niedziela, 30 listopada 2008

Być jak Odyseusz

Odparła bogini jasnooka Atena:
– Zawsze ta sama nieufność w twojej piersi. I dlatego nie mogę cię opuścić, biedaku, boś taki roztropny, bystry i przytomny.

Homer Odyseja (przekład Jana Parandowskiego)

sobota, 29 listopada 2008

Notka dziękczyna

Ale dopóki ust mi nie zatka gliniasta gruda,
będzie się z nich rozlegać tylko dziękczynienie.

Josef Brodski (tłum. Stanisław Barańczak)

Na Święto Dziękczynienia nie zdążyłem, bo dopiero wczoraj naszły mnie takie dziękczynne nastroje. Nie pierwszy raz, co prawda, jednak nastrój dziękczynny nie jest czymś zwyczajnym. Podobno sama ludzka natura nakazuje postrzegać sukcesy jako swoje własne osiągnięcia, a wszystkie wpadki i klęski przypisywać innym: od rządu po najbliższych. Ale czasem przychodzi coś takiego, nawet z mało znaczącej przesłanki, że pada pytanie, skąd się wziąłem tu, gdzie jestem. I czuję potrzebę podziękowania tak wielu osobom – choć nie zawsze już to mogę zrobić – od Rodziców począwszy, na ludziach których spotykam obecnie (realnie, czy wirtualnie) – a więc także i Wam, bo i od Was wciąż się czegoś uczę.

piątek, 28 listopada 2008

Najjaśniejsza strona Najjaśniejszej Rzeczpospolitej Obojga Narodów (przynajmniej w XVI wieku)

Wiele osób, w tym Maria-Dora chciałoby promować najjaśniejsze karty polskiej historii w filmach historycznych. Padają tu różne propozycje historycznych wydarzeń, które warto sfilmować, ale tej jeszcze nie widziałem, tymczasem karta najjaśniejsza z jasnych:

Jednakże oprócz złych słów Desportesa o Polakach Walezy wyniósł również lepsze doświadczenia z Krakowa. Po pobycie na czystym Wawelu, w otoczeniu czystych Polek, nauczył się nie tylko rządzić, być królem, ale w dziedzinie obyczajowej dokonał w Luwrze istnej rewolucji. Kazał bowiem wyszorować zamek, sam się częściej mył i oddalał od siebie książąt i hrabiów śmierdzących z niedomycia. Być może wprowadził też toalety; przedtem nawet królowie defekowali na oczach wszystkich do kominków i po kątach. To dlatego dwór francuski tak często zmieniał zamki, gdyż smród często na nich robił się nie do zniesienia.
Jerzy Besala Małżeństwa królewskie. Władcy elekcyjni, Bellona, MUZA SA., Warszawa 2007

Jeszcze dodam, że jeśli niegościnna zima za czasów Henryka Walezego nie nadaje się do prezentowania uroków Polski obecemu widzowi (choć zima na ekranie jest o wiele przyjemniejsza, niż na miejskiej ulicy), zawsze można wybrać jakiś epizod z życia znanych czyściochów -- Kazimierza Wielkiego, czy Władysława Jagiełły.

czwartek, 27 listopada 2008

Splanony pomysł na horror

Rosyjska Duma niedawno oklaskami powitała pomysł przywrócenia pomnika Dzierżyńskiego. Wcale się nie zdziwię, jak jutro wykopią Stalina z grobu i znowu wniosą do mauzoleum.
Władimir Sorokin, pisarz rosyjski (notuję za Forum 47/2008).

Muszę się przyznać, że chodzi mi po głowie 'pomysł na horror' – w skrócie akcja wygląda tak, że ludzie są coraz bardziej totalitarni w swoim myśleniu, coraz bardziej potępiają przeciwników, domagają się jednomyślności, operują z lekkością i bezwzględnością populistycznymi hasłami. To w sferze ludzkiej psychiki i języka, a tuż obok, w materialnym świecie, zmieniają się po słowie napisy na budynkach, zaś spod płyt placów i spod trawy na skwerach, próbują się przebić, niczym pisklęta wykluwające się z jajka, pomniki Stalina. Płyty pękają, pomniki triumfalnie powstają spod ziemi i śpiewają Suliko, podczas gdy ludzie już się nawrócili na komunizm.

To zapotrzebowanie na horror-komedię, rzecz jasna – w końcu wciąż próbujemy małpować kino amerykańskie, a tak horror przyjąłby rodzimą formę, oryginalną, i jeszcze zawierałby jakieś dodatkowe przesłanie, co chyba krytycy by ocenili na plus.

Piszę rodzimy, bo nie myślałem o Rosji. W gruncie rzeczy nie boję się w Polsce powrotu akurat komunizmu, po prostu pomniki Staina bardziej kojarzą mi się z rodzinnym krajem, niż pomniki Hitlera, a coś tę przemianę musi symbolizować (więcej: sprawiać, by była ona groteskowa) i stukać w place od spodu. Jednak niby już złożony w grobie totalitaryzm wcale ideą martwą mi się nie wydaje – odnoszę wrażenie, że 1989 roku, 1990, z większą świadomością poszukiwanie drogi do państwa demokratycznego, czy do społeczeństwa obywatelskiego niż dzisiaj, choć czasem się jeszcze się takich słów używa, a i zadomowiły się u nas pewne postawy demokratyczno-obywatelskie. Jednak zwalczano komunizm jako zbiór raczej symboli niż sposób myślenia i dlatego zwrot wciąż wydaje mi się możliwy. Ba! Wciąż obserwuję pewną tęsknotę za takim myśleniem.

Ale Sorokin, pisząc o wiele poważniej (i w innej sytuacji polityczno-historycznej) przedstawia tę ideę zupełnie poważnie. Co gorsza – może mieć rację. W każdym razie pomysł na film jest już spalony.

środa, 26 listopada 2008

Tylko głupiec traktuje politykę na serio

Tylko głupiec traktuje politykę na serio, bierze ją sobie do serca, składa jej w ofierze swoje moralne siły duchowe. Przebrnąć i zachować swoją osobistą wolność i godność to wszsytko.
Tomasz Mann Dzienniki (5 sierpnia 1934)

Co prawda ta data odbiera wyzwalającą lekkość tej myśli. Byłoby lżej odwołać się tylko do sejmowych przyjaźni, które łączą polityków z przeciwnych obozów, rzucających na siebie gromy z mównicy. Ale nie miałem ku temu pretekstu, a przegląd własnych starych „wypisów” z lektur* dał mi tego Manna. Więc musi być rok 1934.

Ale coś w tym jest – bo i w drugą stronę, jak można się tak dać zdominować idei politycznej by organizować obozy koncentracyjne? Jednak obozy to pewna skrajność – czymś zupełnie innym są obawy i nadzieje rozbudzane przez partie, związane z tym co będzie po wyborach. Przypomina mi to czytaną w młodości powieść dla młodzieży o dwóch konkurencyjnych grupach młodzieżowych (bandach byłoby słowem zbyt mocnym), gdzie istniały kolejne wtajemniczenia, a najwyższym było stwierdzenie, że ten cały podział to tylko zabawa. Oczywiście w polityce to nie tylko zabawa, to często konkretne merytoryczne spory, wynikające z całości światopoglądu. Ale jednak spory nie usprawiedliwiające agresji i nienawiści, jaką one budzą.

----
*) Starych, bo obecnie wciąż czytam Nową baśń Parnickiego, Bogactwo i nędzę narodów Landesa, oraz Upadek epoki brązu Robbinsa, które nie dostarczają szczególnych cytatów, nawet jeśli Landes będzie wymagał omówienia.

wtorek, 25 listopada 2008

Wydarzenia, ach wydarzenia

Nie raz już narzekałem na wielkie pragnienie organizatorów koncertów, by uczynić z nich ‘wydarzenia’. Koncert „w rocznicę”, „ku czci”, „ku pamięci” – w wersji dawniejszej (choć wciąż spotykanej). „Niezwykłe wydarzenie”, „rewolucja w rozumieniu stylu”, „coś, co na zawsze się zapisze w historii” -- w wersji nowszej. Jakoś budzi to we mnie niechęć.

Weźmy ostatnie koncerty, których echa notowałem na blogu. Na przykład w niedzielę, 16 listopada, Wenecka Orkiestra Barokowa grała Vivaldiego i Handla, a towarzyszyła jej Maria Espada. Bardzo dobry koncert, świetne wykonania, program może nie idealnie wykoncypowany, ale bardzo efektowny. I cieszę się, że ich zaproszono, ale po co były te słowa o ‘rewolucji w postrzeganiu baroku, która się dokona w tym kościele’? Zwłaszcza, że przecież mamy globalizację, że każdy może kupić ich płytę, że rok temu, w tym samym kościele grał zespół Il Giardino Armonico, który stylistycznie nie odbiega daleko od Weneckiej Orkiestry Barokowej? Jaka ‘rewolucja’? Dobry koncert, nawet bardzo, ale nie rewolucja! (Zostawiając nawet na boku niemiłe konotacje tego słowa.)

Albo ostatnia niedziela, ten sam ambitny i różnorodny festiwal, to samo pragnienie tworzenia ‘wydarzeń’ – prawykonanie utworu Aleksandra Lasonia, a do tego wybitni goście (The Hilliard Ensemble). „Na zawsze już będzie zapisane”, że dokonano prawykonania. Owszem, nie powiem, to nie jest rozwiązanie najgorsze (a w pamięci pojawia się dyskusja, czy prawykonanie zamówionego utworu nie byłoby dobrym uczczeniem Dnia Niepodległości) zwłaszcza, że Hilliardzi dobrze śpiewali. Ale czy te słowa w ogóle są potrzebne? Czy bez prawykonania byłby to zły koncert? Nieważny? Nieistotny? Przeciętny?

