piątek, 31 października 2008

Odkładając na półkę: Retoryka podręczna, czyli jak wnikliwie słuchać i przekonująco mówić

Retoryka zawsze była dla mnie intrygującą historyczną wzmianką. Wiedziałem, że jej uczono (i że była to nauka ceniona), że miała swoje reguły – jednak była nazwą z odległej kultury, dzisiaj zapomnianą. Jakoś kojarzyła się ze sztuczkami, trochę może nawet manipulacją, ale przede wszystkim zagubionym zestawem kluczy, może nie tyle do ludzkich umysłów, co do utworów – nie tylko mów i pism, ale także dzieł muzycznych.

Muszę przyznać, że dawna rola retoryki mnie dziwiła – dla mnie oczywistością była nauka ‘nauki’ – retorykę zaś nauczyłem się traktować podejrzliwie, gdzieś pamiętając złośliwe uwagi filozofów (miłujących mądrość) w stosunku do retorów, starających się jedynie o to jak zdobyć poklask i wpływy. Dlaczego więc retoryka była ważniejsza dla wielu światłych umysłów od filozofii (gdy o nauce we współczesnym sensie się jeszcze ludziom nie śniło...). Dlaczego to trwało tak długo?

Podskórnie byłem jakoś przeciw retoryce, ale jednocześnie nią zaintrygowany – chciałem znaleźć te klucze, by lepiej rozumieć kulturę, choć dawną wiekiem swego pochodzenia, to wciąż obecną wokół mnie. I dlatego sięgnąłem po Retorykę podręczną. (W gruncie rzeczy to jeszcze bardziej nieco złożone, bo Retoryka podręczna leżała u mnie miesiącami w ‘przechowalni’ sklepu internetowego, w końcu zakupiona podczas szwendania się pozlotowego po Dworcu Centralnym w Warszawie – czasem tak to u mnie jest, że fizyczny kontakt z książką, czy płytą, nad którą się waham przy zakupie internetowym, przekonuje mnie, że warto wysupłać pieniądze z portfela.)

Na pewno nie dostałem tego, czego szukałem. Retoryka podręczna nie jest przeglądem wzorców i nauk sprzed wieków, jest współczesnym podręcznikiem dla mówców, który kładzie duży nacisk na sposób prezentowania tez (postawę, gesty, głos), może nawet większy niż na sam układ treści. Wydawało mi się początkowo, że to tylko będzie dla mnie ciekawostka, bo jakim ja jestem mówcą? Polityki nie uprawiam, z ‘ambony’ kazań nie głoszę. Owszem, sama forma mogłaby się przydać i do notek blogowych, ale przecież to tylko lekko traktowane hobby (i to hobby jedno z kilku). Czytając przekonywałem się, że jest inaczej, a nawet więcej – że retoryki de facto się uczyłem.

Gdzie i kiedy? Ominęła mnie szerokim łukiem nowa matura z jej prezentacją własnego opracowania tematu, ale przecież nie ominęło seminarium dyplomowe i obrona pracy magisterskiej. Nie ominęły mnie referaty przedstawiane w pracy. I często szlifowane pod okiem bardziej doświadczonych kolegów. Te wszystkie uwagi, gdzieś się zbierały. Często dotyczyły one plansz, wykresów, ale czasem i sposobu mówienia, układania treści. Przede wszystkim zaś zmuszały do własnej refleksji nad tym, co mam do powiedzenia i jak mam to innym przekazać. A o tym właśnie (choć bez uwzględnienia pomocy audiowizualnych) traktuje Retoryka podręczna, opatrzona zresztą z wymownym podtytułem: czyli jak wnikliwie słuchać i przekonująco mówić.

Odkrywszy w sobie mówcę (okazjonalnego i palącego się z tremy), odkrywam jak ważna jest retoryka. Także dzisiaj, a może raczej – ponownie dzisiaj. Przywodzi mi to na myśl czterotomowy wybór słynnych mów wydany przez Politykę: słowa zmieniają świat (co prawda mój sceptycyzm przypomina mi tu także słynną mądrość Ala Capone: Dobrym słowem zajdzie się daleko, ale jeszcze więcej się osiągnie, wspomagając dobre słowo nabitym pistoletem.), to one przekonują – wyborców, zarządy firm, współpracowników, czy partnerów w rozmowach. (I nie jest nawet szczególnie ważne, czy to słowa mówione, czy tylko pisane.) Gdy w demokratycznej rzeczywistości nabity pistolet przestaje być popularnym narzędziem, znaczenie dobrego słowa tym bardziej rośnie. Dlaczego więc się nie uczymy retoryki?

Odpowiedź brzmi tu podobnie, jak w moim prywatnym przypadku – uczymy się, tyle że nie nazywamy jej retoryką. Formalnie uczymy się głównie w szkole, na lekcjach polskiego, ale uczymy się także nieformalnie: z licznych przykładów, z którymi spotykamy się w mediach, z tych wszystkich sytuacji w życiu, gdy sami musimy wypowiedzieć się publicznie. Po co więc ta książka? Dała mi ona dwie rzeczy: po pierwsze pozwoliła uporządkować własną wiedzę, po drugie – zwiększyła moją samoświadomość jako mówcy i słuchacza. Lepiej rozumiem co robię i nawet jeśli robię to jedynie intuicyjnie, jestem bardziej świadom reguł, a więc i możliwości ich łamania. I za to jestem autorom wdzięczny. Zresztą... przecież coś z tej kupionej przeze mnie książki chyba do ich kieszeni wpadnie? Nie jest to więc wdzięczność jedynie symboliczna.

Michał Rusinek, Aneta Załazińska Retoryka podręczna, czyli jak wnikliwie słuchać i przekonująco mówić, Znak 2007

PS. Uprasza się Wielce Szanownych Czytelników, by nie oskarżali autorów książki o niski poziom moich wpisów blogowych, w tym tego, które się aż prosiło by powstać z wszelkimi regułami sztuki. Nie zrobiłem tego... Nie przyłożyłem się tak jak należy, nie przerobiłem ćwiczeń (choć wciąż do przerobienia mnie korcą...). Obiecuję jednak pracę nad sobą.

czwartek, 30 października 2008

Moralność liczb

W kategoriach moralnych zaś należałoby się takim właśnie wartościom miano gorszych, więc także i niebezpieczniejszych niźli znowuż nic, nicość, nieistnienie, niebyt. Dojść by jeszcze mogły i kategorie metafizyczne, a w chrześcijańskim prawowiernie ujęciu: w tych kategoriach wartości liczbowe, choć mniejsze aniżeli nic, niemniej jednak równie rzeczywiste, co liczby dodatnie -- byłyby tożsame z wiekuistymi mękami piekielnymi.
Teodor Parnicki Nowa baśń PIW 1966

---
Nie szukam drugiego dna. Raczej wspominam. Mianowicie jako chłopiec zaczytywałem się w felietonach Młodego Technika. Parę do dziś zostało mi w pamięci – choćby o kolorach polskiej flagi (a raczej o jej czerwieni, bo biel rozumie się sama przez się, że tylko a najbielszejszym proszku ma być uprana), czy o mało wydajnym połączeniu półkul mózgowych u mężczyzn (wyjątkowo felieton kobiecą ręką napisany, w nawiązaniu do wyjazdu źle wyekwipowanego głównego felietonisty w góry). Jeden z takich felietonów poświęcony był nawiązaniom do matematyki w literaturze pięknej – analizowaniu kobiecej psychologii przy pomocy geometrii przestrzennej, wstawianiu wyników meczów do równania różnicowego, itp. I właśnie kolejny taki przykład znalazłem u Parnickiego, choć nie równający się polotem z jego „konceptami historycznymi” (na razie chce ożenić Zagłobę...), bo cóż to za uwaga, że liczby ujemne są niemoralne?

