyja tworzeniu dobrych zespołów. Choć i tak jest lepiej niż we Francji -- wciąż aktualny chyba pozostaje dowcip francuskiego muzyka, że najlepszą francuską orkiestrą symfoniczną jest Boston Symphony Orchestra (mająca wielu francuskich instrumentalistów w swym składzie).

czwartek, 4 grudnia 2008

Odkładając na półkę Nowa baśń (t. 1, 2, 4, 5) Teodora Parnickiego

Właściwie sam się sobie dziwię, skąd ta Nowa baśń? Owszem, był okres kiedy lubiłem powieści historyczne (pod pewnym względem nadal mnie interesują, jako wizje przeszłości, które muszą próbować ująć postrzeganie rzeczywistości przez ludzi sprzed wieków), kiedy zachwycałem się też Teodorem Parnickim (zwłaszcza: Aecjuszem, ostatnim Rzymianinem, Srebrnymi orłami i Końcem "Zgody Narodów" -- innymi trochę mniej). Ale to było kiedyś. To co mi kazało zerknąć do Nowej baśni to pamięć o wzajemnych odwołaniach w świecie powieściowym Parnickiego. Zresztą obecnych także w piątym tomie, gdzie można znaleźć przypisy-odwołania do powieści I u możnych dziwny (również traktującej o Janie Zagłobie, w tym o jego podróży do Japonii). Ale na co mi one dzisiaj?

Miło sobie przypomnieć twórczość Teodora Parnickiego, z jego stylem przypominającym palimpsest (najbardziej bezpośrednio tom 2, w którym mamy nakładające się teksty - opowieści, komentarze, przypisy, przypisywane różnym powieściowym bohaterom). Widać ewolucję i widać to co stałe: dużą inteligencję, fascynację formą przesłuchania (o czym już na marginesie Nowej baśni wspominałem), dwuznaczną grę z językiem (nie tylko podporządkowanie szyku 'muzyce', ale też świadomość toczenia dialogów w innym języku), znaczenie zabłąkanych w historię mieszańców (tom po tomie, coraz bardziej nieprawdopodobnych, a przypominam, że zaczyna się od tego, że biskup Aaron jest swym własnym bratem bliźniakiem), znaczenie fikcji (nie tylko historycznej, bo mamy tu fantastyczną powieść w powieści, będącą jedną z przyczyn sprawczych wydarzeń). Właściwie brakuje tylko ukochanego przez Teodora Parnickiego wątku fascynacji kobiecymi stopami.

W tym wszystkim gubi mi się jednak akcja – niby przywykliśmy już, że powieść to bardzo wiele rzeczy poza właściwą akcją, to sprawa języka, odwołań, aluzji, czy dygresji. Ale jednak ta akcja, jako jakiś szkielet, na którym ciało powieści się opiera wydaje się wciąż ważna. Tu schodzi ona jednak na dalszy plan, nie ułatwiając lektury.

Może jednak, kto wie, po Nowej baśni będę czytał inaczej. Nie tylko autor zawarł w niej masę ekscytujących pomysłów, ale i wymaga wyższego poziomu świadomości lektury, to zaś wcale nie tak mało.

---
Teodor Parnicki Nowa baśń (tomy 1, 2, 4, 5), PIW, 1966-68

środa, 3 grudnia 2008

Cytowanie samego siebie

Źródła inspiracji nie linkuję, bo nie wiem, czy identyfikacja imienia i nazwiska z internetowym pseudonimem jest jawna, czy też dostępna jedynie dla wtajemniczonych. Ale cytowań samego siebie jest więcej. Na przykład:

”Biograf króla Jerzy Besala napisał, że "w korespondencji Batorego nie znajdujemy dotąd właściwie ani jednego listu do niewiasty", oddychającego uczuciem. "Nigdy bodaj mu serce żywiej nie drgnęło na widok dziewczyny, wrażliwość na kobiecie wdzięki gdzieś zgubił. Ten człowiek, będący uosobieniem męskiej dorodności i tężyzny, rumiany, co podług ówczesnych wyobrażeń miało właśnie określać mężczyznę skłonnego i zdatnego do miłosnych zapałów, był zaprzeczeniem tego obrazu". Nadal sądzę, za autorem tych słów, że tak właśnie było.”
Jerzy Besala „Małżeństwa królewskie. Władcy elekcyjni”, Bellona i MUZA SA 2007

Ale co ma autor zrobić? Cytować się bez podania źródła cytatu? Jeszcze gorzej.

Inny przykład: Benjamin Britten, podczas prób do War Requiem wycofał się ze wskazówki wykonawczej mówiąc: „Przepraszam, kompozytor miał tu rację”?

(Benjamin Britten wycofując się z błędu zażartował. Ale Jerzy Besala? Czy nie mógł napisać: "W biografii króla pisałem [...] Nadal podtrzymuję swoje twierdzenie." Trochę to sztucznie brzmi, ale cytowanie samego siebie bez użycia pierwszej osoby (nie ważne, czy liczby pojedynczej, czy nawet mnogiej) brzmi jeszcze sztuczniej.)


I na tym kończę ten przydługi cytat z PAKa, na temat cytowania samego siebie.

wtorek, 2 grudnia 2008

Pewne piękne niepowodzenie

Czytając sobie wieczorami Upadek epoki brązu Manuela Robinsa (m.in.) trafiłem na fragment poświęcony identyfikacji Alasii (niestety, nie znam polskiej nazwy) -- wiadomo, że Alasia była nadmorskim państwem (miastem-państwem), leżącym blisko Ugaryt (dziś w Syrii), na północ od Byblos (dziś w Libanie). W 1895 roku Max Muller uznał, na podstawie różnych wzmianek, że Alasia to dawna nazwa Cypru. Ale to tylko przypuszczenie. By je potwierdzić, a także doprecyzować łącząc Alasię z konkretnym miastem cypryjskim z epoki brązu postanowiono wykorzystać tabliczki gliniane z British Museum, które władca Alasi pisał do "swego brata" -- faraona (to ważne: nie każdy władca mógł sobie na to pozwolić, oznacza to, że Alasia była jeśli nie mocarstwem, to państwem niezależnym), a które (jak się przypiszcza) pochodzą z El Amarna, stolicy z czasów Echnatona. Postanowiono je porównać z gliną z Cypru, pochodzącą z okolic znanych dzisiaj miast z epoki brązu.

Badacze przypuszczali, że glina nie będzie identyczna z pochodzącą z naczyń z cypryjskich miast, ale powinna być przynajmniej podoba (rozpatrywano występowanie osiemnastu pierwiastków). Tymczasem, ku ich rozczarowaniu, analiza chemiczna wskazała, że są one różne, z jednym tylko wyjątkiem, gdzie wystąpiły pewne podobieństwa (podobieństwa, nie identyczność bynajmniej, więc nawet ta lokacja okzała się co najwyżej wątpliwa) -- Starego Pafos, miasta które co prawda sięga historią epoki brązu, ale nie mogło wtedy (sądząc po wielkości i bogactwie) pretendować do miana stolicy Cypru.

Metoda mi zaimponowała, wyniki -- rozczarowały. Może niesłusznie, każda hipoteza może okazać się błędną (zresztą zwolennicy identyfikacji Alasi z Cyprem nie złożyli broni, wskazując, że glina nie musi być dowodem, a Alasia nie musi oznaczać konkretnego miasta, a na przykład całą wyspę). Więcej -- trzeba przywyknąć, że najbardziej pomysłowe idee, efektowne eksperymenty i inne triumfy człowieczej wyobraźni do nikąd nie doprowadzą. Czy mam je przez to mniej podziwiać?

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Temperatura (2)

Tydzień temu wykorzystałem zdjęcie prześlicznej ko- kontra- kontrabasistki, la, la, la. dla zilustrowania temperatury na koncercie. Dzisiaj mogę zrobić to samo, tyle że temperatura była inna.

darmowy hosting obrazków

A sam koncert opisałem gdzie indziej. Swoją drogą, jak obecnie nazywa się Krzysztof Penderecki, skoro dopiero jego dawne utwory wywołują sceniczny szept zrozumienia na sali: Penderecki?

niedziela, 30 listopada 2008

Być jak Odyseusz

Odparła bogini jasnooka Atena:
– Zawsze ta sama nieufność w twojej piersi. I dlatego nie mogę cię opuścić, biedaku, boś taki roztropny, bystry i przytomny.