Jak dla mnie oczywiście nie, a wręcz przeciwnie – zbyt wiele blichtru szkodzi. W końcu słuchacz i tak zostaje sam na sam z muzyką (no dobrze: czasem ktoś szturcha łokciem, kicha, kaszle, wierci się – ta samotność w obliczu muzyki jest względna) – to ona musi go przekonać. To dzieło i wykonanie muszą się obronić – ani słowa uroczystego wstępu, ani zapewnienia o ‘wydarzeniu’ płynące z plakatu tego nie zrobią. A czy te wstępy pomagają w koncentracji? Czy mówią coś istotnego, co pomaga w interpretacji?

Koncert powinien być indywidualnym wydarzeniem – tak, to prawda. Ale to wydarzenie to osobista, intymna wręcz kwestia odbiorcy. Organizatorzy dobierając repertuar, wykonawców; wykonawcy śpiewając i grając mogą w tym oczywiście pomóc, ale nie zastąpią samego przeżycia. A już na pewno nie zrobią tego zapewnieniami o jego ‘wadze’.

PS.
1) Piszę o koncercie, bo właśnie na koncertach najczęściej zapewnia mnie się o tym, czy o tamtym. Że to ważne, piękne, wyjątkowe, a słuchacze są elitą – na przykład. Ale podobne ambicje to nie tylko kwestia koncertów muzycznych i choć tylko o muzyce pisałem, o innych dziedzinach sztuki pamiętałem.
2) Rano przeczytałem, że zmarł Richard Hickox. Nie ukrywam zaskoczenia – miał 60 lat, wydawał się osobą w pełni sił. Żal, wielki żal.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Temperatura

Gdy skończyła się pożyczkowa akcja „Znicz” przyszedł czas na reklamę nawiązującą do Mikołaja i Bożego Narodzenia. Do działań sklepów włączyła się pogoda – za oknem już świątecznie. Także rozpatrując temperatury po drugiej stronie okna, co ilustruje kontrabasistka Orkiestry Kameralnej Miasta Tychy AUKSO:

darmowy hosting obrazków

Zresztą muzyka nie była cieplejsza – może jeszcze jesienny raczej niż zimowy Barber, ale Aleksander Raskatov (a precyzyjniej jego Obikhod), z mroźnym, szklistym brzmieniem (kontrabas mniej, wiolonczele i altówki bywały ciepłe wręcz, ale skrzypce? skrzypce przypomniały mi kiedyś widzianą w innym kościele instalację artystyczną, gdzie bolesny wydawał się chłód gwoździ wbitych w pleksi) już zimowy był.

niedziela, 23 listopada 2008

Geniusz, albo próba stylu

Geniusz jest to człowiek, który w odtworzeniu obrazowym czy odbiciu zwierciadlanym objawiłby się jako święty albo pracownik najdoskonalszy, czy bohater. Bo i czymże są odtworzenia obrazowe czy zwierciadlane odbicia? Tożsamością odwróconą albo tożsamą odwrotnością; na obrazie albo w zwierciadle po stronie prawej jest to, co w rzeczywistości znajduje się po stronie lewej; jednakże odwrócenie to utrwala (albo inaczej jeszcze wyrażając się: daje w wyniku swoim lub ma w swoim wyniku) to samo, co odtwarza czy odbija. Miano człowieka świętego albo pracownika najdoskonalszego, albo bohatera dajemy komuś, kto świadomie działając na rzecz potrzeb wyłącznie ludzi innych równocześnie osiąga – ale bezwiednie – zaspokojenie potrzeb własnych (takich jak zbawienie, chwała, nagroda, wyższy szczebel pracowniczy). A więc geniusz to człowiek, który działając świadomie na rzecz potrzeb własnych, zaspokaja bezwiednie potrzeby innych ludzi, a im szerszy byłby krąg tych innych, tym potężniejszego i świetniejszego geniusza objawieniu się byłby sobą krąg dawał świadectwo. Oczywiście zbawienie czy nagroda, czy chwała, czy szczebel wyższy da świętości albo bohaterstwa, albo doskonałości pracowniczej jest nieraz w czasie daleko, i to nawet bardzo, od działania. A to samo dzieje się i z geniuszem: może wiele upłynąć czasu, zanim ludzie inni dostrzegą albo stwierdzą zaspokojenie i ich też potrzeb przez jego – geniusza – na własną wyłącznie rzecz działanie.
Teodor Parnicki Nowa baśń (t. 5, Wylęgarnia dziwów), PIW 1968

Stopniowo wciągnąłem się w styl Parnickiego, ale gdy tak wczoraj zerknąłem świeżym okiem co czytam, to zobaczyłem to. I zobaczyłem jeszcze więcej:

Nazywał się „Krzysztof Marlowe”. Wiózł do TAMPICO wcale pokaźny ładunek krwi ofiarnej. Jeżeli się nie mylę, dostawcą krwi owym razem był szpital lugduński. Wymieniona być miała na wyroby włókienne z liści agawy.

To nie tylko styl, ale i treść. Owszem, z ‘definicją’ geniusza też polemizowałbym, ale tam było jeszcze z czym polemizować. Tu mamy zaś łódź podwodną, która wozi do Ameryki Południowej krew ofiarną (co prawda w Ameryce jest ruch odrodzenia religijnego, który podnosi postulat, by wylewać krew z ofiar, a nie próbówek), pojawia się kwestia nawracania siłą Chin na chrześcijaństwo przez lotników wiekoestońskich (Polska też została podbita przez Estonię), a ludzie, którzy przekraczają 200 lat życia są zobowiązani do zakończenia życia. Rzeczywiście – wylęgarnia dziwów.

sobota, 22 listopada 2008

Peri i raj, i co z niej zrobiono

Listopad był ostatnim w tym roku miesiącem z „większymi” zakupami płytowymi. Na moim biurku wylądował m.in. „Raj i Peri” Roberta Schmunna. (Wylądował zresztą dość twardo, z wybitymi zębami, w których pudełko nie potrafi już utrzymać płyt.) Samo oratorium (określenie dyskusyjne, a przynajmniej autor opisu w książeczce – Benjamin-Gunnar Cohrs – się z nim nie zgadza) robi na mnie średnie wrażenie. Zafrapował mnie za to „szczególik” jego historii.

Żeby jednak o tym „szczególiku” opowiedzieć, muszę streścić libretto. Otóż Peri to postać z perskiej mitologii – duszek żywiący się zapachami, potomkini upadłego anioła i śmiertelniczki, w oryginale piękna i złośliwa, u Schumanna już chyba tylko piękna. (Sama historia, nawiązując do mitologii perskiej, pochodzi z Lalla Rookh Thomasa Moore’a.) Peri, jako nieczysta, nie może dostać się do raju. Błaga, prosi – efekt jest taki, że pozwala się jej warunkowo do niego wkroczyć. Tyle, że warunek jest bardzo niekonkretny – ma dostarczyć najdroższy niebu podarunek.

Peri szuka. W pierwszej części szuka w Indiach, gdzie szlachetny wojownik prowadzi wojnę z tyranem Ganzą. Ginie w bitwie. Peri jest przekonana, że krew bohatera będzie najcenniejszym darem.

Część druga: okazało się, że jednak nie – Peri kąpie się w źródłach Nilu (wówczas nieodkrytych jeszcze), a następnie spływa nim. W Egipcie napotyka epidemię. Udaje się do oazy, gdzie spotyka młodzieńca, który chory postanowił nie zarażać swej ukochanej. Ta jednak, pełna miłości, podążyła za nim. Oboje umierają. Peri ‘chwyta’ ostatnie westchnienia kochanków i z nimi spieszy do nieba.

Część trzecia: znowu na próżno. Peri udaje się do starożytnej Syrii, gdzie spotyka inne Peri. W świątyni słońca w Baalbek Peri widzi dziwną scenę: stary grzesznik natyka się na pięknego i młodego chłopca. Ale nie robi mu krzywdy, gdyż bezbronny chłopiec ukląkł do modlitwy. To uderza grzesznika – klęka i modli się wśród łez o wybaczenie win. Peri spieszy z krwią pokutującego do bram raju.

Tyle Emil Freshsig i Robert Schumann w oparciu o Lalla Rookh Thomasa Moore’a, co zaś ja notuję jedynie za Benjamin-Gunnar Cohrs (na śledzenie treści z muzyką jeszcze przyjdzie czas). Tu przychodzi miejsce na ów „szczególik” – historia otóż jest niesforna i nie zostawiła dzieła Schumanna w spokoju – w czasie pierwszej wojny światowej uczyniono z niego obraz gloryfikujący śmierć żołnierzy na polu chwały. W czasie drugiej, Joseph Goebbels zamówił u Maxa Gebharda aranżację dzieła, która podkreślałaby element ofiary przez śmierć. Ta wersja miała swoją premierę w 1943 roku. Oczywiście, kto chciałby po klęsce Niemiec słuchać oratorium Schumanna opiewającego śmierć walecznych żołnierzy Wehrmachtu i SS? I tak o dziele zapomniano – na kilkadziesiąt lat.

I oto ilustracja, że dzieło potrafi być bezbronne jak dziecko i łatwo je skrzywdzić. Należy więc dzieł bronić przed złym dotykiem.

PS.
Prześledziłem libretto samodzielnie i poprawiłem jeden błąd, jaki wkradł się z powodu oparcia się na streszczeniu -- Ganza nie jest szlachetntym wojownikiem, ale złym najeźdźcą i tyranem.

piątek, 21 listopada 2008

Nowe drobiazgi blogowe

Kryzys. Blogowi Znajomi (Ramzel i Hoko) sobie żartowali. A ja czuję jego skutek - nie tylko wynikający z wahań kursów (a potrafię kupić czasem coś w zagranicznym sklepie internetowym) – otóż zawieszono wydawanie dwumiesięcznika Goldberg - ciekawego (a przede wszystkim pięknego) pisma o muzyce dawnej.

***

Swoją drogą miałem wczoraj awarię elektryczności. Kiedyś to świeczka w takich przypadkach była obowiązkowa. Teraz – laptop.

***

Wpadł mi w ręce wybór kazań pewnego węgierskiego biskupa. Rok wydania – 1947. Od początku książka leżała w bibliotece. Teraz trafiła w moje ręce. I dobrze – ktoś w końcu musi rozciąć kartki...