środa, 29 października 2008

Radykalna szczerośc

Spóźniona lektura felietonów umieszcza je czasem w innym kontekście. Dopiero dzisiaj rano przeczytałem felieton Jürgena Schmiedera z Forum nr 42/2008 (przedruk z Süddetsche Zeitung), który jakoś wiąże się z moją notką sprzed nieco ponad tygodnia, gdzie bez komentarza (choć z wyraźną przychylnością) cytowałem słowa François de Callieresa; a jednocześnie jakoś odpowiada na pytanie o znaczenie szczerości w życiu, którą Polacy tak cenią w przyjaźni (jak dowodzi tego cytowany przez Marię Dorę artykuł Dziennika omawiający raport prof. Czapińskiego na temat tego, co cenimy w przyjaźni; co prawda w tłumaczeniu nie używa się słowa ‘szczerość’, ale to przecież właśnie to się kryje w nazwie ruchu ‘Radical Honesty’.)

Jürgen Schmieder opisuje swoje przygody z wcielaniem idei radykalnej szczerości w życie:

Pierwszą ofiarę odnotowałem trzeciego dnia trwania eksperymentu, podczas rozmowy telefonicznej. Tłumaczyłem – wtedy jeszcze – dobremu przyjacielowi, że cholera jasna, powinien w końcu zacząć szukać pracy, bo jego żebrzące o litość szlochanie i depresja wywołana końcem życia studenckiego po prostu mnie wkurza. A ponadto jego fryzura wygląda tak, jakby ktoś położył mu na głowę zafarbowane na czarno spaghetti. Odłożył słuchawkę. Ja natomiast byłem pewny, że nigdy więcej nie będę musiał wysłuchiwać historii o listach motywacyjnych i rozmowach o pracę. Super. [Jürgen Schmieder]

De Callieresa zapewne by powiedział, że prawda owszem, w tym była, ale gdzie szerokość horyzontów, która pozwala dostrzec zalet i głębi tradycji, które wiążą się z taką fryzurą...

Dłużej broniła się kasjerka na dworcu w Monachium. Jakiś młody człowiek podbiegł do okienka. Jego pociąg odjeżdża za trzy minuty! – «Masz pecha. Najpierw musze obsłużyć ludzi w kolejce» – mówi kobieta w okienku. Wtedy już wiedziałem, że muszę wkroczyć do akcji. – «To przecież jakiś absurd! Co za wredny babsztyl! Dziwi panią, że wszyscy szczerze nienawidzą kolei?» Kobieta spojrzała na mnie tak, jakby ktoś wymierzył jej właśnie policzek. - «To co mam teraz zrobić?» - spytała zakłopotana. – «Sprzedać bilet temu panu, bo to pani zasrany obowiązek. – A czy moim obowiązkiem jest wysłuchiwanie tego, jak ktoś nazywa mnie idiotką?» - oprzytomniała. - «Powiedziałem tylko „wredny babsztyl” i „babsko”!» Wyszedłem z kolejki i poszedłem do biletomatu. Czułem się wolny i odważny. Ludzie z kolejki odprowadzili mnie wzrokiem. Twarze niektórych wyrażały podziw i zaskoczenie. Inne zdawały się mówić: dupek, grubianin. [Jürgen Schmieder]

Nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek pomyślałem o kimś spontanicznie „babsztyl”, albo „wredne babsko”. Raczej nie, chyba że cytując. Cóż, prawda zawsze jak oliwa...

Wieczorem tego samego dnia poszedłem za ciosem. Prowadziłem mało zajmującą rozmowę z żoną. Opowiadałęm jej właśnie, że mój mózg pracuje przez cały czas, na okrągło. Odparła, że też tak ma – nie potrafi nawet przez chwilę o czymś nie myśleć. Wtedy wstąpił we mnie demon prawdomówności. - «Cieszyłbym się bardzo, gdybyś włączała swój mózg choć na sześć godzin dziennie.» Stało się. Cisza. Pięć sekund ciszy. I nagle: «Ty arogancki dupku! Myślisz, że jesteś najmądrzejszy?!» Potem posypało się parę wulgaryzmów. Tego dnia nie było buziaka na dobranoc. [Jürgen Schmieder]

No i proszę. Jak widać autor zakończył swój eksperyment, gdyż przechodząc do zdania nie było buziaka na dobranoc zaczął się posługiwać, zamiast całą i radykalną prawdą, niedopowiedzeniami... Zresztą sam to przyznaje, pisząc o mejlu do Doktora Prawdy (The Truth Doctor – Brada Blantona), przywódcy ruchu, który uznał, że Schmieder jest powierzchownym dziennikarzem, którym nie warto się zajmować; po czym Schmieder wrócił do normalności, czyli – jak suponowali jego znajomi - kłamania.

* * *

Zachowując trochę powagi – François de Callieres wyraźnie wskazywał, pisząc o inteligencji i horyzontach, że chodzi o pewną sprawność językowo-psychologiczną (nie ma u niego wskazania, że tak należy postępować, nawet jeśli jako autor notki skłaniałbym się ku takiej sugestii), która pozwala przekazać treść bez obrazy i szkody (więcej nawet, choć to już kwestia kontrowersyjna – przekazać nie tylko treść, ale i odnieść oczekiwany rezultat z rozmowy); czyli umiejętność, której Jürgen Schmieder wyraźnie się wyrzekł w swoich działaniach. Ale jak sobie pomyślę, że ktoś tak może rozumieć prawdę i szczerość... To już lepiej wrócić do "kłamania".

wtorek, 28 października 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 24)

Obiecałem na blogu Beaty, że o Ariodante na DVD, z kioskowej serii LaScalla będzie. I jest.
Zresztą nie tylko obiecałem, ale i zapowiedziałem ilustracyjnie, albowiem Persimmon Pudding to potrawa, którą jadł u siebie, w Asolo, Alan Curtis (Barokowa melokuchnia nie tuczy Philippe’a Beaussanta, str. 158).

darmowy hosting obrazków
Ginewra (Laura Cherici) i Dalinda (Marta Vandoni Iorio).

Gdybyż dało się krótko skwitować produkcje Handlowskie Alana Curtisa. Nie da się, niestety. Zbiera pochwały i wyróżnienia krytyków, ale też i wielu, w tym piszący te słowa, kręci nosem. Z jednej strony doskonała znajomość baroku i własny, sprawny barokowy zespół – Il Complesso Barocco, z drugiej strony jakaś twardość cechuje te realizacje, trochę mało wdzięku, a obsada… parę postaci znakomitych, ale i parę kiepskich. I jak to ocenić?

darmowy hosting obrazków
Dalinda (Marta Vandoni Iorio) i Polineso (Mary-Ellen Nesi).

Handel jest chętnie grany, ale dobrych wykonań jego oper nie ma aż tak wiele – na tym tle produkcje Alana Curtisa wyróżniają się pozytywnie. (Oczywiście Ariodante kongenialnie poprowadził Marc Minkowski z takimi gwiazdami w obsadzie jak Anne Sofie von Otter, Lyne Dawnson, Verónica Cangemi i Ewa Poldeś… Ale co CD, to nie DVD, gdzie nie tylko widać, ale i słychać.)

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Ariodante (Ann Hallenberg) i Ginewra (Laura Cherici).

Jest to nowa produkcja (Teatro Caio Melisso, Spoleto, 2007) – szkoda, że na
jednej płycie, co szkodzi jakości (widzę oryginał, na dwóch płytach w Amazonie, ale on kosztuje 48,99$, więc 19,95 zł za płytę w kiosku nie jest takim złym interesem). Spektakl reżyseruje (a także przygotował scenografię i kostiumy) John Pascoe. Styl przypomina wcześniej w tym cyklu wzmiankowaną Rodelindę (ciekawe, że dokładnie odwrotnie, mogę dostarczyć wiele ilustracji, ale nie dysponuję linkami do YouTuba…) – akcję osadzono w przeszłości, ale odpowiadającej raczej pierwszej połowie XX wieku niż ‘realiom’ Orlanda
Szalonego
. Nie jest to zły wybór, spektakl oglądałem z przyjemnością, może tylko dwie uwagi przyszły mi do głowy: pierwsza to półmrok, w którym dobrze czują się realizatorzy, a który źle wypada naekranie; druga – realizacja snów Ginewry, które trudno odróżnić od operowej rzeczywistości…

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Ginewra (Laura Cherici).