Homer Odyseja (przekład Jana Parandowskiego)

sobota, 29 listopada 2008

Notka dziękczyna

Ale dopóki ust mi nie zatka gliniasta gruda,
będzie się z nich rozlegać tylko dziękczynienie.

Josef Brodski (tłum. Stanisław Barańczak)

Na Święto Dziękczynienia nie zdążyłem, bo dopiero wczoraj naszły mnie takie dziękczynne nastroje. Nie pierwszy raz, co prawda, jednak nastrój dziękczynny nie jest czymś zwyczajnym. Podobno sama ludzka natura nakazuje postrzegać sukcesy jako swoje własne osiągnięcia, a wszystkie wpadki i klęski przypisywać innym: od rządu po najbliższych. Ale czasem przychodzi coś takiego, nawet z mało znaczącej przesłanki, że pada pytanie, skąd się wziąłem tu, gdzie jestem. I czuję potrzebę podziękowania tak wielu osobom – choć nie zawsze już to mogę zrobić – od Rodziców począwszy, na ludziach których spotykam obecnie (realnie, czy wirtualnie) – a więc także i Wam, bo i od Was wciąż się czegoś uczę.

piątek, 28 listopada 2008

Najjaśniejsza strona Najjaśniejszej Rzeczpospolitej Obojga Narodów (przynajmniej w XVI wieku)

Wiele osób, w tym Maria-Dora chciałoby promować najjaśniejsze karty polskiej historii w filmach historycznych. Padają tu różne propozycje historycznych wydarzeń, które warto sfilmować, ale tej jeszcze nie widziałem, tymczasem karta najjaśniejsza z jasnych:

Jednakże oprócz złych słów Desportesa o Polakach Walezy wyniósł również lepsze doświadczenia z Krakowa. Po pobycie na czystym Wawelu, w otoczeniu czystych Polek, nauczył się nie tylko rządzić, być królem, ale w dziedzinie obyczajowej dokonał w Luwrze istnej rewolucji. Kazał bowiem wyszorować zamek, sam się częściej mył i oddalał od siebie książąt i hrabiów śmierdzących z niedomycia. Być może wprowadził też toalety; przedtem nawet królowie defekowali na oczach wszystkich do kominków i po kątach. To dlatego dwór francuski tak często zmieniał zamki, gdyż smród często na nich robił się nie do zniesienia.
Jerzy Besala Małżeństwa królewskie. Władcy elekcyjni, Bellona, MUZA SA., Warszawa 2007

Jeszcze dodam, że jeśli niegościnna zima za czasów Henryka Walezego nie nadaje się do prezentowania uroków Polski obecemu widzowi (choć zima na ekranie jest o wiele przyjemniejsza, niż na miejskiej ulicy), zawsze można wybrać jakiś epizod z życia znanych czyściochów -- Kazimierza Wielkiego, czy Władysława Jagiełły.

czwartek, 27 listopada 2008

Splanony pomysł na horror

Rosyjska Duma niedawno oklaskami powitała pomysł przywrócenia pomnika Dzierżyńskiego. Wcale się nie zdziwię, jak jutro wykopią Stalina z grobu i znowu wniosą do mauzoleum.
Władimir Sorokin, pisarz rosyjski (notuję za Forum 47/2008).

Muszę się przyznać, że chodzi mi po głowie 'pomysł na horror' – w skrócie akcja wygląda tak, że ludzie są coraz bardziej totalitarni w swoim myśleniu, coraz bardziej potępiają przeciwników, domagają się jednomyślności, operują z lekkością i bezwzględnością populistycznymi hasłami. To w sferze ludzkiej psychiki i języka, a tuż obok, w materialnym świecie, zmieniają się po słowie napisy na budynkach, zaś spod płyt placów i spod trawy na skwerach, próbują się przebić, niczym pisklęta wykluwające się z jajka, pomniki Stalina. Płyty pękają, pomniki triumfalnie powstają spod ziemi i śpiewają Suliko, podczas gdy ludzie już się nawrócili na komunizm.

To zapotrzebowanie na horror-komedię, rzecz jasna – w końcu wciąż próbujemy małpować kino amerykańskie, a tak horror przyjąłby rodzimą formę, oryginalną, i jeszcze zawierałby jakieś dodatkowe przesłanie, co chyba krytycy by ocenili na plus.

Piszę rodzimy, bo nie myślałem o Rosji. W gruncie rzeczy nie boję się w Polsce powrotu akurat komunizmu, po prostu pomniki Staina bardziej kojarzą mi się z rodzinnym krajem, niż pomniki Hitlera, a coś tę przemianę musi symbolizować (więcej: sprawiać, by była ona groteskowa) i stukać w place od spodu. Jednak niby już złożony w grobie totalitaryzm wcale ideą martwą mi się nie wydaje – odnoszę wrażenie, że 1989 roku, 1990, z większą świadomością poszukiwanie drogi do państwa demokratycznego, czy do społeczeństwa obywatelskiego niż dzisiaj, choć czasem się jeszcze się takich słów używa, a i zadomowiły się u nas pewne postawy demokratyczno-obywatelskie. Jednak zwalczano komunizm jako zbiór raczej symboli niż sposób myślenia i dlatego zwrot wciąż wydaje mi się możliwy. Ba! Wciąż obserwuję pewną tęsknotę za takim myśleniem.

Ale Sorokin, pisząc o wiele poważniej (i w innej sytuacji polityczno-historycznej) przedstawia tę ideę zupełnie poważnie. Co gorsza – może mieć rację. W każdym razie pomysł na film jest już spalony.

środa, 26 listopada 2008

Tylko głupiec traktuje politykę na serio

Tylko głupiec traktuje politykę na serio, bierze ją sobie do serca, składa jej w ofierze swoje moralne siły duchowe. Przebrnąć i zachować swoją osobistą wolność i godność to wszsytko.
Tomasz Mann Dzienniki (5 sierpnia 1934)

Co prawda ta data odbiera wyzwalającą lekkość tej myśli. Byłoby lżej odwołać się tylko do sejmowych przyjaźni, które łączą polityków z przeciwnych obozów, rzucających na siebie gromy z mównicy. Ale nie miałem ku temu pretekstu, a przegląd własnych starych „wypisów” z lektur* dał mi tego Manna. Więc musi być rok 1934.

Ale coś w tym jest – bo i w drugą stronę, jak można się tak dać zdominować idei politycznej by organizować obozy koncentracyjne? Jednak obozy to pewna skrajność – czymś zupełnie innym są obawy i nadzieje rozbudzane przez partie, związane z tym co będzie po wyborach. Przypomina mi to czytaną w młodości powieść dla młodzieży o dwóch konkurencyjnych grupach młodzieżowych (bandach byłoby słowem zbyt mocnym), gdzie istniały kolejne wtajemniczenia, a najwyższym było stwierdzenie, że ten cały podział to tylko zabawa. Oczywiście w polityce to nie tylko zabawa, to często konkretne merytoryczne spory, wynikające z całości światopoglądu. Ale jednak spory nie usprawiedliwiające agresji i nienawiści, jaką one budzą.

----
*) Starych, bo obecnie wciąż czytam Nową baśń Parnickiego, Bogactwo i nędzę narodów Landesa, oraz Upadek epoki brązu Robbinsa, które nie dostarczają szczególnych cytatów, nawet jeśli Landes będzie wymagał omówienia.

wtorek, 25 listopada 2008

Wydarzenia, ach wydarzenia

Nie raz już narzekałem na wielkie pragnienie organizatorów koncertów, by uczynić z nich ‘wydarzenia’. Koncert „w rocznicę”, „ku czci”, „ku pamięci” – w wersji dawniejszej (choć wciąż spotykanej). „Niezwykłe wydarzenie”, „rewolucja w rozumieniu stylu”, „coś, co na zawsze się zapisze w historii” -- w wersji nowszej. Jakoś budzi to we mnie niechęć.

Weźmy ostatnie koncerty, których echa notowałem na blogu. Na przykład w niedzielę, 16 listopada, Wenecka Orkiestra Barokowa grała Vivaldiego i Handla, a towarzyszyła jej Maria Espada. Bardzo dobry koncert, świetne wykonania, program może nie idealnie wykoncypowany, ale bardzo efektowny. I cieszę się, że ich zaproszono, ale po co były te słowa o ‘rewolucji w postrzeganiu baroku, która się dokona w tym kościele’? Zwłaszcza, że przecież mamy globalizację, że każdy może kupić ich płytę, że rok temu, w tym samym kościele grał zespół Il Giardino Armonico, który stylistycznie nie odbiega daleko od Weneckiej Orkiestry Barokowej? Jaka ‘rewolucja’? Dobry koncert, nawet bardzo, ale nie rewolucja! (Zostawiając nawet na boku niemiłe konotacje tego słowa.)