***

A w tym zbiorze kazań najbardziej podoba mi się w. Pochylone ‘w’ przyjmuje tu postać zbliżoną graficznie do ro. To jest początek jakby urwany z małego ‘m’, a dokończenie tak krągło zawinięte, że niemal niczym ‘o’ wyglądające.

***

Z cyklu „odkładając na półkę” (dokończyłem lekturę w pociągu, przed wieczorną awarią) – Dwight David Eisenhower „Krucjata w Europie” (tłum. Aleksander Sudak, Bellona 1998). Notuję w drobiazgach, bo nie jest to lektura wstrząsająca (w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa, choć o wojnie, a zatem temat wstrząsający być powinien), wśród znanych mi wspomnień generałów/marszałków mieści się powyżej średniej, ale skoro średnia jest niska nie znaczy to aż tak wiele. W każdym razie – czym wyższy szczebel dowodzenia, tym więcej znaczy we wspomnieniach ordynans, a mniej frontowa rzeczywistość. U Eisenhawera jedno mnie poważnie zafrapowało (zostawiając na boku fakt, że autor stopniowo staje się coraz bardziej politykiem) – znaczenie jakie przypisuje on kwatermistrzostwu – ale coś w tym jest, że wojnę wygrywają pełne baki i ładownice.

***

Przeczytałem wczorajszą notkę i parę komentarzy, które ostatnio napisałem. Mam zamiar przejść na dietę ‘bezwielokropkową’, bo wyraźnie nadużywam. A nadużywanie wielokropka jest przyczyną wielu groźnych chorób i poretensjonalności.

czwartek, 20 listopada 2008

Najstarsze polskie miasto (na przykład)

Koleżanka mnie wczoraj zagadnęła, jako miłośnika historii:
- Jakie jest najstarsze polskie miasto?
- No wiesz -
zacząłem się wymigiwać - to zależy, czy chodzi o istnienie osiedla, czy o prawa miejskie, czy...
- Żadne zależy, takie zadanie było w krzyżówce...
- A! To będzie Kalisz.
- ...bo syn rozwiązywał taką krzyżówkę w drugiej klasie. I Kalisz pasował.

Co się okazało – syn znajomej, lubiący historię drugoklasista, dostał taką krzyżówkę do wypełnienia (w podręczniku?). Szybko usiadł do własnego komputera i zaczął poszukiwać w internecie informacji o datach przyznania polskim miastom praw miejskich, bo przecież miasto to prawo... Doszukał się Złotoryi. Ale liczba liter nie pasowała. Zapytanie trafiło więc do mamy, którzy poradzili ostrożność w danych internetowych, ale niczego by nie wymyślili, gdyby nie Google i zwykłe zapytanie – „najstarsze miasto w Polsce”. Krzyżówka dała się rozwiązać, ale ja dostałem pytanie, o co tu chodzi...

Domyślam się o co chodzi – „Calisia” pojawia się u Ptolemeusza, co stało się podstawą do popularnej tezy, iż chodzi tu o Kalisz, który w związku z tym jest najstarszym miastem polskim. Co z tego, że mowa jest tu o osadzie, co nie musi oznaczać miasta (a nawet nie może, odwołując się do definicje, które czynią miastem dopiero twór gwarantujący odpowiednie prawa mieszczan). Więcej utożsamienie „Calisii” z Kaliszem jest dyskusyjne, by nie powiedzieć fałszywe. Położenie „Calisii” można określić na podstawie informacji zawartych u Ptolemeusza – zapewne leżała ona gdzieś na dzisiejszej Słowacji, ale prawie na pewno nie w Wielkopolsce...

Można zrekonstruować ścieżkę rozumowania autora krzyżówki, ale tu pojawia się prawdziwy dylemat mojej znajomej – jak powiedzieć synowi, że autorzy podręczników (?) pytają jako o pewniki, o rzeczy w najlepszym przypadku dyskusyjne, by nie powiedzieć zupełnie bałamutne? Jak to zrobić, skoro inteligentny drugoklasista (druga klasa podstawówki, żeby nie było wątpliwości) wie więcej o prawach miejskich, ich znaczeniu dla kształtowania się struktury i znaczenia miast, niż dorosły autor podręcznika...

Znajoma postanowiła uczyć syna, że fakty i wiedza podręcznikowa, to dwie różne rzeczy, że bezpiecznie w szkole powoływać się na tę drugą (zalecana forma odpowiedzi: „w podręczniku twierdzą, że...”). Ja się do zalecenia przyłączam, ciesząc się, że żadnych egzaminów nie mam w planach...

środa, 19 listopada 2008

Tak jakoś wątki zebrały się w jedno

Co więcej, jak głoszą legendy, a potwierdzają sprawdzone fakty historyczne, niespodziewany widok nagiej kobiety może wprawić mężczyznę w stan osłupienia, sparaliżować, zwłaszcza jeśli ów mężczyzna jest nadczłowiekiem, czyli wojownikiem. Tak oto Mariusz, rzymski wódz, żyjący w I wieku p.n.e., z najwyższym trudem przywrócił sprawność żołnierzom, którzy stanęli jak wryci na widok nagich kobiet Cymbrów i Teutonów, gdy ci wtargnęli do Prowansji. W średniowiecznej Italii Mediolanki rozebrały się, stojąc na murach obronnych, na oczach napastników, którzy osłupieli z przerażenia, a potem czym prędzej uciekli! Jedna z bram miejskich upamiętnia to radosne wydarzenie. U schyłku Quattrocenta inna Mediolanka, Katarzyna Sforza, ocaliła tron, wstępując na wieżę bez sukien. Odmawiano jej prawa do przejęcia władzy, ponieważ była kobietą, udowodniła więc, że kobiecość jest jej siłą i daje władzę.
Maguelonne Toussaint-Samat Historia stroju, WAB 2003

Jakoś tak zeszło... Wczoraj u Basi było o tym, żeby nie straszyć koni, wczoraj też zerknąłem (przypadkiem) u Kopalińskiego na notkę o Gygesie (ilustrację do historii można znaleźć na Wikipedii), dzisiaj się okazało, że wśród siedmiu najznamienitszych narzędzi zagłady jest „naga bomba”, która pozbawia ludzi stroju, a jakby tego było mało dostałem pocztówkę z wystawy poświęconej kobiecemu aktowi (?) – Maję nagą... Notka jest więc taka, jaka jest.

wtorek, 18 listopada 2008

Prowokacja!

Organizacja, która traktuje swoich programistów jak osoby niesprawne umysłowo, wkrótce będzie miała programistów gotowych i zdolnych do działania jedynie jako takie właśnie osoby.
Bjarne Stroustrup Język C++”

Uprzedzam pytanie: Stroustrup nie jest autorytetem moralnym (nie wiem, czy takie istnieją, wątpię, ale w tym przypadku nie ma co wątpić), nie jest też specjalistą od zarządzania. A jednak cytuję go, więcej – czasem cytuję wypowiedzi dziwaczne, zabawne, z tą natomiast się zgadzam. A cytat przypomniał mi się w związku z oglądanym w niedzielę plakatem. Plakat ostrzegał przed PROWOKACJĄ! (wypisano to słowo dużymi, czerwonymi literami i ozdobiono wykrzyknikiem). Zaintrygowało mnie to, co robią w dzisiejszej Polsce ostrzeżenia przed prowokacjami... Czytałem więc dalej coraz bardziej przerażony. Nie, nie chodziło o treść sporu starego i nowego zarządu osiedla, sporu dla mnie nieczytelnego (bo i nie moje osiedle), zresztą w plakat go wcale nie przybliżał. Chodziło o język. Twórcy plakatu (nowy zarząd), ostrzegali, że organizowane zebranie jest „prowokacją”, gdyż jest przygotowane przez stary, „przegrany” zarząd... Nie bardzo rozumiem, czy to sugestia, że stary zarząd wręczy kamienie i butelki z benzyną i pośle zebranych na nowy zarząd? Jaka jeszcze może tu mieć miejsce prowokacja, która wymaga ostrzeżenia? I dalej – padają nazwiska, ale drobnym druczkiem, ważniejsze są słowa „przegrani” i „niebieskie karteczki”. Skąd ja znam taki sposób wyrażania się? Przyznaję, że głównie z historii... A dlaczego stary zarząd jest zły? Bo „uprawia krecią robotę”... Niby blisko stamtąd do parku, gdzie są liczne przykłady kreciej roboty, ale chyba nie o to chodziło...

Konkurencja robi zebranie – nie można tego zabronić. Ale dlaczego nie przysłać swoich ludzi do dyskusji? Skąd taka pogarda dla zwykłych ludzi, takie przekonanie, że każde słowa skierowane do nich od razu podziałają, zmanipulują ich, że każde takie spotkanie to prowokacja? Wracam myślą do Stroustrupa – obywatele traktowani jaki idioci zaczną się tak zachowywać. A przecież są już tak traktowani...

poniedziałek, 17 listopada 2008

Znowu podpadają mi egzorcyści, albo impresje z koncertu

Il furore Vivaldiego. Sopranistka śpiewa o tym, jak Bóg powinien go ukarać za grzechy, a muzyka sugeruje, że musiała sporo nagrzeszyć (co uprasza się zwizualizować we własnej wyobraźni dla lepszego wyczucia atmosfery). Sąsiadka (skądinąd znana mi słuchaczka NOSPRu) szturcha mnie łokciem i scenicznym szeptem informuje:
- Ten pod filarem to ksiądz egzorcysta!
I cały Vivaldi i grzechy sopranistki na nic...

***

Wiolonczelista. Po jego prawej, dwie osoby dalej śliczna skrzypaczka. Po lewej, trochę bliżej, ładna altowiolistka. Z tyłu czeka na wejście ognista brunetka-sopranistka. A on opiera twarz o instrument i go całuje... Co za ludzie ci wiolonczeliści!