A teraz oczywiste oczywistości – wykonawcy nie stoją na poziomie swoich odpowiedników z płyt Marca Minkowskiego, czym jednak lepszy wykonawca w realizacji Les Musiciens du Louvre, tym lepszy i w realizacji Il Complesso Barocco. I tak Ariodante, czyli Ann Hallenberg jest ozdobą tego wykonania – właściwie nie mam nie mam uwag krytycznych, może poza związanymi z aktorstwem (ale panie grające panów zwykle mają kłopoty, są jakoś sztuczne, skrępowane – tu jest to udziałem przede wszystkim Ann Hallenberg); dobre wrażenie robiła też na mnie Mary-Ellen Nesi jako Polineso, książę Albany (może z wyjątkiem Se l’inganno sortisce felice…). Swoją drogą, rzecz dzieje się w Szkocji, Szkoci występują na scenie – a żadna z pań grających panów nie założyła kiltu…

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Szkoci i Lurkanio (Zachary Stains).

W roli Ginewry wystąpiła Laura Cherici – szczerze mówiąc nie podzielam gustu Alana Curtisa w stosunku do sopranów. Ale może jestem w tym odosobniony? Ciekawiej wypadła Marta Vandoni Iorio, jako jej dwórka Dalinda (może tylko trochę aktorsko sztuczna w finale Neghittosi or voi che fate?). Zupełnie za to nie pasował mi Zachary Stains jako Lurkanio. Co innego Carlo Lepore jako król Szkocji. Rola Odoarda (w której obsadzony został Vittorio Prato) jest bardzo skromna.

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Polineso (Mary-Ellen Nesi) i Dalinda (Marta Vantoni Iorio)

Akcja: anonimowe libretto oparte na Ginevra, principessa di Scozia Antonia Salvi wywodzi się z poematu Ariosta Orlando szalony. Mamy w niej dwie zakochane panie – Ginewrę, kochającą wasala swego ojca, króla Szkocji, Ariodante; oraz jej dwórkę – Dalindę, zakochaną w Polinesie, księciu Albany. Kocha się w nich trzech panów – Ariodante (w Ginewrze), Polineso (w Ginewrze) i Lurkanio (brat Ariodante) w Dalindzie. Takie miłości, to prawie jak strzelba na ścianie w pierwszym akcie – ktoś tu musi zginąć, innego wyjścia nie ma.

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Zaloty Lurkania (Zacharego Stainsa) do Dalindy (Marty Vandoni Iorio).

Zaczyna się szczęśliwie, a potem robi się Szekspirowsko. Poznajemy najpierw zakochaną Ginewrę i fakt, że Ariodante odwzajemnia jej uczucia, więcej nawet – przychylny jest im ojciec księżniczki. Szybko jednak spotykamy Polinesa zalecającego się również do Ginewry i odprawionego, oraz Lurkania, który zaleca się do Dalindy – by spotkał go ten sam los. Jednak Dalinda jest przychylna Polinesowi, który postanawia to wykorzystać.

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Scena zbiorowa. Tu jeszcze wszystko w porządku.

Znający Szekspira wiedzą, co będzie dalej – wiele hałasu o nic. Polineso przekona Dalindę by spotkała się z nim ubrana jak Ginewra. Przebranie (odpowiedni kapelusz w tym wykonaniu), skutkuje, gdyż ogólnie jest ciemno, daje się więc nabrać zachęcony do podglądactwa Ariodante (oj nieładnie, nieładnie…), oraz przypadkowo obecny Lurkanio.

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Dalinda (Marta Vantoni Iorio) zamaskowana przez Polinesa (Mary-Ellen Nesi).

Ariodante zachowuje się zupełnie niemęsko, tarza po scenie i próbuje popełnić samobójstwo – w przekonaniu swego brata Lurkania, skutecznie. Taka też roznosi się wieść, przyprawiając o ból króla i jego córkę – Ginewrę. Żal i ból tym większy, że to Ginewra zostaje oskarżona o niewierność.

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Bóg i żal Ginewry (Laury Cherici).

Na dworze król wydał zarządzenie, że: §1 Ginewra nie jest już jego córką, §2 sprawiedliwości ma się stać zadość – Lurkanio będzie się pojedynkował z obrońcą czci Ginewry. Tymczasem Ginewra odchodzi od zmysłów. (Co ta Szkocja takiego ma, że jak nie Ginewra to inna Łucja z Lamermoor musi sławić jej uroki…)

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Końcowe zaloty Lurkania (Zacharego Stainsa) do Dalindy (Marty Vandoni Iorio).

Z dala od dworu zaś, Ariodante wyzwala Dalindę, którą żołnierze chcieli zabić na rozkaz Polinesa. Dalinda wszystko opowiada, zyskując wybaczenie Ariodante, który szybko wraca na dwór. Tamże w obronie Ginewry staje Polineso, liczący że w ten sposób ją zdobędzie. Jednak Lurkanio pokonuje Polinesa (na szpady, wbrew złemu snu Ginewry, Polineso nie nosi pistoletu przy sobie), a gdy król poszukuje kolejnego obrońcy córki, zgłasza się Ariodante. Nie chce jednak walczyć z bratem, tym bardziej, że zemsta za śmierć żywego brata traci sens.

target="_blank">darmowy hosting obrazków
Szczęśliwe zakończenie.

Stąd już tylko krok do szczęśliwego zakończenia, tym szczęśliwszego, że i Dalinda przyjmuje zaloty Lurkania. (Choć to nieco bardziej złożone – Dalinda próbuje je odwlec, nie bardzo wiadomo, czy to skromność i wyrzuty sumienia, czy też wybieg wobec dalszych zalotów niechcianego kochanka.) Mamy ślub, koronację (za życia króla…) i radość wszystkich żywych na dworze. Kurtyna może już opaść.

target="_blank">darmowy hosting obrazków

poniedziałek, 27 października 2008

I znowu więzienie, albo III Mahlera

‘Wszystko bardzo dobrze, ale nie można tego nazwać symfonią’ – to obcesowe odprawienie III Symfonii Mahlera przez Williama Waltona może się wydawać dzisiaj niektórym czytelnikom uderzająco prowincjonalne, ale był to czas, gdy myślący o muzyce ludzie zgodziliby się z nim. Po wiedeńskiej premierze symfonii w roku 1904, krytyk twierdził, że Mahlera należałoby skazać na więzienie za popełnienie takiej obrazy inteligentnego słuchacza. [...] Po wysłuchaniu tego samego wiedeńskiego wykonania z roku 1904, młody Arnold Schoenberg (który wcześniej był niechętny Mahlerowi) powiedział kompozytorowi, że ta symfonia ukazała mu ‘ludzkie istnienie, dramat, prawdę, najbardziej bezwzględną prawdę’.
Stephen Johnson (z programu do III Symfonii d-moll Gustawa Mahlera załączonego do płyty LSO Live).

(Więzienie, owszem, pada to słowo, ale notuję wiedziony wewnętrzną refleksją, jak bardzo zmieniaja się ludzkie pojęcia. Dzisiaj uderza to, że III Mahlera kiedyś uderzała słuchaczy, może nawet nie tyle o Waltona chodzi (bo faktycznie, Mahler zerwał z klasyczną formą symfonii, co czyni takie komentarze zrozumiałymi), ale o tego wiedeńskiego krytyka. Obraza? Jaka obraza?)