Albo ostatnia niedziela, ten sam ambitny i różnorodny festiwal, to samo pragnienie tworzenia ‘wydarzeń’ – prawykonanie utworu Aleksandra Lasonia, a do tego wybitni goście (The Hilliard Ensemble). „Na zawsze już będzie zapisane”, że dokonano prawykonania. Owszem, nie powiem, to nie jest rozwiązanie najgorsze (a w pamięci pojawia się dyskusja, czy prawykonanie zamówionego utworu nie byłoby dobrym uczczeniem Dnia Niepodległości) zwłaszcza, że Hilliardzi dobrze śpiewali. Ale czy te słowa w ogóle są potrzebne? Czy bez prawykonania byłby to zły koncert? Nieważny? Nieistotny? Przeciętny?

Jak dla mnie oczywiście nie, a wręcz przeciwnie – zbyt wiele blichtru szkodzi. W końcu słuchacz i tak zostaje sam na sam z muzyką (no dobrze: czasem ktoś szturcha łokciem, kicha, kaszle, wierci się – ta samotność w obliczu muzyki jest względna) – to ona musi go przekonać. To dzieło i wykonanie muszą się obronić – ani słowa uroczystego wstępu, ani zapewnienia o ‘wydarzeniu’ płynące z plakatu tego nie zrobią. A czy te wstępy pomagają w koncentracji? Czy mówią coś istotnego, co pomaga w interpretacji?

Koncert powinien być indywidualnym wydarzeniem – tak, to prawda. Ale to wydarzenie to osobista, intymna wręcz kwestia odbiorcy. Organizatorzy dobierając repertuar, wykonawców; wykonawcy śpiewając i grając mogą w tym oczywiście pomóc, ale nie zastąpią samego przeżycia. A już na pewno nie zrobią tego zapewnieniami o jego ‘wadze’.

PS.
1) Piszę o koncercie, bo właśnie na koncertach najczęściej zapewnia mnie się o tym, czy o tamtym. Że to ważne, piękne, wyjątkowe, a słuchacze są elitą – na przykład. Ale podobne ambicje to nie tylko kwestia koncertów muzycznych i choć tylko o muzyce pisałem, o innych dziedzinach sztuki pamiętałem.
2) Rano przeczytałem, że zmarł Richard Hickox. Nie ukrywam zaskoczenia – miał 60 lat, wydawał się osobą w pełni sił. Żal, wielki żal.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Temperatura

Gdy skończyła się pożyczkowa akcja „Znicz” przyszedł czas na reklamę nawiązującą do Mikołaja i Bożego Narodzenia. Do działań sklepów włączyła się pogoda – za oknem już świątecznie. Także rozpatrując temperatury po drugiej stronie okna, co ilustruje kontrabasistka Orkiestry Kameralnej Miasta Tychy AUKSO:

darmowy hosting obrazków

Zresztą muzyka nie była cieplejsza – może jeszcze jesienny raczej niż zimowy Barber, ale Aleksander Raskatov (a precyzyjniej jego Obikhod), z mroźnym, szklistym brzmieniem (kontrabas mniej, wiolonczele i altówki bywały ciepłe wręcz, ale skrzypce? skrzypce przypomniały mi kiedyś widzianą w innym kościele instalację artystyczną, gdzie bolesny wydawał się chłód gwoździ wbitych w pleksi) już zimowy był.

niedziela, 23 listopada 2008

Geniusz, albo próba stylu

Geniusz jest to człowiek, który w odtworzeniu obrazowym czy odbiciu zwierciadlanym objawiłby się jako święty albo pracownik najdoskonalszy, czy bohater. Bo i czymże są odtworzenia obrazowe czy zwierciadlane odbicia? Tożsamością odwróconą albo tożsamą odwrotnością; na obrazie albo w zwierciadle po stronie prawej jest to, co w rzeczywistości znajduje się po stronie lewej; jednakże odwrócenie to utrwala (albo inaczej jeszcze wyrażając się: daje w wyniku swoim lub ma w swoim wyniku) to samo, co odtwarza czy odbija. Miano człowieka świętego albo pracownika najdoskonalszego, albo bohatera dajemy komuś, kto świadomie działając na rzecz potrzeb wyłącznie ludzi innych równocześnie osiąga – ale bezwiednie – zaspokojenie potrzeb własnych (takich jak zbawienie, chwała, nagroda, wyższy szczebel pracowniczy). A więc geniusz to człowiek, który działając świadomie na rzecz potrzeb własnych, zaspokaja bezwiednie potrzeby innych ludzi, a im szerszy byłby krąg tych innych, tym potężniejszego i świetniejszego geniusza objawieniu się byłby sobą krąg dawał świadectwo. Oczywiście zbawienie czy nagroda, czy chwała, czy szczebel wyższy da świętości albo bohaterstwa, albo doskonałości pracowniczej jest nieraz w czasie daleko, i to nawet bardzo, od działania. A to samo dzieje się i z geniuszem: może wiele upłynąć czasu, zanim ludzie inni dostrzegą albo stwierdzą zaspokojenie i ich też potrzeb przez jego – geniusza – na własną wyłącznie rzecz działanie.
Teodor Parnicki Nowa baśń (t. 5, Wylęgarnia dziwów), PIW 1968

Stopniowo wciągnąłem się w styl Parnickiego, ale gdy tak wczoraj zerknąłem świeżym okiem co czytam, to zobaczyłem to. I zobaczyłem jeszcze więcej:

Nazywał się „Krzysztof Marlowe”. Wiózł do TAMPICO wcale pokaźny ładunek krwi ofiarnej. Jeżeli się nie mylę, dostawcą krwi owym razem był szpital lugduński. Wymieniona być miała na wyroby włókienne z liści agawy.

To nie tylko styl, ale i treść. Owszem, z ‘definicją’ geniusza też polemizowałbym, ale tam było jeszcze z czym polemizować. Tu mamy zaś łódź podwodną, która wozi do Ameryki Południowej krew ofiarną (co prawda w Ameryce jest ruch odrodzenia religijnego, który podnosi postulat, by wylewać krew z ofiar, a nie próbówek), pojawia się kwestia nawracania siłą Chin na chrześcijaństwo przez lotników wiekoestońskich (Polska też została podbita przez Estonię), a ludzie, którzy przekraczają 200 lat życia są zobowiązani do zakończenia życia. Rzeczywiście – wylęgarnia dziwów.

sobota, 22 listopada 2008

Peri i raj, i co z niej zrobiono

Listopad był ostatnim w tym roku miesiącem z „większymi” zakupami płytowymi. Na moim biurku wylądował m.in. „Raj i Peri” Roberta Schmunna. (Wylądował zresztą dość twardo, z wybitymi zębami, w których pudełko nie potrafi już utrzymać płyt.) Samo oratorium (określenie dyskusyjne, a przynajmniej autor opisu w książeczce – Benjamin-Gunnar Cohrs – się z nim nie zgadza) robi na mnie średnie wrażenie. Zafrapował mnie za to „szczególik” jego historii.

Żeby jednak o tym „szczególiku” opowiedzieć, muszę streścić libretto. Otóż Peri to postać z perskiej mitologii – duszek żywiący się zapachami, potomkini upadłego anioła i śmiertelniczki, w oryginale piękna i złośliwa, u Schumanna już chyba tylko piękna. (Sama historia, nawiązując do mitologii perskiej, pochodzi z Lalla Rookh Thomasa Moore’a.) Peri, jako nieczysta, nie może dostać się do raju. Błaga, prosi – efekt jest taki, że pozwala się jej warunkowo do niego wkroczyć. Tyle, że warunek jest bardzo niekonkretny – ma dostarczyć najdroższy niebu podarunek.

Peri szuka. W pierwszej części szuka w Indiach, gdzie szlachetny wojownik prowadzi wojnę z tyranem Ganzą. Ginie w bitwie. Peri jest przekonana, że krew bohatera będzie najcenniejszym darem.