***

W przerwie:
- Ale ten ksiądz profesor egzorcysta pożerał ją wzrokiem! Może fascynowała go emisja głosu?
A ja sobie myślę, że to co go fascynowało było normalniejszym obiektem pożądania od wiolonczeli...

***

Ale, ale – moja ulubiona aria z opery barokowej – Ah! mio cor z Alciny. Ciary już mnie oblazły jak pchły, sopranistka robi to swoje Aahhh!, a sąsiadka znowu szturcha mnie łokciem:
- To ta aria?
I bądź tu człowieku uprzejmy i w przerwie opowiedz, o co chodziło Alcinie i dlaczego, choć zamienia mężczyzn w wieprze, można się w niej kochać... A może właśnie dlatego?

niedziela, 16 listopada 2008

Wyjść z antyalergicznego kokonu

Prorocy zagłady (ludzie zapracowani w obecnych czasach) ostrzegają, że stajemy się społeczeństwem zamkniętym w swych domach (PAK: indoor society). Wypiekamy świat natury niczym chrupiącą bułeczkę, a my zasilamy nasze klimatyzatory przez wszystkie skwarne miesiące, oraz spalamy gaz ziemny przez całą zimę. Wszystko to, by utrzymać nas w hermetycznym kokonie, w antyalergicznym, klimatyzowanym i dostosowanej do człowieka atmosferycznym luksusie.
Bojaźliwi rodzice zabraniają rozpieszczonym dzieciom wałęsać się wśród drzew, gdzie już nie łowią one żab ani nie łapią motyli. Sytuacja jest tak zła, że popularny autor diagnozuje Dolegliwość Deficytu Natury tropiący naszą młodzież.


To bardzo swobodny przekład początku felietonu Philipa Kennicotta w Gramophone. Autor szarżuje, przesadza (zwłaszcza w polskich realiach, gdzie klimatyzacja jest rzadkim dobrem i chyba częściej prezentuje się ją maszynom niż ludziom), tylko po to, by efektownie wprowadzić do tematu Stworzenia świata (a raczej The Creation, bo woli wersję angielską, jak argumentuje – bardzo miltonowską) Haydna; ale właśnie ten wstęp mnie chwilowo bardziej zafrapował od pochwał dla McCreesha i oczekiwania na nagranie Christiego.


Bo rzeczywiście, jak wygląda nasz kontakt z naturą? Wzbudziłem kiedyś głębokie zdziwienie znajomej, rozpoznając gatunek ptaka za oknem. Znajoma nie rozpoznawała nawet sikorki! I nie była w tym odosobniona. (Z drugiej strony sam dałem plamę, donosząc o pustułkach w Gliwicach innej znajomej, byłej już gliwiczance, która odparła, że przecież mają swoje gniazdo na ulicy Zygmunta Starego, a przynajmniej zawsze miały… A ja zauważam je po jedenastu latach docierania w tejże ulicy okolice, dzień w dzień…)

Nie będę udawał autorytetu i wzorca, bo miałem długi okres obojętności na świat wokół mnie, a i teraz nie jestem ekspertem. Przez lata mogłem przechodzić obok (ptaków, drzew, traw) zupełnie obojętny, w pośpiechu do szkoły, na studia, do pracy, na zakupy, do teatru, do filharmonii, do… A przecież tuż pod ręką jest fascynujący świat, od którego się tak łatwo odizolować.

Co piszę tuż przed wyjściem na spacer, w czasie którego chcę też pooglądać ptaki. I nie tylko – wszystko co się trafi.

PS.
To niby nowa przypadłość, niby się chwali dawnych ludzi za dobrą znajomość natury, nawet tych miejskich; a sam słyszałem, że kukułka, gdy dorasta zostaje jastrzębiem (nie mylić z F-16…).

sobota, 15 listopada 2008

Łacina

[…] (jest to czy nie jest dobra łacina: przychodni szpitalnianej? Jakieś siedemdziesiąt lat temu któraś kolejna królowa Elżbieta – nie pamiętam już dokładnie która – powiedziała mi, iż po łacinie poprawniej jednak brzmiałoby: szpitalnej, a nie szpitalnianej. Jest zaś to pewnik przecież, że łaciny nikt Nidzie nie zna tak dobrze, jak znają ją Elżbiety królowe wszystkie: od pierwszej do dzisiejszej).
Teodor Parnicki Nowa baśń (Tom V. Wylęgarnie dziwów), PIW 1968

piątek, 14 listopada 2008

Odkładając na półkę: Zen i sztuka obsługi motocykla

To dobra książka – uczy, że o motocykl trzeba dbać! Czyż to nie piękne przesłanie?

***

Nie wierzycie, że chodzi o motocykl? I trochę macie racje… To także opowieść o bezcelowych wakacjach na motorze, o nieudanej karierze nauczyciela retoryki, oraz o kłopotach wychowawczych.

***

No dobrze, mamy zen w tytule (przez jedno 'e'), co sugeruje słabość autora do buddyzmu zen, nie wprost wyrażoną, choć dostrzegalną w krytyce 'filozofii' europejskiej i we wspominaniu (z przyjemnością) podróży na Wschód (choć pytania autora o 'jakość', stanowiące oś jego filozoficznych rozważań są niejako kontynuacją sokratejskiego pytania o cnotę (greckiego arete), to jednak niejako stawia on sprawę na głowie, źródła pytania odkrywając na końcu i bardziej lansując swoją własną, mętną tezę, niż odnosząc się do europejskiej kultury, czy choćby kultury greckiej).

***

Kolega polecił mi Pirsiga jako wyraz poparcia do nauczania filozofii w szkole – i muszę przyznać, że zmieniłem zdanie. Kiedyś uważałem, że filozofia jest do niczego niepotrzebna. A jednak! Gdyby Pirsig znał filozofię, jak też i zakładał jej znajomość u czytelników, mógłby skrócić swą książkę o jakieś 330 stron (z około 350). Co za oszczędność papieru!


***

Na tym miałem skończyć, ale relacja zaczęła się robić szydercza, a to byłoby już niesprawiedliwą przesadą… Krótko mówiąc Pirsig to autor będący chyba na przeciwnym biegunie niż ja – chętnie szukałbym klarowności, on od niej ucieka, jako od jednostronnej „klasyczności”; szukam rozwiązań rozumowych – głównym kryterium Pirsiga jest intuicja; wyrzekam się „filozofii”, jako niepraktycznej i pretensjonalnej (mam tu pewnych ulubieńców, ale wszystkie rozwiązania traktuję jako cząstkowe i ograniczone), a autor z całą siłą poszukuje jakieś mętnej ‘jedni’... To wszystko, mimo słuszności pewnych uwag, bardzo mnie do niego zniechęca, a cała 'filozofia' wydaje mi się pretensjonalnym dodatkiem do opowieści (bo raczej nie powieści) drogi.

---

Robert M. Pirsig Zen i sztuka obsługi motocykla (tłum. Tomasz Bieroń), Zysk i S-ka, Poznań 1999

Odkładając na półkę: Mieszko I Gerarda Labudy

Ilu autorów czytam, poświęcających swe prace początkom państwa polskiego, tyle wizji widzę. Właściwie dotyczy to chyba całej historii, gdzie wyobrażenie epoki porządkuje fakty, a nie odwrotnie; tyle że tu sytuacja jest pod pewnym względem skrajna – źródeł jest mało, a miejsca na ich interpretację wyjątkowo dużo. Stąd różnice wizji, a nawet „pewników” (jak to potrafią autorzy określać) są uderzające.

Właściwie Gerard Labuda i jego Mieszko I nie są tu przykładami najlepszymi – to autor (i co za tym idzie biografia) ‘konserwatywna’, bez ekscytujących teorii – a więc stolicą jest Gniezno (a nie Poznań, w którym Mieszko nie wznosi katedry, i w którym nie urzęduje biskup misyjny Jordan), Mieszko pochodzi z rodzimej dynastii i nie wiemy, gdzie go pochowano; Polanie to plemię (być może błędnie zapisane u Geografa Bawarskiego jako Goplanie), a nie określenie poddanych Bolesława Chrobrego – powrót do sceptycznej tradycji widać zresztą niemal wszędzie, mimo że autor dokumentuje znajomość bardzo licznych nowych publikacji, zwłaszcza związanych z pracami archeologicznymi w Wielkopolsce.

Przedstawiam konserwatyzm wizji Labudy*, co przypomina o tej słabości jego przykładu. Przecież, gdyby Mieszko był urodzonym w Gieczu potomkiem wikingów imieniem Dag, tóry siłą podbił słowiańskie plemiona i nadał im wspólną nazwę słowiańskiego pochodzenia „Polanie”, wznosząc katedrę na Ostrowie Lednickim, byłoby ciekawiej… Nie mogę ręczyć jednak, że i taka wizja się wkrótce pojawi – niemal każdy element z osobna już jako teoria dotycząca pochodzenia Polski występuje.

***

Uwagi oczywiście mam, choć to praca nieźle przedstawiająca pewien prywatny ideał dzieła historycznego – z tłem politycznym i kulturalnym, z bohaterami nieograniczonymi do polityki i wojen, ale i dostrzeżeniem ich prywatności (choć z oczywistych względów rozważania o Mieszku jako człowieku, są mniej niż skromne).

Przede wszystkim są tematy, które widziałbym chętniej szeroko rozwinięte – autor czasem lekceważy owe (mniej lub bardziej) modne hipotezy. Choćby słynne Dagome iudex - rozpatrywane wyłącznie z punktu widzenia działań politycznych Mieszka (i papieskiej dla nich akceptacji). A gdzie kwestia samego imienia (Dagome), potraktowana szerzej niż krótkie przytoczenie zwolenników obu tez dotyczących jego znaczenia (z którymi autor się jednocześnie nie zgadza)? Skąd tak łatwe stwierdzenie, że wszelkie wątpliwości dotyczące stołeczności ówczesnej Polski rozstrzyga nazwa Gniezna pojawiająca się w tym dokumencie, pod nazwą… Schinesghe? Jak dla mnie ta nazwa wcale słowa ‘Gniezno’ nie przypomina.