Oryginał:
It's all very well, but you can't call that a symphony' -- William Walton's brusque dismissal of Mahler's Third Symphony may strike some readers as provincial today, but there was a time when many musically minded people would have agreed with him. After the symphony's 1904 Viennese premiere, a critic stated that Mahler ought to be sent to jail for perpetrating such an insult to the intelligent listener. [...] After hearing that same 1904 Viennese performance, the young Arnold Schoenberg (who had at first been hostile to Mahler) told the composer that the symphony had revealed to him 'a human being, a drama, truth, the most ruthless truth!'.

niedziela, 26 października 2008

Aneks ilustracyjny, zapowiedź ilustracyjna i przerywnik kuchenny

Nasz klient, nasz pan (a przynajmniej nasz zeen) – kartki otrzymane w czwartek (góra – Sikająca Picassa, dół Tier und Weib Noldego), oraz zakładka (z Picassem), którą sobie kiedyś kupiłem nie wiedząc kto tak pięknie malował, dopóki nie zajrzałem na odwrót. Zakłada ilustruje fakt, że przeciwko malarstwu Picassa nic nie mam.

darmowy hosting obrazków

Skoro już fotografuję własne zakładki, to i inna, z dedykacją dla Hoko. Co prawda otoczenie, w książce którą czytam, sprawia, że rzecz jest nieco drażliwa… Byle tylko oby kot był syty i ptak cały.

darmowy hosting obrazków

To pasjonująca historia – prześledzić dzieje używania mąki od czasów, kiedy ludzie zaczęli zajmować się rolnictwem (kilka tysięcy lat) i jak zaczęła powstawać kultura kulinarna, która przetrwała do dziś. Są cywilizacje plackowe, cywilizacje naleśnikowe, cywilizacje kluskowe i wreszcie, nie wiem za sprawą jakiej kolejnej metamorfozy, cywilizacje ciasta fermentowanego, które nazywamy chlebem…
Philippe Beaussant Barokowa melokuchnia nie tuczy (tłumaczenie Krystyna Kamińska), kle 2008

A mi chodzi po głowie taka refleksja, jak wyglądałaby teza Huntingtona, gdyby zdefiniował on cywilizacje w ten sposób, i ilu szkód narobiłby fanatyczny fundamentalizm kluskistyczny…br>
darmowy hosting obrazków

A powyżej, na koniec dzisiejszej notki, ilustracja-zapowiedź z dedykacją dla Beaty, w związku z pracą miłośnika Persimmon Puddingu… Więcej wkrótce.

sobota, 25 października 2008

Nie żebym komuś życzył, ale...

- Świetna to jednak rzecz – więzienie! Nie tylko dla sług, bo i dla panów też. Bardziej jeszcze może nawet. Rozwijacie się umysłowo z szybkością niewiarygodną. Wybaczcie, ale przyznam się, iż słudze waszemu zaczyna być nieswojo z takim mądrym panem. W lot chwytacie istotny sens każdego napomknięcia, choćby i najmglistszego nawet.
Teodor Parnicki Nowa baśń (tom IV, Gliniane dzbany), PIW 1966

Nie, żebym komuś życzył, ale po pierwsze Parnicki mnie tu bawi, po drugie wczoraj było o Fomience, a na jego teorii miałby Parnicki używanie (a może by się zawstydził, że jego wizja przeszłości jest mniej szalona, bo cóż to św. Stanisław u Tolteków, czy Zagłoba w Japonii?, wobec stwierdzenia, że Iliada opowiada o upadku Cesarstwa Łacińskiego w 1261?), po trzecie „na dniach” nasze tabloidy robiły sensację z tego, że ‘skazany za morderstwo szkolił polityka’ (wcześniej co prawda te same tabloidy biły się o jego uwolnienie z więzienia…), po czwarte wreszcie, u Parnickiego wciąż przewija się motyw przesłuchania (wynikać to ma z jego wojennych losów…).

piątek, 24 października 2008

Osobliwości

Wczoraj dostałem kartkę z Paryża. Na kartce – „Sikająca” Picassa. I co ja mam o tym sądzić?

(Kartka była przyzwoicie zaklejona, zresztą to Picasso i dwoje oczu na nosie – yrzeba dwa razy popatrzeć, zanim się zorientuje o co chodzi – ale ja dwa razy popatrzyłem i się głowię co chciał nadawca, albo, żeby być ścisłym w użyciu gramatyki – nadawczyni – powiedzieć*.)

***

Czytam sobie w Forum: Mohamed al-Mundżid zyskał rozgłos, gdy w studiu telewizji satelitarnej Al-Madżd oświadczył: «Myszka Miki musi zginąć!» Syryjski kaznodzieja, mieszkający w Arabii Saudyjskiej, wyjaśnił, że mysz jest zwierzęciem nieczystym w świetle prawa religijnego. A to oznacza, że bohater hollywoodzkich kreskówek powinien zostać uśmiercony jak każda mysz. Wypowiedź wywołała falę szyderstw i uszczypliwych komentarzy, ale także głosy potępienia w świecie arabskim. Obserwatorzy przypominają, że filmy Disneya są pokazywane w państwie Saudów od jakichś 40 lat, czyli od momentu, gdy powstała tam telewizja. I zastanawiają się, czy wojownicy reislamizacji osiągnęli już taki sukces, że nie mają żadnych innych celów niż Myszka Miki. Na razie szejk Al-Mundżid osiągnął tyle, że wystawił Saudyjczyków na pośmiewisko.

(Na dniach czytałem krytykę ‘mitów psychologii’, czyli kluczowych eksperymentów – przywoływano tam słynny eksperyment Ascha, który według większości podręczników i obiegowych opinii dowodzi, że ludzie to urodzeni konformiści. Nikt nie podważa eksperymentu, tyle że podważono jego interpretację – czy aż ¾ to konformiści, czy może aż 2/3 to nonkonformiści... Tutaj można pytać podobnie: czy warto podkreślać aż chęć uśmiercenia myszki Miki, czy też aż, szerokość oburzenia i kpin, które wypowiedź Al-Mundżidza wywołała.)

***

Różne szalone idee w życiu widziałem, ale podważanie chronologii przez Anatolia Fomenkę, to dla mnie nowość. A właściwie nie chodzi o samego Fomenkę, ale o to, że nie jest on wyjątkiem, może jest tylko większym radykałem wyrzucając historii 1000 lat (tak ktoś jego ideę streścił, sam nie sprawdzałem...), bo inni podważają „istnienie” ok. 300 lat historii Zachodu (od ok. 600 do ok. 900 roku – mają to czynić niemieccy badacze jak Illig, Topper i Heinsohn). Co więcej – część osób bierze go na poważnie! (Jeszcze więcej: wśród recenzji internetowych przewagę mają entuzjaści – choć to akurat zrozumiałe, gdyż krytycy poniżej pewnego poziomu sensowności, zwykle nie wytrzymują lektury na tyle długo by popełnić recenzję...)

(I już chciałem westchnąć: „Czego to ludzie nie wymyślą”, gdy przypomniało mi się, że taką sugestię sam kiedyś popełniłem – oczywiście dla żartu i w żartach... Może ktoś się nie mógł oprzeć pokusie potraktowania żartobliwej idei poważnie? Sam już nie wiem i trudno mi przekonać samego siebie, że ‘ludzie nie mogą być aż tak głupi’...)