Część druga: okazało się, że jednak nie – Peri kąpie się w źródłach Nilu (wówczas nieodkrytych jeszcze), a następnie spływa nim. W Egipcie napotyka epidemię. Udaje się do oazy, gdzie spotyka młodzieńca, który chory postanowił nie zarażać swej ukochanej. Ta jednak, pełna miłości, podążyła za nim. Oboje umierają. Peri ‘chwyta’ ostatnie westchnienia kochanków i z nimi spieszy do nieba.

Część trzecia: znowu na próżno. Peri udaje się do starożytnej Syrii, gdzie spotyka inne Peri. W świątyni słońca w Baalbek Peri widzi dziwną scenę: stary grzesznik natyka się na pięknego i młodego chłopca. Ale nie robi mu krzywdy, gdyż bezbronny chłopiec ukląkł do modlitwy. To uderza grzesznika – klęka i modli się wśród łez o wybaczenie win. Peri spieszy z krwią pokutującego do bram raju.

Tyle Emil Freshsig i Robert Schumann w oparciu o Lalla Rookh Thomasa Moore’a, co zaś ja notuję jedynie za Benjamin-Gunnar Cohrs (na śledzenie treści z muzyką jeszcze przyjdzie czas). Tu przychodzi miejsce na ów „szczególik” – historia otóż jest niesforna i nie zostawiła dzieła Schumanna w spokoju – w czasie pierwszej wojny światowej uczyniono z niego obraz gloryfikujący śmierć żołnierzy na polu chwały. W czasie drugiej, Joseph Goebbels zamówił u Maxa Gebharda aranżację dzieła, która podkreślałaby element ofiary przez śmierć. Ta wersja miała swoją premierę w 1943 roku. Oczywiście, kto chciałby po klęsce Niemiec słuchać oratorium Schumanna opiewającego śmierć walecznych żołnierzy Wehrmachtu i SS? I tak o dziele zapomniano – na kilkadziesiąt lat.

I oto ilustracja, że dzieło potrafi być bezbronne jak dziecko i łatwo je skrzywdzić. Należy więc dzieł bronić przed złym dotykiem.

PS.
Prześledziłem libretto samodzielnie i poprawiłem jeden błąd, jaki wkradł się z powodu oparcia się na streszczeniu -- Ganza nie jest szlachetntym wojownikiem, ale złym najeźdźcą i tyranem.

piątek, 21 listopada 2008

Nowe drobiazgi blogowe

Kryzys. Blogowi Znajomi (Ramzel i Hoko) sobie żartowali. A ja czuję jego skutek - nie tylko wynikający z wahań kursów (a potrafię kupić czasem coś w zagranicznym sklepie internetowym) – otóż zawieszono wydawanie dwumiesięcznika Goldberg - ciekawego (a przede wszystkim pięknego) pisma o muzyce dawnej.

***

Swoją drogą miałem wczoraj awarię elektryczności. Kiedyś to świeczka w takich przypadkach była obowiązkowa. Teraz – laptop.

***

Wpadł mi w ręce wybór kazań pewnego węgierskiego biskupa. Rok wydania – 1947. Od początku książka leżała w bibliotece. Teraz trafiła w moje ręce. I dobrze – ktoś w końcu musi rozciąć kartki...

***

A w tym zbiorze kazań najbardziej podoba mi się w. Pochylone ‘w’ przyjmuje tu postać zbliżoną graficznie do ro. To jest początek jakby urwany z małego ‘m’, a dokończenie tak krągło zawinięte, że niemal niczym ‘o’ wyglądające.

***

Z cyklu „odkładając na półkę” (dokończyłem lekturę w pociągu, przed wieczorną awarią) – Dwight David Eisenhower „Krucjata w Europie” (tłum. Aleksander Sudak, Bellona 1998). Notuję w drobiazgach, bo nie jest to lektura wstrząsająca (w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa, choć o wojnie, a zatem temat wstrząsający być powinien), wśród znanych mi wspomnień generałów/marszałków mieści się powyżej średniej, ale skoro średnia jest niska nie znaczy to aż tak wiele. W każdym razie – czym wyższy szczebel dowodzenia, tym więcej znaczy we wspomnieniach ordynans, a mniej frontowa rzeczywistość. U Eisenhawera jedno mnie poważnie zafrapowało (zostawiając na boku fakt, że autor stopniowo staje się coraz bardziej politykiem) – znaczenie jakie przypisuje on kwatermistrzostwu – ale coś w tym jest, że wojnę wygrywają pełne baki i ładownice.

***

Przeczytałem wczorajszą notkę i parę komentarzy, które ostatnio napisałem. Mam zamiar przejść na dietę ‘bezwielokropkową’, bo wyraźnie nadużywam. A nadużywanie wielokropka jest przyczyną wielu groźnych chorób i poretensjonalności.

czwartek, 20 listopada 2008

Najstarsze polskie miasto (na przykład)

Koleżanka mnie wczoraj zagadnęła, jako miłośnika historii:
- Jakie jest najstarsze polskie miasto?
- No wiesz -
zacząłem się wymigiwać - to zależy, czy chodzi o istnienie osiedla, czy o prawa miejskie, czy...
- Żadne zależy, takie zadanie było w krzyżówce...
- A! To będzie Kalisz.
- ...bo syn rozwiązywał taką krzyżówkę w drugiej klasie. I Kalisz pasował.

Co się okazało – syn znajomej, lubiący historię drugoklasista, dostał taką krzyżówkę do wypełnienia (w podręczniku?). Szybko usiadł do własnego komputera i zaczął poszukiwać w internecie informacji o datach przyznania polskim miastom praw miejskich, bo przecież miasto to prawo... Doszukał się Złotoryi. Ale liczba liter nie pasowała. Zapytanie trafiło więc do mamy, którzy poradzili ostrożność w danych internetowych, ale niczego by nie wymyślili, gdyby nie Google i zwykłe zapytanie – „najstarsze miasto w Polsce”. Krzyżówka dała się rozwiązać, ale ja dostałem pytanie, o co tu chodzi...

Domyślam się o co chodzi – „Calisia” pojawia się u Ptolemeusza, co stało się podstawą do popularnej tezy, iż chodzi tu o Kalisz, który w związku z tym jest najstarszym miastem polskim. Co z tego, że mowa jest tu o osadzie, co nie musi oznaczać miasta (a nawet nie może, odwołując się do definicje, które czynią miastem dopiero twór gwarantujący odpowiednie prawa mieszczan). Więcej utożsamienie „Calisii” z Kaliszem jest dyskusyjne, by nie powiedzieć fałszywe. Położenie „Calisii” można określić na podstawie informacji zawartych u Ptolemeusza – zapewne leżała ona gdzieś na dzisiejszej Słowacji, ale prawie na pewno nie w Wielkopolsce...

Można zrekonstruować ścieżkę rozumowania autora krzyżówki, ale tu pojawia się prawdziwy dylemat mojej znajomej – jak powiedzieć synowi, że autorzy podręczników (?) pytają jako o pewniki, o rzeczy w najlepszym przypadku dyskusyjne, by nie powiedzieć zupełnie bałamutne? Jak to zrobić, skoro inteligentny drugoklasista (druga klasa podstawówki, żeby nie było wątpliwości) wie więcej o prawach miejskich, ich znaczeniu dla kształtowania się struktury i znaczenia miast, niż dorosły autor podręcznika...

Znajoma postanowiła uczyć syna, że fakty i wiedza podręcznikowa, to dwie różne rzeczy, że bezpiecznie w szkole powoływać się na tę drugą (zalecana forma odpowiedzi: „w podręczniku twierdzą, że...”). Ja się do zalecenia przyłączam, ciesząc się, że żadnych egzaminów nie mam w planach...