Ale to szczegóły. Bardziej intrygowało mnie postrzeganie ówczesnej Polski – na przykład to przekonanie, że dawne Śląsk i Małopolska to obszary ciążące ku państwu Piastów ze względu na plemienną bliskość. Przecież polskość i czeskość dopiero się rodziły i wszystko jeszcze było możliwe. Tymczasem autor zdaje się mieć już przed oczami Polskę we współczesnych granicach, a przynajmniej ze zjednoczoną i ‘rdzennie polską’ Małopolską… Ale to chyba właśnie przykład tego, że historii nie jest pisana na czystej karcie w oparciu o studia nad faktami, ale raczej dopasowuje wyobrażenia i fakty niczym puzzle, by otrzymać w miarę spójny (niekoniecznie prawdziwy…) obraz.

*) Jest jedna teza, która mnie zaciekawiła, choć nie jest ona autorstwa G. Labudy – mianowicie, że Lachowie z Czerwieniem i Przemyślem, to osobne plemię, którego nie należy identyfikować z Polanami/Polską, choć wchodząc później w skład państwa polskiego dało swoje określenie w kronikach ruskich (i nie tylko, jak można się domyślać) Polsce i Polakom.

---
Gerard Labuda Mieszko I, Ossolineum 2002

środa, 12 listopada 2008

Brahms w Budapeszcie

Anegdotę podrzucił Andrzej – wraz z ‘copyrightem’, więc tłumaczę:

W wieczór przed koncertem, na którzy przybył Brahms, wystawiano „Don Giovanniego”. Przyjaciele Mahlera wśród miejscowej elity muzycznej (i nie tylko) Budapesztu dysponowali swobodnym dostępem do loży. Hans Koessler i Victor von Herzfeld, dwóch profesorów Akademii Muzycznej, kierowało uwagę Brahmsa na „Don Giovanniego” Mahlera i sugerowało wysłuchanie spektaklu.
„Ani mi się to śni”, odpowiedział im Mistrz. „Nikt nie może odpowiednio dla mnie zrealizować „Don Giovanniego”. O wiele większą przyjemność sprawia mi partytura. Nigdy dotąd nie słyszałem dobrego „Don Giovaniego”. Lepiej chodźmy do piwiarni.”
Nie dało się temu zaprzeczyć. Wieczorem obaj panowie mogli jednak tak sprawy zaaranżować by wybrać się do Opery na siódmą. „Zapewne będziemy zbyt wcześnie. Piwo tak dużo czasu nie zajmie. Wpadnijmy więc tu na pół godziny.”
„Dobrze więc”, warknął Mistrz. „Czy w loży jest sofa?”
„Oczywiście.”
„Więc w porządku. Prześpię się na niej.”
Zajęli swoje miejsca, przyjaciele przy balustradzie loży, Brahms na sofie. Po uwerturze usłyszeli z tyłu loży dziwne burknięcia. Nieartykułowane wyrazy aprobaty następowały jedne po drugich wśród paroksyzmów uwielbienia, które sprawiły, że serca panów przy balustradzie zabiły szybciej.
„Zupełnie znakomicie, straszliwie – jest diabelnie dobry!”
Brahms podskoczył na swojej sofie, a gdy akt się skończył pospieszył na scenę ze swymi przyjaciółmi aby objąć kruchego, małego człowieczka, któremu zawdzięczał najlepszego “Don Giovanniego” w swoim życiu.
Kiedy, siedem lat później, pojawiła się w Wiedniu sprawa następstwa Jahna, Brahms pamiętał nazwisko Gustava Mahlera i wraz z Hanslickiem złożył wpływowe świadectwo na rzecz tego artysty, który może częściowo, o ile nie całkowicie, zawdzięczał mu swoje zatrudnienie w Wiedniu.

(Neues Wiener Journal, 19 maja 1911 r.)

wtorek, 11 listopada 2008

Zanim pojawiła się szachownica

Czy zauważyliście, że polska szachownica oznaczająca samoloty (i czołgi) jest ‘dziwna’? To znaczy owszem, powtarza ona barwy narodowe, ale nie ma odpowiednika, czy to w innych symbolach państwowych, czy też w obcych znakach rozpoznawczych.


Skąd się więc wzięła szachownica? Odpowiedź jest prosta, przynajmniej dla znających historię polskiego lotnictwa – z godła osobistego por. Stefana Steca, wcześniej pilota lotnictwa Austro-Węgierskiego, który latał z namalowaną na samolocie szachownicą na froncie włoskim. Oczywiście nie o włoski epizod chodziło, ale o jego przylot do Warszawy (na samolocie z oznaczeniami „lwowskimi”, o czym dalej) w 1918 roku – ten osobisty znak miał ‘przypaść do gustu’ ppłk. Hippolitowi Łossowskiemu, szefowi Sekcji Żeglugi Napowietrznej Ministerstwa Spraw Wojskowych. Wydał on następujący rozkaz (*):


Rozporządzenie Szefa Sztabu Generalnego, poz. 204

Samoloty Wojsk Polski będą w przyszłości zaopatrzone w miejscach dotychczas obowiązujących znakiem kwadratowym o szerokości 60 cm, dzielącym się na cztery równe pola. Lewe górne i prawe dolne będzie barwy karmazynowej, lewe dolne i prawe górne barwy białej.


Warszawa, dnia 1 Grudnia 1918 r.


Za szefa sztabu

Nieniewski ppłk.



W roku 1919 uzupełniono ten rozkaz, wprowadzając kontrastową obwódkę.


Ale co było wcześniej? Otóż było wiele różnych systemów oznaczania. Historycznie pierwsze miały być znaki „krakowskie”, wprowadzone po zajęciu przez Polaków lotniska w Krakowie, 1 listopada 1918 roku. Znaki „krakowskie” prezentowały a białym tle czerwoną literę „z” (podobno istniał także wariant ze swastykami – ale opierając się jedynie na Tomaszu Kowalskim (*) w tej chwili, mogę jedynie zacytować jego stwierdzenie, że nie ma potwierdzenia w dokumentach i zdjęciach tej informacji). Niektóre kolejne ośrodki, gdzie tworzyło się polskie lotnictwo (jak Przemyśl) przyjęło te same znaki.


Kolejnym jednak ważnym ośrodkiem był Lwów, gdzie wprowadzono własne oznaczenia w postaci malowania biało-czerwonych barw na końcach skrzydeł i usterzenia. 5 listopada 1918 roku miał wzlecieć pierwszy samolot z takimi oznaczeniami, co przyjmuje się także jako pierwszy lot samolotu z polskimi oznaczeniami państwowymi. Właśnie „lwowskie” znaki miał na swoim samolocie por. Stefan Stec.


To jednak nie wyczerpywało zbioru znaków rozpoznawczych polskiego lotnictwa – swoje znaki wprowadziła też Warszawa – pierwszy samolot z takimi oznaczeniami wystartował 20 listopada 1918 roku z lotnictwa Mokotowskiego. „Takimi” jest określeniem mało precyzyjnym – znaki „warszawskie” miały zasadniczo postać tarczy (na sterach pojawiał się wariant kolisty), podzielonej ukośną kreską na dwie części – białą i czerwoną. Takie określenie obejmuje wiele wariantów, różniących się krojem tarczy i sposobem podziału pól.


Image Hosted by ImageShack.us


Ilustracja: „A” znaki „krakowskie”, „B” „warszawskie” i „C” pierwsza wersja szachownicy.


Ten spis nie wyczerpuje kreatywności ‘malarzy’ lotniczych – samoloty zakupione we Francji miały oznaczenia zgodne z zasadami heraldyki, ale nie z… rozkazem. Słowem: odwrócone pola szachownic. Notuje się samolot zakupiony we Włoszech z polskim znakiem rozpoznawczym opracowanym przez Włochów – czerwono-biało-czerwoną kokardą; pojawiły się szachownice sześciopolowe, a w śród ilustracji znajduję także kwadratowe oznaczenia ‘śląskie’… Ale mimo wszystko, dążono do znanej nam normalności.


----

*) Wygrzebałem zaczytywane w młodości Godło i barwa w lotnictwie polskim 1918-1939 Tomasza J. Kowalskiego, WKiŁ 1981; choć późniejsze opisy tej historii bywają kompletniejsze i barwniejsze.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Czterej egzorcyści (bez psa)

Wczoraj wysłuchałem swoistego pouczenia o tym, że w diecezji kiedyś wystarczał jeden egzorcysta, ale potrzeby są takie, że jest już czterech. A potrzeby są takie, bo „młodzież obwiesza się medalikami i amuletami, które ułatwiają drogę Szatanowi”, a przecież mogliby „zakładać krzyże, medaliki z Matką Boską, albo znaki tau*”. A poza tym ludzie przeklinają, a „każde przekleństwo zostaje zrealizowane”

Że w magię i okultyzm (przywołano oba) nie wierzę, to całą wypowiedź potraktowałem jako kuriozum. Ale, w tym, że egzorcystów przybywa coś jest… Bynajmniej nie dostrzegam w tym wpływu amuletów, a coś wprost przeciwnego – mianowicie obserwuję jak egzorcyzmy są coraz modniejsze i coraz bardziej lansowane przez rodzime media z przymiotnikiem ‘katolicki’, albo ‘publiczny’. I żeby nie było wątpliwości – martwi mnie kierunek, w którym te media zmierzają.