--
*) Nadawczyni dołączyła też kartkę z akwarelą Emila Nolde pt. „Tier und Weib”. Można się w tych interpretacjach pogubić...

czwartek, 23 października 2008

Une suite de pièces de clavecin par Mr Szymański

Wczoraj słuchałem Une suite de pièces de clavecin par Mr Szymański Pawła Szymańskiego. Wbrew pozorom nie jest to utwór klawesynowy. Ale, zgodnie z pozorami, jest to barokowa suita. Dopowiem od razu, że bardzo w stylu Jana Sebastiana Bacha. Tak bardzo, że usłyszawszy ją pobiegłem do znajomego (miłośnika Bacha, piętro wyżej miałem, więc nie było problemu) oznajmić mu co i jak. Znajomy przyszedł, posłuchał i kompletnie rozczarowany powiedział:

- To jakiś plagiat. To musi być Bach, może tylko ten kompozytor, poprzestawiał parę nutek i podpisał swoim nazwiskiem. To jest... nie, to nie jest suita francuska. Ani angielska. Jakie jeszcze suity pisał Bach?
- Partity.
- podpowiedziałem.
- A! To musi być któraś partita! Znajdę i jutro ci powiem która!

(Oj, naiwny, naiwny...)

Tak, utwór jest bardzo Bachowski i Ludwik Erhardt w recenzji w Ruchu Muzycznym gotów jest się założyć, że każde rozwiązanie zostało z Bacha wzięte. (I ja też byłbym gotów się tak zakładać...) Ale wskazanie konkretnych źródeł jest już zadaniem trudnym. To po prostu nowa kompozycja, celowo imitująca Bacha, pożyczająca od niego może i wszystko, ale z tak wielu różnych utworów, że będąca czymś innym niż przepisaniem Bacha pod swoim nazwiskiem. (Co sugerował mój znajomy, chętny teoriom spiskowym...)

I oczywiście pojawia się pytanie, czy tak można komponować dzisiaj? Jak widać można, tyle że nie słucham tego jak Bacha, ale jak swoisty żart, popis zdolności imitacyjnych autora, a nie utwór, w którym bym się doszukiwał głębi. Przede wszystkim brakuje mi tu indywidualności – bo Bacha słyszę, ale Szymańskiego – już nie.

środa, 22 października 2008

Aby nie pognieść...

Berg wstał i objąwszy żonę ostrożnie, aby nie pognieść koronkowej pelerynki, za którą drogo zapłacił, pocałował żonę w sam środek ust.
Lew Tołstoj Wojna i pokój

Okrutny jest Tołstoj dla swoich bohaterów, ale z drugiej strony, czy rząd nie mógłby obłożyć koronek specjalnym podatkiem i zwiększyć małżeńską miłość w Polsce?

wtorek, 21 października 2008

Logika

Myślenie logiczne, oparte na schemacie dedukcji ma w retoryce dość ograniczone znaczenie. Głównie dlatego, że bardzo trudno znaleźć w języku codziennym zdania ogólne, które byłyby bezwzględnie prawdziwe. Natomiast zastępowanie ich zdaniami względnie prawdziwymi powoduje, iż z jednej niekoniecznie prawdziwej opinii wysnuwa się inną niekoniecznie prawdziwą opinię -- za pomocą bardzo logicznej i "prawdziwej" metody. Choć unikamy w tym podręczniku wartościowania, chyba trzeba jednak w tym miejscu zwrócić uwagę, że dedukcja i entymaty stosują przede wszystkim ci mówcy, którzy chcą coś ukryć, jakąś treść przemycić -- głównie po to, żeby nie ponosić za nią pełnej odpowiedzialności i na przykład nie zostać posądzonym o propagowanie krzywdzących stereotypów lub wręcz wzbudzanie nienawiści. Entymat quasi-logiczny i oparty na opinii udającej prawdę zawsze pachnie manipulacją. Zarazem jednak ten typ rozumowania i konstruowania argumentów daje się łatwo podważyć: czasem wystarczy tylko wyartykułować ukrytą przesłankę, żeby podważyć jej słuszność i ośmieszyć przedmówcę. Innym razem trzeba udowodnić -- a raczej przekonać słuchaczy -- że jest ona błędna. Co niekoniecznie musi być łatwe: wyobraźmy sobie mówcę, który wykazuje, iż w rozumowaniu jego przedmówcy kryje się przesłanka (na przykład antysemicka), którą on sam uważa za błędną i szkodliwą, ale jego słuchacze traktują ją jako oczywistość.
Michał Rusinek, Aneta Załazińska Retoryka podręczna, czyli jak wnikliwie słuchać i przekonująco mówić, Znak 2007

Sam bym tak zapewne nie powiedział. Gdzieś we mnie trwa wciąż szacunek dla logiki. Może też dlatego, że autorzy piszą jako humaniści – dla nich logika to ciąg sylogizmów. Dla mnie logika to głównie algebra Boole’a, a więc raczej narzędzie do przekształcania przesłanek tak, by stały się bardziej przyjazne – prostsze, czy łatwiejsze do weryfikacji. Słowem: coś co bardzo ułatwia życie i czyni wysiłki skuteczniejszymi, ale wciąż przy świadomości, że ‘śmieci na wejściu dają śmieci na wyjściu’.

Wracając jednak do twierdzenia autorów – zastanawiam się, czy widziałem tak rozumiane rozumowanie w praktyce. I rzeczywiście, może nie w polityce, może nie było ono celową manipulacją, ale trafiało mi się czytać, jak to ktoś bardzo uważnie i konsekwentnie prezentuje swoje rozumowanie, wskazując na jego ‘bezwzględną słuszność’, wynikającą z nie dającego się obalić ciągu sylogizmów. I za każdym razem nie widziałem powodów, by zgadzać się z autorem. Bo za każdym razem wszelkie kontrowersje i punkty dyskusyjne zostały przeniesione z głównej tezy do przesłanek. Więcej – była to argumentacja wyjątkowo słaba, gdyż w miejsce typowej dyskusji z odmiennymi poglądami oferowano rzekomo zawsze słuszne twierdzenia, w żaden sposób nieuargumentowane. Czy jednak była to próba manipulacji?

Oszustwa ciasnego umysłu

Oszustwem posługuje się, kto ma ciasny umysł. Dowodzi ono, że nie ma się dość rozległych poglądów, by znaleźć środki osiągnięcia celu drogami sprawiedliwymi i rozsądnymi.
François de Callieres „Sztuka dyplomacji”

Bardzo mi się podoba ten cytat. Na dokładkę komentuje się sam. I tak, skracając notkę do minimum, można złagodzić skutki przejścia z czasu weekendowego na roboczy...

niedziela, 19 października 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 23)

Z przerywnika operowego zrobił się ostatnio przerywnik poświęcony Rossiniemu. Cóż, płyty DVD, o których piszę dzielą się na dwa rodzaje – te, które kupowałem wymarzone w sklepach i te, które nabyłem w kiosku z serii LaScalli, dla poszerzenia zbioru i własnej orientacji w świecie opery. Te pierwsze oglądałem i komentowałem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Te drugie… no cóż, oglądam je. Czasami. Czasami ku bardzo pozytywnemu zaskoczeniu zresztą (jak tym razem, że uprzedzę fakty). Ale zasadniczo nie wyczekuję ich i zwykle słucham z dużym opóźnieniem. Tak też jest tym razem – „Włoszka w Algierze” uleżała się już u mnie pod biurkiem ładnych parę tygodni (jak sobie jednak przypomnę, że tam leży „Parsifal”, „Hugenoci”, czy „Thaïs”… to wcale nie jest z „Włoszką” tak źle!).

darmowy hosting obrazków
Zulma (niewolnica, José Maria Lo Monaco) pociesza swoją panią (niesioną) – Elwirę, żonę beja Algieru (w tej roli Barbara Bargnesi).

Uprzedziłem już, że ten spektakl to przyjemne zaskoczenie. Nie jest idealny, rzecz jasna, trochę tu niedoróbek, trochę scenicznego chaosu, nie zawsze dobrze brzmią mi śpiewacy; ale zasadniczo z przyjemnością go oglądałem – humor: w muzyce, libretcie i reżyserii, budzące sympatię postacie, lekkość Rossiniego – czego chcieć więcej?

darmowy hosting obrazków
Lindor (Maxim Mironov… muszę tu zaznaczyć, że jego słowiańska uroda nie bardzo pasowała do postaci Włocha, a i głos trochę nazbyt wysilał…). W tle małpy – zwierzęta grane przez ludzi bardzo mi się podobały.