środa, 19 listopada 2008

Tak jakoś wątki zebrały się w jedno

Co więcej, jak głoszą legendy, a potwierdzają sprawdzone fakty historyczne, niespodziewany widok nagiej kobiety może wprawić mężczyznę w stan osłupienia, sparaliżować, zwłaszcza jeśli ów mężczyzna jest nadczłowiekiem, czyli wojownikiem. Tak oto Mariusz, rzymski wódz, żyjący w I wieku p.n.e., z najwyższym trudem przywrócił sprawność żołnierzom, którzy stanęli jak wryci na widok nagich kobiet Cymbrów i Teutonów, gdy ci wtargnęli do Prowansji. W średniowiecznej Italii Mediolanki rozebrały się, stojąc na murach obronnych, na oczach napastników, którzy osłupieli z przerażenia, a potem czym prędzej uciekli! Jedna z bram miejskich upamiętnia to radosne wydarzenie. U schyłku Quattrocenta inna Mediolanka, Katarzyna Sforza, ocaliła tron, wstępując na wieżę bez sukien. Odmawiano jej prawa do przejęcia władzy, ponieważ była kobietą, udowodniła więc, że kobiecość jest jej siłą i daje władzę.
Maguelonne Toussaint-Samat Historia stroju, WAB 2003

Jakoś tak zeszło... Wczoraj u Basi było o tym, żeby nie straszyć koni, wczoraj też zerknąłem (przypadkiem) u Kopalińskiego na notkę o Gygesie (ilustrację do historii można znaleźć na Wikipedii), dzisiaj się okazało, że wśród siedmiu najznamienitszych narzędzi zagłady jest „naga bomba”, która pozbawia ludzi stroju, a jakby tego było mało dostałem pocztówkę z wystawy poświęconej kobiecemu aktowi (?) – Maję nagą... Notka jest więc taka, jaka jest.

wtorek, 18 listopada 2008

Prowokacja!

Organizacja, która traktuje swoich programistów jak osoby niesprawne umysłowo, wkrótce będzie miała programistów gotowych i zdolnych do działania jedynie jako takie właśnie osoby.
Bjarne Stroustrup Język C++”

Uprzedzam pytanie: Stroustrup nie jest autorytetem moralnym (nie wiem, czy takie istnieją, wątpię, ale w tym przypadku nie ma co wątpić), nie jest też specjalistą od zarządzania. A jednak cytuję go, więcej – czasem cytuję wypowiedzi dziwaczne, zabawne, z tą natomiast się zgadzam. A cytat przypomniał mi się w związku z oglądanym w niedzielę plakatem. Plakat ostrzegał przed PROWOKACJĄ! (wypisano to słowo dużymi, czerwonymi literami i ozdobiono wykrzyknikiem). Zaintrygowało mnie to, co robią w dzisiejszej Polsce ostrzeżenia przed prowokacjami... Czytałem więc dalej coraz bardziej przerażony. Nie, nie chodziło o treść sporu starego i nowego zarządu osiedla, sporu dla mnie nieczytelnego (bo i nie moje osiedle), zresztą w plakat go wcale nie przybliżał. Chodziło o język. Twórcy plakatu (nowy zarząd), ostrzegali, że organizowane zebranie jest „prowokacją”, gdyż jest przygotowane przez stary, „przegrany” zarząd... Nie bardzo rozumiem, czy to sugestia, że stary zarząd wręczy kamienie i butelki z benzyną i pośle zebranych na nowy zarząd? Jaka jeszcze może tu mieć miejsce prowokacja, która wymaga ostrzeżenia? I dalej – padają nazwiska, ale drobnym druczkiem, ważniejsze są słowa „przegrani” i „niebieskie karteczki”. Skąd ja znam taki sposób wyrażania się? Przyznaję, że głównie z historii... A dlaczego stary zarząd jest zły? Bo „uprawia krecią robotę”... Niby blisko stamtąd do parku, gdzie są liczne przykłady kreciej roboty, ale chyba nie o to chodziło...

Konkurencja robi zebranie – nie można tego zabronić. Ale dlaczego nie przysłać swoich ludzi do dyskusji? Skąd taka pogarda dla zwykłych ludzi, takie przekonanie, że każde słowa skierowane do nich od razu podziałają, zmanipulują ich, że każde takie spotkanie to prowokacja? Wracam myślą do Stroustrupa – obywatele traktowani jaki idioci zaczną się tak zachowywać. A przecież są już tak traktowani...

poniedziałek, 17 listopada 2008

Znowu podpadają mi egzorcyści, albo impresje z koncertu

Il furore Vivaldiego. Sopranistka śpiewa o tym, jak Bóg powinien go ukarać za grzechy, a muzyka sugeruje, że musiała sporo nagrzeszyć (co uprasza się zwizualizować we własnej wyobraźni dla lepszego wyczucia atmosfery). Sąsiadka (skądinąd znana mi słuchaczka NOSPRu) szturcha mnie łokciem i scenicznym szeptem informuje:
- Ten pod filarem to ksiądz egzorcysta!
I cały Vivaldi i grzechy sopranistki na nic...

***

Wiolonczelista. Po jego prawej, dwie osoby dalej śliczna skrzypaczka. Po lewej, trochę bliżej, ładna altowiolistka. Z tyłu czeka na wejście ognista brunetka-sopranistka. A on opiera twarz o instrument i go całuje... Co za ludzie ci wiolonczeliści!

***

W przerwie:
- Ale ten ksiądz profesor egzorcysta pożerał ją wzrokiem! Może fascynowała go emisja głosu?
A ja sobie myślę, że to co go fascynowało było normalniejszym obiektem pożądania od wiolonczeli...

***

Ale, ale – moja ulubiona aria z opery barokowej – Ah! mio cor z Alciny. Ciary już mnie oblazły jak pchły, sopranistka robi to swoje Aahhh!, a sąsiadka znowu szturcha mnie łokciem:
- To ta aria?
I bądź tu człowieku uprzejmy i w przerwie opowiedz, o co chodziło Alcinie i dlaczego, choć zamienia mężczyzn w wieprze, można się w niej kochać... A może właśnie dlatego?

niedziela, 16 listopada 2008

Wyjść z antyalergicznego kokonu

Prorocy zagłady (ludzie zapracowani w obecnych czasach) ostrzegają, że stajemy się społeczeństwem zamkniętym w swych domach (PAK: indoor society). Wypiekamy świat natury niczym chrupiącą bułeczkę, a my zasilamy nasze klimatyzatory przez wszystkie skwarne miesiące, oraz spalamy gaz ziemny przez całą zimę. Wszystko to, by utrzymać nas w hermetycznym kokonie, w antyalergicznym, klimatyzowanym i dostosowanej do człowieka atmosferycznym luksusie.
Bojaźliwi rodzice zabraniają rozpieszczonym dzieciom wałęsać się wśród drzew, gdzie już nie łowią one żab ani nie łapią motyli. Sytuacja jest tak zła, że popularny autor diagnozuje Dolegliwość Deficytu Natury tropiący naszą młodzież.


To bardzo swobodny przekład początku felietonu Philipa Kennicotta w Gramophone. Autor szarżuje, przesadza (zwłaszcza w polskich realiach, gdzie klimatyzacja jest rzadkim dobrem i chyba częściej prezentuje się ją maszynom niż ludziom), tylko po to, by efektownie wprowadzić do tematu Stworzenia świata (a raczej The Creation, bo woli wersję angielską, jak argumentuje – bardzo miltonowską) Haydna; ale właśnie ten wstęp mnie chwilowo bardziej zafrapował od pochwał dla McCreesha i oczekiwania na nagranie Christiego.


Bo rzeczywiście, jak wygląda nasz kontakt z naturą? Wzbudziłem kiedyś głębokie zdziwienie znajomej, rozpoznając gatunek ptaka za oknem. Znajoma nie rozpoznawała nawet sikorki! I nie była w tym odosobniona. (Z drugiej strony sam dałem plamę, donosząc o pustułkach w Gliwicach innej znajomej, byłej już gliwiczance, która odparła, że przecież mają swoje gniazdo na ulicy Zygmunta Starego, a przynajmniej zawsze miały… A ja zauważam je po jedenastu latach docierania w tejże ulicy okolice, dzień w dzień…)

Nie będę udawał autorytetu i wzorca, bo miałem długi okres obojętności na świat wokół mnie, a i teraz nie jestem ekspertem. Przez lata mogłem przechodzić obok (ptaków, drzew, traw) zupełnie obojętny, w pośpiechu do szkoły, na studia, do pracy, na zakupy, do teatru, do filharmonii, do… A przecież tuż pod ręką jest fascynujący świat, od którego się tak łatwo odizolować.

Co piszę tuż przed wyjściem na spacer, w czasie którego chcę też pooglądać ptaki. I nie tylko – wszystko co się trafi.