Zwłaszcza dlatego, że przedstawia się to jako alternatywę: albo wierzysz w osobowego Szatana, który obecny jest w magii i okultyzmie (obu realnych), i którego prawdziwości dowodzą opętania i egzorcyści – albo nie uznajesz istnienia zła w otaczającym nas świecie i w ten sposób je akceptujesz. A przecież nikt przytomny nie neguje istnienia zła (nawet jeśli filozofie, które tak ukazują rzeczywistość mogą być bardzo ponętne) – różnica polega na postrzeganiu sposobu jego ‘działania’ (i choć, to mniej istotne, na jego osobowym charakterze). W przypadku skrajnym, do tego, czy do osoby z problemami pośle się psychiatrę, czy egzorcystę…

To nie jest tylko rzecz o przypadkach skrajnych, patologicznych – to rzecz może nawet przede wszystkim o postępowaniu na co dzień – o tym, czy mamy do czynienia z pozostającym na poziomie umysłowym stadionowego chuligana Szatanem, czy mamy wiele źródeł zła wokół nas, od chorób i psychicznych patologii począwszy, poprzez przeróżne obsesje, słabości charakteru i intelektu, kwestie społecznego przyzwolenia, na uleganiu wpływom skończywszy (choćby jak, w ‘siedmiu drogach wiodących do zła’**. Aż zaczynam się zastanawiać, czy popularność egzorcyzmów nie jest drugą stroną naszej codziennej moralności, czy raczej niemoralności. W końcu amulety i symbole są daleko, na ścianie może nawet wisieć krzyż, lub obraz z Matką Boską Częstochowską – co jednak nie przeszkadza temu, że się kradnie i oszukuje, bo ‘tak robią wszyscy’.

---

A tytuł polecam uwadze TVP – historia czterech egzorcystów, wywodzących się z różnych grup społecznych, a wspólnie zwalczających Szatana na drodze do Berlina, wydaje się odpowiedzią bardzo na czasie na peerelowski serial o pancernych. W przypadku, gdyby TVP skorzystała z mojego pomysłu mogę podać numer konta i wyczekiwać tantiem…

---
*) Oczywiście było to porzucenie księdza, który twierdził też, że tau to ostatni znak alfabetu hebrajskiego…
**) Oczywiście to wielkie uproszczenie. Ale trudno mi sobie wyobrazić dostatecznie subtelne psychologicznie kazanie, by omówiło choć jedną z tych dróg i przestrzegło przed nią wiernych…

niedziela, 9 listopada 2008

Keep smiling

[Czas akcji: kontrofensywa niemiecka w Ardenach] Kiedy zasiedliśmy już do długiego konferencyjnego stołu, powiedziałem: "Obecną sytuację należy traktować jako szansę, a nie katastrofę. Chcę widzieć tu, przy tym stole, tylko uśmiechnięte twarze". Patton, zgodnie ze swym temperamentem, wybuchnął na to: "Do diabła, wytrzymajmy nerwowo i puśćmy tych... aż do Paryża, a wtedy dopiero odetniemy ich naprawdę i połkniemy". Słysząc te słowa wszyscy, razem z Pattonem, zaczęli się śmiać, ja jednak odrzekłem, że nigdy nie pozwolimy wrogowi przejść przez Mozę.
Dwight David Eisenhower Krucjata w Europie, tłum. Aleksander Sudak, Bellona 1998

Na marginesie:
1) Rzuca się w oczy różnica zwyczajów -- słyszałem kiedyś anegodtę z historii Polski (a konkretniej z wojny polsko-bolszewickiej) w jakiś sposób analogiczną, ale i charakterystycznie różną, którą cytuję w pamięci: Polski oddział znalazł się w okrążeniu. Dowódca powiedział do swoich oficerów: Cóż, przyszło nam wypełnić ostatnie zadanie -- zginąć z honorem dla ojczyzny! Na to odezwał się szef sztabu: Panie generale, zaproponowane przez pana generała rozwiązanie obecnej sytuacji jest bezwzględnie skuteczne i proste. Ale czy nie wartoby popracować nad jakimś bardziej złożonym planem?
2) Podejście Eisenhowera można polecić -- pozwala rzeczywiście przekuwać klęski w sukcesy, o ile to w ogóle możliwe.
3) Ale z drugiej strony, czy może nie tyle z drugiej, co z poziomu zewnętrznego obserwatora, często określając sukcesy i porażki nie tyle ocenia się fakty, co rejestruje emocje 'bohaterów'. Czy my czasem nie dajemy się nabrać na sukcesy, tam gdzie i ich brak (i na porażki, tam gdzie ich brak, także)?

sobota, 8 listopada 2008

Relacja koncertowa

Udałem się wczoraj do kościoła na koncert. Kościoła, nie kaplicy, jak można by się spodziewać, bo do głównej nawy. Pytacie co było? Co? – Berlioz!

darmowy hosting obrazków
Berlioz. Claire Berlioz.

Skoro o wiolonczelistce mowa – zdjęcie nie myli. To skoncentrowana energia, bez cienia miękkości i ciepła. Przypominała mi psychopatycznych morderców z filmów, tyle, że zamiast noża nerwowo ściskała smyczek.

Od wiolonczeli blisko do gamby. Gdy tak na gambistę patrzałem to myślałem, czy on tak na poważnie, czy kpi z dyrygenta – buzia w ciup, wzrok błędny. Ale gdy zaczął grać to wszystko się zmieniło, a cała jego postawa dowodziła skupienia, ot buzia w ciup i wzrok mętny...

Pamięcią błądzę po wykonawcach omijając skrzypce po lewej. Bo skrzypce były, ale jakoś za kontratenorami stały i najbardziej rzucały mi się w oczy i uszy podczas strojenia. Co innego flety – instrument bardzo spopularyzowany przez misję publiczną TVP, a konkretnie program „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Flety były dwa, a przy nich dwoje flecistów. Nierozróżnialnych, jak bliźniacy. Tak samo założone nogi, gdy nie grali, tak samo podparte podbródki, gdy nie grali W tych samych chwilach ze sobą plotkowali. Jedyne co ich rozróżniało to to, że łysiejący pan w średnim wieku i fioletowej koszuli obracał się do plotek przez prawe, a młoda brunetka w czarnej sukience przez lewe ramię.

Obok – kontrafagot jak wielki komin wyrastał ponad zespołem każąc zapytać, jak to jest z emisją CO2. Kontrafagocisty widać zza instrumentu nie było, choć logika podpowiada, że ktoś tam powinien być. I już pozytyw, jak przystało na ten instrument pozytywny – z uśmiechem, urodą i długimi kręconymi, ciemnymi włosami. A potem dwie oboistki. Tu muszę wyjaśnić, że tym razem nie miałem miejsca z widokiem na buty oboistek, jak kiedyś. No, może na buty jednej… Ale ciekawiej było oglądać jak grały, kołysząc się na ugiętych kolanach, jakby swingujący chórek. A w przerwach między grą wciąż coś przy instrumentach grzebały.

Od oboistek krok już do fagocistki, uśmiechniętej, jakby wszystko wkoło było komedią. Pod fagocistką zaś stali altowioliści, w tym przesmutna altowiolistka (której dopiero w końcówce wykwitł uśmiech kota zapatrzonego w mięsiwo) i niewyraźny, młody, tyczkowany altowiolista.

darmowy hosting obrazków
Przesmutna altowiolistka u stop ołtarza.

Obok zaś jeszcze klawesynista, skryty gdzieś za bas-barytonami, a raczej baryton-basami, wraz ze swym profesorskim wyrazem twarzy.

Basy, oj basy dobre były. Zwłaszcza ten z prawej – gdy śpiewał z groźnym, prokuratorskim wzrokiem, zmarszczki kreśliły mu się na czole. Co innego drugi – ułożony, gładki, jakby przyszedł na koncert ze spotkania Dzieci Maryi. Tyle, że już we właściwych latach był.

Tenorzy – kontrast. Niski, na czarno ubrany dla wyszczuplenia, co niewiele dawało, robił za poczciwca; obok drugi rudawy, brodaty, w czerwono-fioletowej koszuli, fałszywy jakiś… zdradziecki.

I jeszcze był trzeci tenor. Młody, uczony, bo w okularkach, na czarno ubrany, wyglądał na pilnego ucznia, takiego co go nauczyciele lubią, ba! miłują wręcz.

No i kontratenorzy, słabo ich widziałem bo mikrofony zasłaniały. Jeden bardziej ministrancki, gładko ogolony, równo się trzymający, i drugi z zarostem, z rączkami splecionymi na brzuchu, byle czegoś nie przekombinować w czasie koncertu. W końcu miał sopranistki za sąsiadki.

Sopranistki dwie były i znowu kontrast – mała biała i mała czarna, po sukniach sądząc. Ta czarna bardziej dystyngowana, jak i dystyngowana jest czerń, a ta biała nadrabiała tupetem – zaręczam, że nie chcielibyście stać przed nią w kolejce…


Nad wszystkim czuwał pan dyrygent, który czasem się zacinał i dyrygował jak robot… Ale czasem jakoś wszystko wracało na miejsce, a ruchy nabierały oleistości. Bo tak ma być.

PS.
A Pani Kierowniczce w Łodzi zwrócę jedynie uwagę, że miałem wrażenie, że Missa Solemnis to krótka jest… Krótsza o dobre pół godziny, albo i więcej.