Jeszcze o wykonaniu parę słów – to nie tylko trzecia pod rząd opera Rossiniego, ale także trzeci w kolejności spektakl z Rossini Opera Festival z Pesaro (tym razem rok 2006). Tym razem gra Orchestra del Teatro Comunale di Bologna (choć tak jak i w dwóch poprzednich produkcjach występuje Praski Chór Kameralny). Dyryguje Donato Renzetti. Reżyseruje Dario Fo, którego muszę pochwalić – umowna, teatralna rzeczywistość, ale nie unikająca egzotyki, będącej istotnym składnikiem tej opery, swoboda, dowcip – to nie jest rewelacja zasługująca na Nobla, ale jest to dobry spektakl. A Dario Fo nie tylko reżyserował, ale i projektował scenografię i kostiumy.

darmowy hosting obrazków
Włoszka Izabella, czyli Marianna Pizzolato.

Libretto: Bej Mustafa znudził się narzekającą na brak jego uczuć żoną Elwirą, którą postanowił wysłać do Włoch wraz z wyzwolonym włoskim niewolnikiem imieniem Lindoro. Właściwie to postanowił ich ożenić, choć kochający Izabellę Lindoro Elwiry wcale nie pragnie… (Zresztą ze wzajemnością, bo Elwira kocha Mustafę.) Co z tego, że oddalenie Elwiry i wydanie jej za Włocha jest niezbyt zgodne z prawem (przynajmniej według librecisty), skoro Mustafa jest bejem?

darmowy hosting obrazków
Teatr cieni – tak Dario Fo ilustruje erotyczne piękno Izabelli…

Ale Mustafa nie chce być sam, bynajmniej – chciałby… Włoszkę. No bo skoro Włoszki są nie tylko piękne, ale i temperamentne? Akurat kapitan piratów Haly przywiózł łupy – w tym piękną Włoszkę Izabellę i jej zalotnika, przedstawionego jako wuj – Taddea. Izabella szybko staje się obiektem zabiegów beja, którym wcale nie jest chętna – kocha Lindora, ale Izabella nie jest z tych, którzy tragizują – wie, że wystarczy jej wdzięku i sprytu by sobie jakoś poradzić. (Na marginesie: zwraca uwagę operowa symetria między obu parami: Izabella-Lindoro i Mustafa-Elwira.)

darmowy hosting obrazków
Taddeo (Brono De Simone).

Bej Mustafa zabiega o Izabellę – robi jej ‘wuja’ Wielkim Kajmakanem, wprasza się do Izabelli na kawę I bardzo chce zostać sam na sam… Ale się nie da – Taddeo i inni dbaja, by do tego nie doszło. Więcej – przekonują beja, że aby podobać się kobietom należy zostać pappatacim. Kto to pappataci nikt chyba dokładnie nie wie, ale należy sobie wyobrażać typowo operową zabawę w upokarzające przebranie i upicie beja. Uroczystość przemienienia beja w pappataciego jest zaś świetną okazją do ucieczki dla wszystkich Włochów w Algierze. Nikt ich nie ściga – w końcu to wymaga trzeźwości… A bej zostaje ze swoją żoną Elwirą, która się wiele od Izabelli nauczyła… Tak oto obie pary żyją długo i szczęśliwie.

darmowy hosting obrazków
Bej Mustafa (Marco Vinco).

sobota, 18 października 2008

Historia – raz jeszcze

Prawda «historyczna» jest często mylona z dokładnością faktograficzną, empiryczną, którą musiałaby ustalić analiza rzekomo bezstronna, całkiem niezależnie od subiektywizmu badanych świadków i świadectw, zwłaszcza tego, kto te badania przeprowadza. W ten sposób wszystko ulega zniekształceniu i to już od samego początku. Taką metodę stworzyli «pozytywistyczni» historycy XIX w., lecz ich kontynuatorzy działają jeszcze i w naszych czasach. Poczynając od pierwszych klas szkoły podstawowej nasza świadomość historyczna jest systematycznie formowana – a może raczej deformowana – w tej właśnie perspektywie.
Pierre Grelot, członek Papieskiej Komisji Biblijnej cytowany przez Annę Świderkównę w „Rozmowy o Biblii”, PWN, Warszawa 2000

Wynotowałem fragment jako atrakcyjny, ale jestem w kropce, gdy przychodzi do komentowania. Bo cytat nie istnieje w próżni – u Świderkówny określają jego położenie jej tezy; u mnie w znacznej mierze reakcją na miejsce i postrzeganie historii we współczesnej Polsce, jak też pewnego leczenia się z przekonania o jej obiektywizmie, które w jakiejś mierze sam żywiłem.

Co do Świderkówny zaś, jej celem jest uzasadnienie, że autorzy biblijni (ksiąg historycznych) byli ‘historykami’, choć działali (przynajmniej jeśli chodzi o pewien zręb opowieści) przed ‘wynalazcą historii’ – Herodotem. To wymaga zaś zbliżenia postrzegania historyczności Biblii i postrzegania historii. Jest więc działaniem dwustronnym – i właśnie jedną ze stron, pewną demistyfikację obiektywnej prawdziwości historii – zacytowałem.

piątek, 17 października 2008

Rzeczywistość skrzeczy. A nawet kracze.

Już cytat na jutro leży na moim biurku, ale na dzisiaj żadnego nie przygotowałem. Mógłbym przygotować, ale znowu zamieszczać cytat? Chyba lepiej napisać o tym, co na zewnątrz, w tak zwanym realu. Zwłaszcza, że się wypogadza – wieczorem jeszcze padało, gdy wychodziłem z domu, gwiazdy i księżyc to znikały, to pojawiały się między chmurami. A teraz – ani jednej chmury na niebie.

Więc rzeczywistość nie skrzeczy, może ktoś zapytać? Zapewne nie tu i nie teraz. Ale czasem trudno nie narzekać na to, co się widzi. Wczoraj wybierałem się (na ten przykład) do Dąbrowy Górniczej. Wstyd się przyznać, ale w tym nieodległym mieście byłem pierwszy raz (nie licząc przejazdów). I o mały włos nie wiedziałbym, gdzie wysiąść – stacja kolejowa wydaje się położona za miastem, nawet powiedzenie ‘na wsi’ sugerowałoby nazbyt optymistyczny obraz urbanizacji jej otoczenia. Ot, skromny, zagubiony peron wśród nieużytków. (Obok budynek stacji w remoncie-nie-remoncie. Dalej prawdziwa stacyjka, taka jak zwykle: z kasą i śpiącym bezdomnym na ławce.) Potem przemykanie się bocznymi dróżkami, tyłem Pałacu Kultury (a tak, tak... nawet jakiś zespół folklorystyczny widziałem wyjeżdżający w futrzanych czapkach...) do wcale efektownego, nowego budynku ‘docelowego’. Wszystko wymieszane – lśniący nowy gmach obok domów mieszkalnych, z których opada tynk...