PS.
To niby nowa przypadłość, niby się chwali dawnych ludzi za dobrą znajomość natury, nawet tych miejskich; a sam słyszałem, że kukułka, gdy dorasta zostaje jastrzębiem (nie mylić z F-16…).

sobota, 15 listopada 2008

Łacina

[…] (jest to czy nie jest dobra łacina: przychodni szpitalnianej? Jakieś siedemdziesiąt lat temu któraś kolejna królowa Elżbieta – nie pamiętam już dokładnie która – powiedziała mi, iż po łacinie poprawniej jednak brzmiałoby: szpitalnej, a nie szpitalnianej. Jest zaś to pewnik przecież, że łaciny nikt Nidzie nie zna tak dobrze, jak znają ją Elżbiety królowe wszystkie: od pierwszej do dzisiejszej).
Teodor Parnicki Nowa baśń (Tom V. Wylęgarnie dziwów), PIW 1968

piątek, 14 listopada 2008

Odkładając na półkę: Zen i sztuka obsługi motocykla

To dobra książka – uczy, że o motocykl trzeba dbać! Czyż to nie piękne przesłanie?

***

Nie wierzycie, że chodzi o motocykl? I trochę macie racje… To także opowieść o bezcelowych wakacjach na motorze, o nieudanej karierze nauczyciela retoryki, oraz o kłopotach wychowawczych.

***

No dobrze, mamy zen w tytule (przez jedno 'e'), co sugeruje słabość autora do buddyzmu zen, nie wprost wyrażoną, choć dostrzegalną w krytyce 'filozofii' europejskiej i we wspominaniu (z przyjemnością) podróży na Wschód (choć pytania autora o 'jakość', stanowiące oś jego filozoficznych rozważań są niejako kontynuacją sokratejskiego pytania o cnotę (greckiego arete), to jednak niejako stawia on sprawę na głowie, źródła pytania odkrywając na końcu i bardziej lansując swoją własną, mętną tezę, niż odnosząc się do europejskiej kultury, czy choćby kultury greckiej).

***

Kolega polecił mi Pirsiga jako wyraz poparcia do nauczania filozofii w szkole – i muszę przyznać, że zmieniłem zdanie. Kiedyś uważałem, że filozofia jest do niczego niepotrzebna. A jednak! Gdyby Pirsig znał filozofię, jak też i zakładał jej znajomość u czytelników, mógłby skrócić swą książkę o jakieś 330 stron (z około 350). Co za oszczędność papieru!


***

Na tym miałem skończyć, ale relacja zaczęła się robić szydercza, a to byłoby już niesprawiedliwą przesadą… Krótko mówiąc Pirsig to autor będący chyba na przeciwnym biegunie niż ja – chętnie szukałbym klarowności, on od niej ucieka, jako od jednostronnej „klasyczności”; szukam rozwiązań rozumowych – głównym kryterium Pirsiga jest intuicja; wyrzekam się „filozofii”, jako niepraktycznej i pretensjonalnej (mam tu pewnych ulubieńców, ale wszystkie rozwiązania traktuję jako cząstkowe i ograniczone), a autor z całą siłą poszukuje jakieś mętnej ‘jedni’... To wszystko, mimo słuszności pewnych uwag, bardzo mnie do niego zniechęca, a cała 'filozofia' wydaje mi się pretensjonalnym dodatkiem do opowieści (bo raczej nie powieści) drogi.

---

Robert M. Pirsig Zen i sztuka obsługi motocykla (tłum. Tomasz Bieroń), Zysk i S-ka, Poznań 1999

Odkładając na półkę: Mieszko I Gerarda Labudy

Ilu autorów czytam, poświęcających swe prace początkom państwa polskiego, tyle wizji widzę. Właściwie dotyczy to chyba całej historii, gdzie wyobrażenie epoki porządkuje fakty, a nie odwrotnie; tyle że tu sytuacja jest pod pewnym względem skrajna – źródeł jest mało, a miejsca na ich interpretację wyjątkowo dużo. Stąd różnice wizji, a nawet „pewników” (jak to potrafią autorzy określać) są uderzające.

Właściwie Gerard Labuda i jego Mieszko I nie są tu przykładami najlepszymi – to autor (i co za tym idzie biografia) ‘konserwatywna’, bez ekscytujących teorii – a więc stolicą jest Gniezno (a nie Poznań, w którym Mieszko nie wznosi katedry, i w którym nie urzęduje biskup misyjny Jordan), Mieszko pochodzi z rodzimej dynastii i nie wiemy, gdzie go pochowano; Polanie to plemię (być może błędnie zapisane u Geografa Bawarskiego jako Goplanie), a nie określenie poddanych Bolesława Chrobrego – powrót do sceptycznej tradycji widać zresztą niemal wszędzie, mimo że autor dokumentuje znajomość bardzo licznych nowych publikacji, zwłaszcza związanych z pracami archeologicznymi w Wielkopolsce.

Przedstawiam konserwatyzm wizji Labudy*, co przypomina o tej słabości jego przykładu. Przecież, gdyby Mieszko był urodzonym w Gieczu potomkiem wikingów imieniem Dag, tóry siłą podbił słowiańskie plemiona i nadał im wspólną nazwę słowiańskiego pochodzenia „Polanie”, wznosząc katedrę na Ostrowie Lednickim, byłoby ciekawiej… Nie mogę ręczyć jednak, że i taka wizja się wkrótce pojawi – niemal każdy element z osobna już jako teoria dotycząca pochodzenia Polski występuje.

***

Uwagi oczywiście mam, choć to praca nieźle przedstawiająca pewien prywatny ideał dzieła historycznego – z tłem politycznym i kulturalnym, z bohaterami nieograniczonymi do polityki i wojen, ale i dostrzeżeniem ich prywatności (choć z oczywistych względów rozważania o Mieszku jako człowieku, są mniej niż skromne).

Przede wszystkim są tematy, które widziałbym chętniej szeroko rozwinięte – autor czasem lekceważy owe (mniej lub bardziej) modne hipotezy. Choćby słynne Dagome iudex - rozpatrywane wyłącznie z punktu widzenia działań politycznych Mieszka (i papieskiej dla nich akceptacji). A gdzie kwestia samego imienia (Dagome), potraktowana szerzej niż krótkie przytoczenie zwolenników obu tez dotyczących jego znaczenia (z którymi autor się jednocześnie nie zgadza)? Skąd tak łatwe stwierdzenie, że wszelkie wątpliwości dotyczące stołeczności ówczesnej Polski rozstrzyga nazwa Gniezna pojawiająca się w tym dokumencie, pod nazwą… Schinesghe? Jak dla mnie ta nazwa wcale słowa ‘Gniezno’ nie przypomina.

Ale to szczegóły. Bardziej intrygowało mnie postrzeganie ówczesnej Polski – na przykład to przekonanie, że dawne Śląsk i Małopolska to obszary ciążące ku państwu Piastów ze względu na plemienną bliskość. Przecież polskość i czeskość dopiero się rodziły i wszystko jeszcze było możliwe. Tymczasem autor zdaje się mieć już przed oczami Polskę we współczesnych granicach, a przynajmniej ze zjednoczoną i ‘rdzennie polską’ Małopolską… Ale to chyba właśnie przykład tego, że historii nie jest pisana na czystej karcie w oparciu o studia nad faktami, ale raczej dopasowuje wyobrażenia i fakty niczym puzzle, by otrzymać w miarę spójny (niekoniecznie prawdziwy…) obraz.

*) Jest jedna teza, która mnie zaciekawiła, choć nie jest ona autorstwa G. Labudy – mianowicie, że Lachowie z Czerwieniem i Przemyślem, to osobne plemię, którego nie należy identyfikować z Polanami/Polską, choć wchodząc później w skład państwa polskiego dało swoje określenie w kronikach ruskich (i nie tylko, jak można się domyślać) Polsce i Polakom.