piątek, 7 listopada 2008

Hej, za miasto marsz

Na zlecenie organizacji Lekarki i Lekarze dla Środowiska uniwersytet w Bernie przeprowadził zakrojone na szeroką skalę badania. Ich wyniki były zaskakująco jednoznaczne: drzewa, łąki i pola poprawiają naszą koncentrację, wywołują pozytywne uczucia, redukują frustrację, złość i stres, a nawet przestępczość. Natura ma szczególnie korzystny wpływ na dzieci i młodzież. Otaczanie się nia wspomaga ich kognitywny, motoryczny, społeczny i emocjonalny rozwój. [...]
Nawet gdy osoby badane patrzyły jedynie na roślinę doniczkową, ich mózg przestawiał się na relaks -- szczególnie wtedy, gdy roślina miała kwiaty. Co więcej, przyroda jest również bodźcem dla naszego układu odpornościowego. Po każdym spacerze organizm funduje nam dodatkową dawkę komórek NK [...].
Dlatego też kontakt z naturą jest idealna terapiąuzupełniającą w procesie leczenia wielu chorób. [...] Ale natura to nie tylko lek dla chorych. Kontakt z nią w zadziwiający sposób wpływ na nasze skupienie i koncentrację. Urzędnicy, którzy w miejscu pracy mają rośliny doniczkowe lub z okna patrzą na przyrodę, odczuwają większe zadowolenie z pracy, rzadziej korzystają ze zwolnień chorobowych i potrafią lepiej się koncentrować.
[PAK: Gdy ja wyglądam za okno w pracy nie pracuję źle. Bo jak można źle pracować, gdy wcale się nie pracuje, zerkając na sroki, sikorki, gawrony i pustułki?]
Według naukowców zajmujacych się ewolucją miłość do natury jest w ludzkim gatunku genetycznie zakorzeniona. Dlatego nie dziwi fakt, że wśród ludzi różnego pochodzenia występuje zaskakujaca zbieżność zdań dotyczących tego, co w przyrodzie uważają za ładne. Na całm świecie ludzie preferują otwarte, przypominające sawannę przestrzenie, najlepiej z pagórkiem lub jeziorem. Przez prawie dwa miliony lat człowiek żył w takim właśnie otoczeniu i ukształtowało to jego mózg.
[PAK: A gdzie góry? A gdzie las? A poza tym wynikałoby stąd, że człowiek jest ewolucyjnie przystosowany do upałów, co w moim przypadku się nie sprawdza. A może to czyni mnie 'nieludzkim'?] [...] I rzeczywiście cieszące się największą popularnością parki, jak Ogród Angielski w Monachium czy Central Park w Nowym Jorku, są odwzorowaniem tych upodobań: otwarte, porośnięte trawą przestrzenie, wokoło oazy drzew, pośrodku zbiornik wodny.
Jednak podobnie jak każdą chorobę zwalcza się odpowiednim lekarstwem, tak w zależności od nastroju odpowiadają nam różne typy krajobrazu.
Jeślu czujemy się przygnębieni, ciągnie nas do krajobrazów obiecujących ochronę, a więc do pagórków, drzew czy zarośli, unikamy zaś otwartych przestrzeni.
[...] natura ma po prostu normalizujące działanie i przywraca nam wewnętrzną równowagę.

Simone Einzmann Las woła nas (Forum nr 56 27.10-2.11.2008, za Psychologie Heute)

Wynotowałem myśląc o Basi, której te tezy powinny się (jak mniemam) bardzo podobać, nawet jeśli nie ma tu ani jednego słowa o górach i łańcuchach, i nawet jeśli mamy tu wstydliwy kompromis z doniczkami na biurku... Sam z tezą sympatyzuję, choć zachowuję sceptyczną rezerwę. W końcu dzisiejsze miasto jest o wiele bezpieczniejszym terenem dla człowieka, niż dawa sawanna... Lubię się odprężyć na spacerze po parku (umiarkowanie zadrzewionym), lubię zieleń. Ale między lubię, a 'zdrowotnymi' tezami istnieje różnica -- doszukiwałbym się raczej czegoś innego: kwestii tempa, w końcu po mieście rzadko chodzimy bez pośpiechu, bez pulsującego wkoło zgiełku. Ale i na spacer i kontakt z przyrodą zwykle właście czasu brakuje. Nie powinno go jendak brakować w najbliższy długi weekendu...

czwartek, 6 listopada 2008

Miara intensywności wiary

Być może najbardziej uderzająca z dzisiejszego punktu widzenia jest intensywność, z jaką owi starożytni ludzie wierzyli w bogów. Nie było innych koncepcji, czy alternatywnych wizji, któe mogły wyjaśnić zdarzenia naturalne, czy nawet liczne wydarzenia z ludzkiego życia. Czy było to nieszczęście, czy wprost przeciwnie, wydarzenie wielkie, czy małe, bogowie byli w nie zaangażowani. Byli oni wszędzie. Modlitwy i ofiary były nieustanną koniecznością, którą składali bogom [wszyscy], od królów, po zwykłych ludzi. Nawet imiona ludzi odzwierciedlały głęboką wiarę. Tak też, egipskie imię Ramesses [Ramzes] znaczy "Ra [bóg słońca] stworzył go".
Manuel Robbins Collapse of the Bronze Age, Authors Choice Press, 2001

Przy lekturze ten akapit wydawał mi się dziwny, świadczący bardziej o pojmowaniu współczesności niż przeszłości. (Ale tu widziałem bardziej uderzające przykłady -- autor komentarza do nagrania Missa Salisburgiensis Bibera, twierdził, że dziś już takiej religijności nie ma, że aby zobaczyć procesję religijną na ulicy Europejczyk musi się wybrać na... Bali.) Przy wpisywaniu i tłumaczeniu przestawał mnie tak bardzo dziwić -- zdziwienie przenosiło się na sam fakt próby oceny stanu ducha na podstawie inskrypcji w kamieniu, oraz etymologii imion. W końcu i z nas mało kto ma imię 'niereligijne' (zwłaszcza, gdy zaliczać do religijnych zarówno te z treści, jak i do drogi, którą dotarło do naszej kultury). I w końcu dba się o zapis spraw 'ważnych', a religia wciąż tak jest postrzegana, nawet w mocno zeświecczonych czasach. Ale, cóż... to może i tak lepsze od wielu innych metod rekonstrukcji tak odległej przeszłości....

Oryginał:
Perhaps most surprising from the viewpoint of today is the intensity with which these ancient peoples belived in the gods. There was no other concept, no alternative view, by which one could account for the occurrences of nature and even many human events. Whether it was disaster or favor, large event or small, the gods were involved. They were everywhere. Prayers and offerings were a constant necessity, offered to the gods from the king or the most humble person. Even personal names reflected deep belief. Many personal names of the Bronze Age were theophoric, meaning that they bore the name of a god or they referred to a god. Thus, the Egyptian king-name Ramesses means "Ra [the sun god] has made him".

środa, 5 listopada 2008

Bitwa celebrytka

Przeglądanie podręczników, czy też skrótowych opracowań historii, gdy zna się trochę lepiej literaturę danego okresu, bywa zabawne. A nawet czasem irytujące. Bo przecież trudno przyjmować neutralnie, gdy ktoś wyciąga wnioski z przekłamanych skrótów...

Przeglądam na przykład 'kioskową' Wielką Historię Świata i wydarzenia wojny na pacyfiku w roku 1942. Wydarzeń wybrano niewiele -- dwanaście. W tym cztery bitwy morskie. W końcu to Pacyfik, prawie ląd... Cytuję:

3-5 czerwca -- w okolicy Midway dochodzi do wielkiej bitwy powietrzno-morskiej pomiędzy flotami Japonii i USA
24 sierpnia -- nieopodal Rabaulu amerykańskie okręty atakują japoński konwój
13 listopada -- amerykańsko-japońska bitwa o Guadalcanal
30 listopada -- pod Tassafarongą Japończycy odpierają atak silnego zgrupowania okrętów amerykańśkich.


Tyle. Inne lata nie wyglądają lepiej.

Rozumiem skrótowość. To nie o to chodzi. Ale, dlaczego bitwa z 24 sierpnia (w historii zapisana jako bitwa koło wschodnich Salomonów, czego jednak redakcja nie podała, niejako kamuflując jej nazwę), jest, a brakuje na przykład nie mniejszej (a zdecydowanie bardziej znaczącej w historii) bitwy na Morzu Koralowym? Dlaczego wybrano akurat te trzy bitwy koło Guadalcanalu spośród wszystkich? Oto bitwy koło
Guadalcanalu:

9 sierpnia, bitwa koło wyspy Savo. Zespół japoński wykorzystując zaskoczenie topi w krótkim nocnym starciu trzy ciężkie krążowniki, kolejny poważnie uszkadza. W drodze powrotnej traci jeden ciężki krążownik. Ale, japońskie pociski nie szkodzą amerykańskiemu przyczółkowi na wyspie.
24 sierpnia, bitwa u wschodnich wysp Salomona. (Swoją drogą piękną wpadkę zalicza tu polska wikipedia, w której pospiesznie sprawdzałem dane (szybciej niż u
Morrisona można znaleźć potrzebną informację), podając że miejscem bitwy były... plaże Dieppe...).
23-25 października, bitwa u wysp Santa Cruz i zatopiony w niej amerykański lotniskowiec Hornet.
11-12 listopada, bitwa koło przylądka Esperance (zatopiony japoński ciężi krążownik, uszkodzenia innych okrętów).
13 listopada -- pierwsza bitwa nocna pod Guadalcanalem (Japończycy stracili jeden pancernik i 2 niszczyciele, Amerykanie - 2 krążowniki lekkie i 4 niszczyciele).
14-15 listopada -- druga bitwa nocna pod Guadalcanalem (Japończycy tracą pancernik, Amerykanie -- trzy niszczyciele).
30 listopada -- bitwa koło przylądka Tassafaronga (Amerykanie tracą jeden ciężki krążownik zatopiony, trzy krążowniki ciężko uszkodzone, Japończycy -- jeden niszczyciel).

Czy widzicie jakiś klucz? Wielkość strat? Może zaangażowanych sił? Nie bardzo -- na przykład wzmiankowana Tassafaronga to jedna z mniejszych bitew, a straty to około jednej trzecie strat z bitwy koło wyspy Savo. Przełomowość historyczna? Nic z tego -- Tassafaronga niczego nie zmieniła, mimo taktycznego zwycięstwa Japończyków musieli oni oddać Amerykanom Guadalcanal. Dlaczego więc ona?

Mogę jedynie zgadywać, że bitwa jest sławna z tego, że jest sławna. (Oczywiście względnie sławna, bo się domyślam, że wielu Czytelników nie słyszało o niej...) No... może nieco przesadzam -- bitwa ta miała duże znaczenie w podręcznikach taktyki, gdyż słabszy zespół (Japończycy) osiągnął wielki sukces taktyczny w starciu z silniejszym zespołem, w którym to starciu teoretycznie powinni być bez szans. Owszem, ale to podręczniki taktyki, zresztą bynajmniej nie przełomowej w tym przypadku, a nie historia powszechna. W każdym razie historycy lubią pisać 'cień Tassafarongi kładł się na myśleniu amerykańskich oficerów', albo Tassafaronga udowodniła siłę japońskich torped, nawet tam, gdzie nie ma potrzeby jej
przywoływać.