Ale nie powinienem na Dąbrowę narzekać – ot, jakiś stan przemian, który zapewne obserwowałem z najmniej wizytowej strony miasta. Bardziej już mogę ponarzekać na niektórych kierowców – zadziwia mnie na przykład popularność świateł awaryjnych. Że zapala je samochód dostawczy podczas wyładowania towaru jeszcze rozumiem. Ale właśnie widziałem dwóch kierowców, którzy zapalili je by zaznaczyć czy to wjazd z bocznej ulicy, czy to ominięcie innego samochodu... I widziałem trzeciego kierowcę. Nie używał świateł awaryjnych. Nie, siedział na kolanach tatusia i kręcił kierownicą. Gdy opowiadałem znajomej stwierdziła, że synowi na to pozwala pod domem, gdzie nie ma innych użytkowników ruchu, ale na ulicy by się nie ośmieliła – a co, jeśli dziecko zacznie dla zabawy szybko kręcić kierownicą w bok? Tak myślałem sobie o tym przypadku, z którym ustawiły się już dwa inne samochody, zderzak w zderzak, że ojciec pokładał nadzieję w słabości dziecka (może czteroletniego?), które nawet chcąc nie zawróciłoby szybko samochodu... I tu rzeczywistość bardziej mi ‘skrzeczy’ niż w przypadku nieszczęsnej stacyjki w Dąbrowie. Bo co to za odpowiedzialność rodzica (nie mówię nawet o foteliku dla dziecka...)?

Dość już jednak narzekania – teraz akcent pozytywny. Może. Otóż zawsze będąc we Wrocławiu, czy w Warszawie fotografowałem wrony, których lokalnie nie widywałem. A tu proszę – dzisiaj rano czwarty raz w tym roku widziałem wronę na Górnym Śląsku! Co więcej – dwa razy widziałem między Gliwicami a Zabrzem (raz na południe od Katowic), a teraz znowu w Gliwicach. Więc kryzys, nie kryzys, przynajmniej wrony robią postępy.

czwartek, 16 października 2008

Advocatus diaboli

To samo odnosi się i do wyrażenia: advocatus diaboli. Dwuwyrazowy ten zestaw czy zespół łatwo dałoby się na każdy przetłumaczyć język, więc też na hebrajski, lecz czyż tłumaczenie oddałoby wraz z myślą i smak szczególny, więcej jeszcze, zapach, powiedzmy: kadzidła zapach? choć bowiem musi w procesie kanonizacyjnym ktoś z teologów wystąpić właśnie jako advocatus diaboli, skoro proces się zaczął, łatwo jest z góry odgadnąć, że diabeł przegra, a więc będzie się niezawodnie okadzało obrazy na ołtarzach, nowego świętego przedstawiające, i nikt nigdy nie przyzna (nie ośmieli się przyznać) słuszności wywodom rzecznika diabelskiego – on sam nawet!
Teodor Parnicki ”Nowa baśń” (tom II), PIW 1963

Nigdy w ten sposób nie odczytywałem tego określenia: „adwokat diabła” jako wieczny przegrany. A może powinienem? (Bo faktycznie, przegrana jest w to określenie wpisana, nie jest ono neutralne, sugeruje sprzeciw wobec czegoś dobrego – z czym trudno mi się pogodzić, bo przecież różne kanonizacje i beatyfikacje się już widziało…) Ale i tak widać, że w szczecińskiej policji Parnickiego nie czytają…

środa, 15 października 2008

Gramophone „My Top 10”: Jedzie pociąg z daleka…

W październikowym numerze Gramophone "My Top 10" (pisze Jeremy Nicholas, jak zwykle) jakby powstałe pod wpływem przecieku z blogu Hoko -- dziesięć utworów... kolejowych... Cytuję fragmentami:

1. Copehnagen Steam Railway Galop (Hans Christian Lumbye) Napisane na otwarcie pierwszej duńskiej linii kolejowej w 1847 roku miedzy Kopenhagą i Roslikde [...]

2. Night Mail (Benjamin Britten) Najbardziej znana jego wczesna (1936) partytura oparta na poezji Audena w końcówce tego poruszającego 24 minutowego dokumentu, żywego portretu systemu dystrybucji Poczty Królewskiej (Royal Mail) wyprodukowanej przez GPO Film Unit.

3. Coronation Scott (Vivian Ellis). Zainspirowane stukotem kół na torach między Londynem i [...] domem [Elisa] w Somerset, a nazwany imieniem słynnego pociągu pasażerskiego [...] arcydzieło muzyki lekkiej zostało wykorzystane jako radiowy sygnał serii kryminalnej BBC "Paul Temple".

4. Pacific 231 (Arthur Honegger) Z podtytułem Mouvement symphonique No 1 (1923), to muzyczne przedstawienie amerykańskiej klasy pociągu 2-3-1 według liczby osi [...]: 300 ton prychania, zgrzytów, piszczenia metalu.

5. Mały pociąg z Caipira (Heitor Villa-Lobos) Najmniej bachowską ze Bachianas Brasileiras jest druga suita (1930). Ostatnim z jego czterech fragmentó jest przedstawienie małego pociągu sapiącego na swojej drodze przez brazylijską prowincję [...]

6. Chemin de fer (Charles-Valentin Alkan) Ten dziki cztero i pół minutowy, podobny do toccaty utwór na fortepian solo jest jednym z pierwszych przykładów muzyki mechanicznej. The Railway, Op. 27, został opublikowany w 1844, gdy podróżowanie pociągiem było podniecającym, by nie powiedzieć, budzącym strach przeżyciem.

7. Puffin' Billy (Edward White) Sygnał dźwiękowy zarówno programu Children's Favourites (1952-66) BBC Lights i Captain Kangaroo (1955-74) telewizji CBS. Edward White (1910-94) napisał go w 1952 po obejrzeniu starej ciufci o tej nazwie podczas wakacji na Isle of Wight - a nie Puffing Billly z Londyńskiego Muzeum Nauki, najstarszej zachowanej lokomotywy parowej (1814).

8. Train and Tower for chamber orchestra and tape (Mark Petering) Siedmiominutowy koncert na lokomotywę i orkeistrę dwudziestodziewięcioletniego Amerykanina Marka Peteringa miał swoją premierę w roku 2003 na Hamtpons Festival w USA, wykorzystując dwa silniki dislowskie o mocy 3000 km i dziesięć wagonów, których grzmot pojawia się w szczytowym momencie utworu.

9. Le Chant des Chemins de Fer (Hector Berlioz) Kantata zamówiona przez miasto Lille do słów Julesa Janina aby uświetnić inaugurację linii kolejowej Paryż-Lille (Chemin de Fer du Nord) w 1846. Została napisana podczas trzech nocy w przerwie między komponowaniem Potępienia Fausta.

10. Trains in the distance (Arthur Butterworth). [...] ten nostalgiczny pean na cześć pociągów parowych [został napisany] na spikera i taśmę z chórem i orkiestrą na Saddelworth Festival.


Szperając znalazłem jeszcze etiudę "Chemns de Fer" Pierre'a Schaffera. Muszę przyznać, że nie przypuszczałem, że aż tyle jest utworów kolejowych... (Oczywiście w szeroko rozumianej klasyce, gdzie wiedziałem tylko o Honeggerze i o Berliozie; bo że w popie mamy „Balladę wagonową”, „Remedium”, „Wars wita”, „Białą lokomotowę” (w paru wersjach) i wiele innych piosenek, to łatwo sobie przypomniałem...)