---
Gerard Labuda Mieszko I, Ossolineum 2002

środa, 12 listopada 2008

Brahms w Budapeszcie

Anegdotę podrzucił Andrzej – wraz z ‘copyrightem’, więc tłumaczę:

W wieczór przed koncertem, na którzy przybył Brahms, wystawiano „Don Giovanniego”. Przyjaciele Mahlera wśród miejscowej elity muzycznej (i nie tylko) Budapesztu dysponowali swobodnym dostępem do loży. Hans Koessler i Victor von Herzfeld, dwóch profesorów Akademii Muzycznej, kierowało uwagę Brahmsa na „Don Giovanniego” Mahlera i sugerowało wysłuchanie spektaklu.
„Ani mi się to śni”, odpowiedział im Mistrz. „Nikt nie może odpowiednio dla mnie zrealizować „Don Giovanniego”. O wiele większą przyjemność sprawia mi partytura. Nigdy dotąd nie słyszałem dobrego „Don Giovaniego”. Lepiej chodźmy do piwiarni.”
Nie dało się temu zaprzeczyć. Wieczorem obaj panowie mogli jednak tak sprawy zaaranżować by wybrać się do Opery na siódmą. „Zapewne będziemy zbyt wcześnie. Piwo tak dużo czasu nie zajmie. Wpadnijmy więc tu na pół godziny.”
„Dobrze więc”, warknął Mistrz. „Czy w loży jest sofa?”
„Oczywiście.”
„Więc w porządku. Prześpię się na niej.”
Zajęli swoje miejsca, przyjaciele przy balustradzie loży, Brahms na sofie. Po uwerturze usłyszeli z tyłu loży dziwne burknięcia. Nieartykułowane wyrazy aprobaty następowały jedne po drugich wśród paroksyzmów uwielbienia, które sprawiły, że serca panów przy balustradzie zabiły szybciej.
„Zupełnie znakomicie, straszliwie – jest diabelnie dobry!”
Brahms podskoczył na swojej sofie, a gdy akt się skończył pospieszył na scenę ze swymi przyjaciółmi aby objąć kruchego, małego człowieczka, któremu zawdzięczał najlepszego “Don Giovanniego” w swoim życiu.
Kiedy, siedem lat później, pojawiła się w Wiedniu sprawa następstwa Jahna, Brahms pamiętał nazwisko Gustava Mahlera i wraz z Hanslickiem złożył wpływowe świadectwo na rzecz tego artysty, który może częściowo, o ile nie całkowicie, zawdzięczał mu swoje zatrudnienie w Wiedniu.

(Neues Wiener Journal, 19 maja 1911 r.)

wtorek, 11 listopada 2008

Zanim pojawiła się szachownica

Czy zauważyliście, że polska szachownica oznaczająca samoloty (i czołgi) jest ‘dziwna’? To znaczy owszem, powtarza ona barwy narodowe, ale nie ma odpowiednika, czy to w innych symbolach państwowych, czy też w obcych znakach rozpoznawczych.


Skąd się więc wzięła szachownica? Odpowiedź jest prosta, przynajmniej dla znających historię polskiego lotnictwa – z godła osobistego por. Stefana Steca, wcześniej pilota lotnictwa Austro-Węgierskiego, który latał z namalowaną na samolocie szachownicą na froncie włoskim. Oczywiście nie o włoski epizod chodziło, ale o jego przylot do Warszawy (na samolocie z oznaczeniami „lwowskimi”, o czym dalej) w 1918 roku – ten osobisty znak miał ‘przypaść do gustu’ ppłk. Hippolitowi Łossowskiemu, szefowi Sekcji Żeglugi Napowietrznej Ministerstwa Spraw Wojskowych. Wydał on następujący rozkaz (*):


Rozporządzenie Szefa Sztabu Generalnego, poz. 204

Samoloty Wojsk Polski będą w przyszłości zaopatrzone w miejscach dotychczas obowiązujących znakiem kwadratowym o szerokości 60 cm, dzielącym się na cztery równe pola. Lewe górne i prawe dolne będzie barwy karmazynowej, lewe dolne i prawe górne barwy białej.


Warszawa, dnia 1 Grudnia 1918 r.


Za szefa sztabu

Nieniewski ppłk.



W roku 1919 uzupełniono ten rozkaz, wprowadzając kontrastową obwódkę.


Ale co było wcześniej? Otóż było wiele różnych systemów oznaczania. Historycznie pierwsze miały być znaki „krakowskie”, wprowadzone po zajęciu przez Polaków lotniska w Krakowie, 1 listopada 1918 roku. Znaki „krakowskie” prezentowały a białym tle czerwoną literę „z” (podobno istniał także wariant ze swastykami – ale opierając się jedynie na Tomaszu Kowalskim (*) w tej chwili, mogę jedynie zacytować jego stwierdzenie, że nie ma potwierdzenia w dokumentach i zdjęciach tej informacji). Niektóre kolejne ośrodki, gdzie tworzyło się polskie lotnictwo (jak Przemyśl) przyjęło te same znaki.


Kolejnym jednak ważnym ośrodkiem był Lwów, gdzie wprowadzono własne oznaczenia w postaci malowania biało-czerwonych barw na końcach skrzydeł i usterzenia. 5 listopada 1918 roku miał wzlecieć pierwszy samolot z takimi oznaczeniami, co przyjmuje się także jako pierwszy lot samolotu z polskimi oznaczeniami państwowymi. Właśnie „lwowskie” znaki miał na swoim samolocie por. Stefan Stec.


To jednak nie wyczerpywało zbioru znaków rozpoznawczych polskiego lotnictwa – swoje znaki wprowadziła też Warszawa – pierwszy samolot z takimi oznaczeniami wystartował 20 listopada 1918 roku z lotnictwa Mokotowskiego. „Takimi” jest określeniem mało precyzyjnym – znaki „warszawskie” miały zasadniczo postać tarczy (na sterach pojawiał się wariant kolisty), podzielonej ukośną kreską na dwie części – białą i czerwoną. Takie określenie obejmuje wiele wariantów, różniących się krojem tarczy i sposobem podziału pól.


Image Hosted by ImageShack.us


Ilustracja: „A” znaki „krakowskie”, „B” „warszawskie” i „C” pierwsza wersja szachownicy.


Ten spis nie wyczerpuje kreatywności ‘malarzy’ lotniczych – samoloty zakupione we Francji miały oznaczenia zgodne z zasadami heraldyki, ale nie z… rozkazem. Słowem: odwrócone pola szachownic. Notuje się samolot zakupiony we Włoszech z polskim znakiem rozpoznawczym opracowanym przez Włochów – czerwono-biało-czerwoną kokardą; pojawiły się szachownice sześciopolowe, a w śród ilustracji znajduję także kwadratowe oznaczenia ‘śląskie’… Ale mimo wszystko, dążono do znanej nam normalności.


----

*) Wygrzebałem zaczytywane w młodości Godło i barwa w lotnictwie polskim 1918-1939 Tomasza J. Kowalskiego, WKiŁ 1981; choć późniejsze opisy tej historii bywają kompletniejsze i barwniejsze.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Czterej egzorcyści (bez psa)

Wczoraj wysłuchałem swoistego pouczenia o tym, że w diecezji kiedyś wystarczał jeden egzorcysta, ale potrzeby są takie, że jest już czterech. A potrzeby są takie, bo „młodzież obwiesza się medalikami i amuletami, które ułatwiają drogę Szatanowi”, a przecież mogliby „zakładać krzyże, medaliki z Matką Boską, albo znaki tau*”. A poza tym ludzie przeklinają, a „każde przekleństwo zostaje zrealizowane”

Że w magię i okultyzm (przywołano oba) nie wierzę, to całą wypowiedź potraktowałem jako kuriozum. Ale, w tym, że egzorcystów przybywa coś jest… Bynajmniej nie dostrzegam w tym wpływu amuletów, a coś wprost przeciwnego – mianowicie obserwuję jak egzorcyzmy są coraz modniejsze i coraz bardziej lansowane przez rodzime media z przymiotnikiem ‘katolicki’, albo ‘publiczny’. I żeby nie było wątpliwości – martwi mnie kierunek, w którym te media zmierzają.

Zwłaszcza dlatego, że przedstawia się to jako alternatywę: albo wierzysz w osobowego Szatana, który obecny jest w magii i okultyzmie (obu realnych), i którego prawdziwości dowodzą opętania i egzorcyści – albo nie uznajesz istnienia zła w otaczającym nas świecie i w ten sposób je akceptujesz. A przecież nikt przytomny nie neguje istnienia zła (nawet jeśli filozofie, które tak ukazują rzeczywistość mogą być bardzo ponętne) – różnica polega na postrzeganiu sposobu jego ‘działania’ (i choć, to mniej istotne, na jego osobowym charakterze). W przypadku skrajnym, do tego, czy do osoby z problemami pośle się psychiatrę, czy egzorcystę…

To nie jest tylko rzecz o przypadkach skrajnych, patologicznych – to rzecz może nawet przede wszystkim o postępowaniu na co dzień – o tym, czy mamy do czynienia z pozostającym na poziomie umysłowym stadionowego chuligana Szatanem, czy mamy wiele źródeł zła wokół nas, od chorób i psychicznych patologii począwszy, poprzez przeróżne obsesje, słabości charakteru i intelektu, kwestie społecznego przyzwolenia, na uleganiu wpływom skończywszy (choćby jak, w ‘siedmiu drogach wiodących do zła’**. Aż zaczynam się zastanawiać, czy popularność egzorcyzmów nie jest drugą stroną naszej codziennej moralności, czy raczej niemoralności. W końcu amulety i symbole są daleko, na ścianie może nawet wisieć krzyż, lub obraz z Matką Boską Częstochowską – co jednak nie przeszkadza temu, że się kradnie i oszukuje, bo ‘tak robią wszyscy’.