Nie chodzi mi o Tassafarongę, ani o zatopiony krążownik USS "Northampton". Chodzi mi o refleksję nad tym, ile innych wydarzeń historycznych jest znanych, bo 'jest znanych'. Na tej samej zasadzie co celebryci. Czy się jeszcze nad tym zastanawiamy, co naprawdę znaczyły
poszczególne bitwy, pokoje, wybory, przewroty? Może niektóre tak jak Tassafaronga, są znane, głównie z własnej sławy? Albo z tego, że były efektownym przykładem dla uczniów; a nie z tego, że coś zmieniły?

PS.
Już napisawszy powyższą notkę, przyszedł mi do głowy potencjalny zarzut, że opieram swoją opinię na mało poważnym wydawnictwie. Lektura mnie jednak przekonuje, że to dość typowy poziom 'podręcznikowy', zresztą u poważnych zdawałoby się historyków znajdowałem podobne skróty...

wtorek, 4 listopada 2008

Szkoda Kubicy...

Szkoda Kubicy... Nie będę udawał kibica, nawet jeśli z przyjemnością obserwuję próbę wejścia lokalnego Ruchu na giełdę, i nawet jeśli oglądałem obszerne fragmenty niedzielnego wyścigu w São Paulo. Niemniej szkoda Kubicy...

Szkoda, ale też z pewnym zadziwieniem oglądam komentarze. Fakt, komentarze internautów, co nie oznacza wysokiego poziomu praktycznie nigdy. Ale też, muszę przyznać, że nadzwyczaj rzadko spotykają się one z próbą obtłumaczenia rzeczywistości przez profesjonalnych autorów. Wręcz przeciwnie – łatwo się sugeruje, że Kubicy zabrakło wsparcia zespołu, bardzo często z dodatkiem, że to Polakiem, bo Niemiec Heidfeld był lepiej widziany, bo wygrana naszego byłaby czymś trudnym do przełknięcia dla niemieckich właścicieli teamu (Niemcy załatwili Kubicę - tytuł z mijanego rano SuperExpressu)... A jeśli nawet nie to, to przynajmniej z sugestiami, że Polakowi zawsze wiatr w oczy...

Kubica chętnie narzeka na wszystko wokół – zresztą jego narzekanie może mieć głęboki sens, wskazując to, co zespół ma poprawić. Ale czy nie zabrakło tu trochę krytycyzmu rodzimych komentatorów? Ile razy Kubicy zepsuł się w tym sezonie silnik? A skrzynia biegów? Ile razy odjechał z przewodem do tankowania z pitstopu? Ile razy nie dojechał do mety z powodu fuszerki mechaników?

BMW-Sauber miało wyjątkowo pewny bolid, z niezawodną obsługą. Nie wypadł z tym gorzej od... na przykład faworyzowanego i bardzo doświadczonego Ferrari, oraz bolidu najważniejszego konkurenta – Kimiego Raikkonena.

Nie znaczy to, że nie było powodów do rozczarowań – Nick Heidfeld jest bardzo ważnym kierowcą dla BMW-Sauber, przy tym lepiej opłacanym (co jest pewną historyczną zaszłością), co sprawia, że w informacjach teamu Kubica nie zajmuje tyle miejsca, co w rodzimych mediach, objętych „kubicomanią”. Można też dostrzec spadek formy w drugiej części sezonu (dotyczący całego zespołu), który także nie powinien był dziwić, oraz katastrofalne błędy w São Paulo (które wydają się wynikać jednak z nadmiernego ryzyka podjętego przez inżynierów, którzy postawili wszystko na jedną kartę, by Kubica zdobył punkty). O ile rodzimy kibice oczekiwali maksymalnego wsparcia dla Roberta Kubicy (zwłaszcza kosztem Nicka Heidfelda), o tyle zespół zapowiadał przed sezonem, że 'chce się umocnić jako trzecia siła w F1' (co mu się udało, a co nie mogło się udać bez wsparcia dla Nicka Heidfelda...), oraz wygrać jeden wyścig (co także się udało i tu brawa dla Roberta Kubicy). Już w Kanadzie więc zrealizował swoje plany na cały rok, mogąc się skupić na kolejnym sezonie -- bo jak mówi szef, Mario Theissen, "po sezonie oznacza przed sezonem".

Po cóż te narzekania? Po co ich narodowa podbudowa? Na pewno Robert Kubica pokazał się jako jeden z najlepszych kierowców tego sezonu – obok Lewisa Hamiltona, Felippe Massy, Kimiego Raikkonena, Ferando Alonso, czy Sebastiana Vettela. To bardzo elitarny ‘klub’ i rodzimi kibice mają się z czego cieszyć. Jeśli to nie wystarcza, to pozostaje czekanie na nowy sezon i rozważanie jak to będzie z balansem (i masami) nowego bolidu BMW Sauber F1.09 z systemem KERS...

PS. A to wersja satyryczna polskiej krytyki pod adresem BMW-Sauber.

poniedziałek, 3 listopada 2008

Instrumentacja

Luis Buñel „Instrumentacja"
Adolfowi Salazarowi

Skrzypce
Pretensjonalne panienki z orkiestry, nieznośne i zarozumiałe. Dźwięczne piły.
Altówki
Skrzypce, które dotarły już do klimakterium. Te stare panny całkiem nieźle zachowują swój półtonowy głos.
Wiolonczele
Gwar morza i puszczy. Jasność. Głębokie oczy. Mają siłę przekonywania i wielkość kazań Jezusa na pustyni.
Kontrabasy
Diplodoki wśród instrumentów. Dzień, w którym zdecydują się wydać ryk, płosząc przerażonych widzów! Teraz widzimy je, jak kołyszą się i mruczą z zadowolenia, łaskotane po brzuchu przez kontrabasistów.
Piszczałka
Mrowisko dźwięku.
Flet
Flet to instrument najbardziej nostalgiczny. On, który w rękach Pana był wzruszonym głosem lasów i łąk, tkwi teraz w dłoniach grubego i łysego jegomościa...! Ale mimo to nie przestaje być księciem instrumentów.
Klarnet
To hipetroficzny flet. Niekiedy, biedaczysko, brzmi dobrze.
Obój
Beczenie zamienione w drewno. Jego fale, głębokie misteria liryczne. Obój był bliźniaczym bratem Verlaine'a.
Rożek angielski
To obój już dojrzały, nabrał doświadczenia. Wiele podróżował. Jego wyborny temperament stał się poważniejszy, bardziej nadzwyczajny. Jeśli więc obój ma piętnaście lat, rożek ma trzydzieści.
Fagot
Fakirami orkiestry są fagociści. Niekiedy spoglądają na strasznego gada trzymanego w dłoniach, a on pokazuje im swój rozdwojony język. Po zahipnotyzowaniu kładą go w ramionach i oddają się ekstazie.
Kontrafagot
Fagot z epoki trzeciorzędu.
Ksylofon
Dziecięca zabawka. Drewniana woda. Księżniczki tkwiące w ogrodzie, promienie księżyca.
Trąbka z tłumikiem
Orkiestrowy klown. Akrobacja, piruet. Grymasy.
Trąby
Wstąpienie na szczyt. Wschód słońca. Zwiastowanie. Och! Dzień, w którym rozwiną się jak diabelskie języki!
Puzony
Trochę niemiecki temperament. Profetyczny głos. Chórzyści ze starej katedry, porośniętej bluszczem, z zardzewiałym kurkiem na dachu.
Tuba
Legendarny smok. Jego podziemny, donośny głos każe drżeć z przerażenia pozostałym instrumentom, pytającym, kiedy przybędzie książę w
błyszczącej zbroi, aby je oswobodzić.
Talerze
Światło rozbite na kawałki.
Trójkąt
Srebrny tramwaj dla orkiestry.
Werbel
Zakulisowy grzmocik. „Cokolwiek" groźny.
Bęben
Zaślepienie. Grubiaństwo. Bum. Bum. Bum.
Kotły
Bukłaki z oliwkami.


---
Cytowałem kiedyś u Basi. Ale u siebie nie. A ładne jest. Tym bardziej, że weekend był niefilharmonijny...

niedziela, 2 listopada 2008

Wódka, czyli mała woda

- Z Polski. Zowią ją tam Polacy wodą małą. Po swojemu – wódką.

- Osobliwości dziwaczne zwrotów mowy najlepszym są zwierciadłem rozeznania i odczuć narodów. Widocznie Polak, gdy zobaczy przed sobą olbrzyma, krzyczy „karzełka widzę”, i wydaje mu się, iż w ten sposób w rzeczywistości olbrzyma budzącego lęk w godnego pogardy karzełka przeobraził. […]

Teodor Parnicki Nowa Baśń (t. 4), PIW 1966

Nie tak dawno oberwało mi się za polską przypadłość – bagatelizowania problemów i wrogów… A sam na to narzekam. Przynajmniej czasem. To co prawda niezupełnie tak – tego typu prawdy zawsze są połowiczne (włącznie z niniejszą…). Ale przynajmniej Parnicki przedstawił to lekko.

PS.
Znacie angielski przecież? Przeskoczę nań na chwilę z łaciny, aby powiedzieć raz jeszcze, co powiedziałem przed chwilą: „There are more things in haven and earth, Will, than are dreamt of in your philosophy.”
Teodor Parnicki Nowa Baśń (t. 4), PIW 1966

W zwrotach „akcji” się już pogubiłem, w każdym razie podejrzewa się, że cytowany jest tu Krzysztof Marlowe, który ścigany przez służby specjalne dla niepoznani zamierza wystawiać swe dramaty kryjąc się za postacią głodnego sławy aktorzyny – Gwilelmusa Shakespeare…

sobota, 1 listopada 2008

Erato złotowłosa

Erato złotowłosa i ty wdzięczna lutni,
Skąd pociechę w swych troskach biorą ludzie smutni,
Uspokójcie na chwilę strapioną myśl moję,
Póki jeszcze kamienny w polu słup nie stoję [...]
.
Jan Kochanowski