---

A tytuł polecam uwadze TVP – historia czterech egzorcystów, wywodzących się z różnych grup społecznych, a wspólnie zwalczających Szatana na drodze do Berlina, wydaje się odpowiedzią bardzo na czasie na peerelowski serial o pancernych. W przypadku, gdyby TVP skorzystała z mojego pomysłu mogę podać numer konta i wyczekiwać tantiem…

---
*) Oczywiście było to porzucenie księdza, który twierdził też, że tau to ostatni znak alfabetu hebrajskiego…
**) Oczywiście to wielkie uproszczenie. Ale trudno mi sobie wyobrazić dostatecznie subtelne psychologicznie kazanie, by omówiło choć jedną z tych dróg i przestrzegło przed nią wiernych…

niedziela, 9 listopada 2008

Keep smiling

[Czas akcji: kontrofensywa niemiecka w Ardenach] Kiedy zasiedliśmy już do długiego konferencyjnego stołu, powiedziałem: "Obecną sytuację należy traktować jako szansę, a nie katastrofę. Chcę widzieć tu, przy tym stole, tylko uśmiechnięte twarze". Patton, zgodnie ze swym temperamentem, wybuchnął na to: "Do diabła, wytrzymajmy nerwowo i puśćmy tych... aż do Paryża, a wtedy dopiero odetniemy ich naprawdę i połkniemy". Słysząc te słowa wszyscy, razem z Pattonem, zaczęli się śmiać, ja jednak odrzekłem, że nigdy nie pozwolimy wrogowi przejść przez Mozę.
Dwight David Eisenhower Krucjata w Europie, tłum. Aleksander Sudak, Bellona 1998

Na marginesie:
1) Rzuca się w oczy różnica zwyczajów -- słyszałem kiedyś anegodtę z historii Polski (a konkretniej z wojny polsko-bolszewickiej) w jakiś sposób analogiczną, ale i charakterystycznie różną, którą cytuję w pamięci: Polski oddział znalazł się w okrążeniu. Dowódca powiedział do swoich oficerów: Cóż, przyszło nam wypełnić ostatnie zadanie -- zginąć z honorem dla ojczyzny! Na to odezwał się szef sztabu: Panie generale, zaproponowane przez pana generała rozwiązanie obecnej sytuacji jest bezwzględnie skuteczne i proste. Ale czy nie wartoby popracować nad jakimś bardziej złożonym planem?
2) Podejście Eisenhowera można polecić -- pozwala rzeczywiście przekuwać klęski w sukcesy, o ile to w ogóle możliwe.
3) Ale z drugiej strony, czy może nie tyle z drugiej, co z poziomu zewnętrznego obserwatora, często określając sukcesy i porażki nie tyle ocenia się fakty, co rejestruje emocje 'bohaterów'. Czy my czasem nie dajemy się nabrać na sukcesy, tam gdzie i ich brak (i na porażki, tam gdzie ich brak, także)?

sobota, 8 listopada 2008

Relacja koncertowa

Udałem się wczoraj do kościoła na koncert. Kościoła, nie kaplicy, jak można by się spodziewać, bo do głównej nawy. Pytacie co było? Co? – Berlioz!

darmowy hosting obrazków
Berlioz. Claire Berlioz.

Skoro o wiolonczelistce mowa – zdjęcie nie myli. To skoncentrowana energia, bez cienia miękkości i ciepła. Przypominała mi psychopatycznych morderców z filmów, tyle, że zamiast noża nerwowo ściskała smyczek.

Od wiolonczeli blisko do gamby. Gdy tak na gambistę patrzałem to myślałem, czy on tak na poważnie, czy kpi z dyrygenta – buzia w ciup, wzrok błędny. Ale gdy zaczął grać to wszystko się zmieniło, a cała jego postawa dowodziła skupienia, ot buzia w ciup i wzrok mętny...

Pamięcią błądzę po wykonawcach omijając skrzypce po lewej. Bo skrzypce były, ale jakoś za kontratenorami stały i najbardziej rzucały mi się w oczy i uszy podczas strojenia. Co innego flety – instrument bardzo spopularyzowany przez misję publiczną TVP, a konkretnie program „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Flety były dwa, a przy nich dwoje flecistów. Nierozróżnialnych, jak bliźniacy. Tak samo założone nogi, gdy nie grali, tak samo podparte podbródki, gdy nie grali W tych samych chwilach ze sobą plotkowali. Jedyne co ich rozróżniało to to, że łysiejący pan w średnim wieku i fioletowej koszuli obracał się do plotek przez prawe, a młoda brunetka w czarnej sukience przez lewe ramię.

Obok – kontrafagot jak wielki komin wyrastał ponad zespołem każąc zapytać, jak to jest z emisją CO2. Kontrafagocisty widać zza instrumentu nie było, choć logika podpowiada, że ktoś tam powinien być. I już pozytyw, jak przystało na ten instrument pozytywny – z uśmiechem, urodą i długimi kręconymi, ciemnymi włosami. A potem dwie oboistki. Tu muszę wyjaśnić, że tym razem nie miałem miejsca z widokiem na buty oboistek, jak kiedyś. No, może na buty jednej… Ale ciekawiej było oglądać jak grały, kołysząc się na ugiętych kolanach, jakby swingujący chórek. A w przerwach między grą wciąż coś przy instrumentach grzebały.

Od oboistek krok już do fagocistki, uśmiechniętej, jakby wszystko wkoło było komedią. Pod fagocistką zaś stali altowioliści, w tym przesmutna altowiolistka (której dopiero w końcówce wykwitł uśmiech kota zapatrzonego w mięsiwo) i niewyraźny, młody, tyczkowany altowiolista.

darmowy hosting obrazków
Przesmutna altowiolistka u stop ołtarza.

Obok zaś jeszcze klawesynista, skryty gdzieś za bas-barytonami, a raczej baryton-basami, wraz ze swym profesorskim wyrazem twarzy.

Basy, oj basy dobre były. Zwłaszcza ten z prawej – gdy śpiewał z groźnym, prokuratorskim wzrokiem, zmarszczki kreśliły mu się na czole. Co innego drugi – ułożony, gładki, jakby przyszedł na koncert ze spotkania Dzieci Maryi. Tyle, że już we właściwych latach był.

Tenorzy – kontrast. Niski, na czarno ubrany dla wyszczuplenia, co niewiele dawało, robił za poczciwca; obok drugi rudawy, brodaty, w czerwono-fioletowej koszuli, fałszywy jakiś… zdradziecki.

I jeszcze był trzeci tenor. Młody, uczony, bo w okularkach, na czarno ubrany, wyglądał na pilnego ucznia, takiego co go nauczyciele lubią, ba! miłują wręcz.

No i kontratenorzy, słabo ich widziałem bo mikrofony zasłaniały. Jeden bardziej ministrancki, gładko ogolony, równo się trzymający, i drugi z zarostem, z rączkami splecionymi na brzuchu, byle czegoś nie przekombinować w czasie koncertu. W końcu miał sopranistki za sąsiadki.

Sopranistki dwie były i znowu kontrast – mała biała i mała czarna, po sukniach sądząc. Ta czarna bardziej dystyngowana, jak i dystyngowana jest czerń, a ta biała nadrabiała tupetem – zaręczam, że nie chcielibyście stać przed nią w kolejce…


Nad wszystkim czuwał pan dyrygent, który czasem się zacinał i dyrygował jak robot… Ale czasem jakoś wszystko wracało na miejsce, a ruchy nabierały oleistości. Bo tak ma być.

PS.
A Pani Kierowniczce w Łodzi zwrócę jedynie uwagę, że miałem wrażenie, że Missa Solemnis to krótka jest… Krótsza o dobre pół godziny, albo i więcej.