PS.
A w numerze jeszcze -- płyty roku i artystka roku -- Hilary Hahn (śledzę nagrania i kibicuję, więc przyłączam się do braw). Swoją drogą ciekawe, że artystka roku jest młodsza od "młodego artysty roku" (Maksima Rysanova). Z przyjemnością dostrzegam, że dwie spośród wyróżnionych płyt mam -- w dziecinie "muzyka chóralna" wygrał McCreesh ze "Stworzeniem świata" Haydna (chyba na wyrost... ale czy wypada teraz krytykować zwycięzców?), a wśród DVD Wesele Figara z Covent Garden (było w przerywniku operowym nr 16). A na dokładkę recenzje nagrań Turangalila-Symphonie, w tym właściwie dobrze ocenione (choć nie wyróżnione...) nagranie Antoniego Wita, na półce spoczywające. I jeszcze recenzja, z którą się nie zgadzam - o ile mnie nagrania koncertów fortepianowych Arthura Schoonderwoerda (i Cristoforich) bardzo się podobały i uderzały świeżością, to tu jedno z nich (3 i '6-ty' (tj. wersja koncertu skrzypcowego) Koncert) zostały uznane za "artystyczną katastrofę".

wtorek, 14 października 2008

Władza bulwarówek - władza emocji

Fakt, że telewizja, prasa czy Internet dostarczają wyborcom informacji o politykach, sam w sobie jest czymś pozytywnym -- wszak pozwala obywatelom lepiej poznać ich przyszłych reprezentantów. Jest jednak i druga strona medalu: media narzucają polityce swoje własne zasady. Bo jeśli informacja ma być rozpowszechniona, to musi być sensacyjna, poruszająca, widowiskowa czy wyjątkowa. Musi być newsem.
W wyniku takiego dyktatu media są od pewnego czasu konstruktorem całej sfery publicznej, a demokracje stały się w pewien sposób ich zakładnikami. Bo przecież jeśli politycy chcą dotrzeć do społeczeństwa, muszą swój przekaz stworzyć w oparciu o medialne kryteria. I tak się dzieje: kampanie polityczne coraz częściej upodabniają się do prezentacji plotek na łamach brukowców. Liczą się w nich afery, zdrady, spiski itp.
Tabloidyzacja polityki jest już faktem. Wyborców pozyskuje się tak, jak czytelników bulwarówek - odpowiednio sterujac ich emocjami. Można wręcz stwierdzić, że celem współczesnego marketingu politycznego jest zwolnienie ludzi z myślenia. Łatwo to osiągnąć, bo jeśli mamy do wyboru: dobrowolne podjęcie wysiłku bądź oddanie się relaksowi -- decyzja nie będzie trudna.
[...]
Specjaliści od marketingu politycznego podkreślają, że partia polityczna czy kandydat są złożonym produktem, którego przeciętny wyborca nie jest w stanie "rozpakować". Nie jest on w stanie poznać, zrozumieć i ocenić całego spektrum programowego. Może dyskutować i zastanawiać się nad niektórymi tylko jego elementami. Wiedząc o tym, specjaliści od marketingu starają się sprowadzić całość dyskusji właśnie do jednego wybranego punktu, resztę usuwają z pola uwagi. Politycy "upraszczają" w ten sposób obywatelom ich decyzje wyborcze. Tyle, że w konsekwencji większość z oddających głos -- czy tego chce, czy nie -- zgaddzając się z jednym punktem w programie, bierze cały pakiet...

Wojciech Cwalina "Moherowe berety kontra wykształciuchy", Charaktery Wydanie Specjalne, 2/2007

Mógłbym cytować jeszcze długo, ale blog swoje rozmiary powinien mieć. Zresztą tyle osób narzeka na tabloidyzację polityki, że chyba wszyscy mniej lub bardziej rozumieją problem bez porad psychologów... A jednak, wystarczy że sprawa jest odległa (nie dotyczy nas bezpośrednio, nie mamy kompetencji by decydować) i jakoś na lep stabloidyzowanego marketingu politycznego zwykle dajemy się nabrać...

Warto tu może wspomnieć o jednym -- nie ma większego problemu, gdy ruch jest dwustronny. Gdy to dostosowanie się do opinii publicznej wymusza zmiany myślenia liderów politycznych. Nie zawsze tak jest --- wpływ może być tylko jednokierunkowy...A wtedy mamy problem...

poniedziałek, 13 października 2008

Wygoda władzy

Stwierdziłem, że prezydent analizując zagadnienia afrykańskie nie zawsze dostrzega różnicę między wojskową okupacją terenów nieprzyjaciela, a naszą sytuacją w Afryce Północnej. Rozważając plany i propozycje, tyczące jej mieszkańców, rozprawiał stale w kategoriach rozkazu, instrukcji i przymusu. Musiałem mu przypomnieć, że działamy w myśl polityki mającej na celu pozyskanie i wykorzystanie sojusznika, i że nie tylko nie chcemy rządzić okupowanym krajem, lecz staramy się przeforsować stopniowe rozszerzenie bazy rządów. Ostatecznym tego celem jest przekazanie wszystkich spraw wewnętrznych władzy demokratycznej. Zgodził się z tym, pamiętając, że na długo przed inwazją sam opracowywał wytyczne tej polityki, ale wciąż (może podświadomie) podchodził do spraw lokalnych jako zdobywca. Jak bardzo byłoby nam wygodnie, gdybyśmy mogli postępować tak samo!
Dwight David Eisenhower "Krucjata w Europie", tłum. Aleksander Sudak, Bellona, 1998

Już się tłumaczę, otóż chodzi mi po głowie samoograniczenie władzy. To, że dobra i odpowiedzialna władza nie korzysta ze wszystkich swoich uprawnień, póki nie jest to konieczne. Bo władza jest pokusą, ale trzeba wiedzieć, na ile można jej ulec.

niedziela, 12 października 2008

Marimba

- Ja już tu byłem jak był Gershwin. Błękitna Rapsodia i Amerykanin w Paryżu. Grał taki Polak, Możdżer się nazywa. On gra po swojemu. I tak jazzuje. Za ciężkie to było co on grał… Pytałem znajomych, jak im się podobało i mówili, że się podobało, ale tak widziałem po minach, że nie wszystkim. […] A w dzisiejszym koncercie plus jest ten, że jest marimba. To chyba są te bębny. A kompozytorzy tylko jacyś nieznani* - sprawdzałem w Internecie, to chyba barokowi jacyś…
- Barok bywa bardzo odprężający. […]
[…]
- Oni ogłaszali dwa razy konkurs. Pierwszy raz nie odpowiadałem, a za drugim razem pytali, skąd się wywodzi marimba. Jak ktoś ma Internet to nie ma z tym problemu. Wysłałem im odpowiedź i po trzech dniach mi napisali, że wygrałem nagrodę, i że mogę wybrać, czy wolę płytę, czy zaproszenie na koncert. I tak tu przyszedłem.
- A! Czyli wcale tego nie planowałeś!


Tak (mniej więcej) wczoraj pan w moim sąsiedztwie tłumaczył, co i jak zaproszonej przez siebie pani.

---
*) Arcangelo Corelli (1653-1713), Federico Biscione (ur. 1965), Antonio Eros Negri (ur. 1964), Francesco Geminiani (1687-1762). Na scenie stały, oprócz krzeseł: cztery kontrabasy, harfa, marimba, klawesyn i dwa kotły.

darmowy hosting obrazków
Agnieszka Grzybowska gra na marimbie.

***

Nie, nie narzekam na sąsiedztwo. Nieźle się tym bawiłem, choć wolałbym jakieś zatyczki do uszu, bo to jednak krępujące, gdy się nie da czytać przepisu na seler z cytryną Rachel Yakar**, gdyż przemowa sąsiada rozprasza. Pan wbrew swoim własnym obawom nie gadał po rozpoczęciu koncertu i chyba się nawet przesiadł. A przecież są takie miejsca do słuchania muzyki, że wręcz nie wiem, czy mam bardziej podkreślać przyjemność, którą muzyka niesie, czy dyskomfort warunków słuchania… O! na przykład tu:

darmowy hosting obrazków
(Tadeusz Klimczyk „Pierwsze amerykańskie drednoty” w MSiO, nr 9 (81), wrzesień 2008, str. 54)

---
**) Nie, nie gotuję. Po prostu przyjemnie poczytać. I muzyki jakoś inaczej się słucha, gdy się wie, kto poleca seler z cytryną, a kto tagliatelle gambesi e rucola.

PS.
Początkowo chciałem zostawić tak jak jest, ale uznałem, że ktoś może się czuć 'wyśmiany' przez nieznajomość Antonia Erosa Negriego, na przykład... Otóż tłumaczę, że śmieszyło mnie pomylenie marimby z kotłami, oraz pewien ton tłumaczenia przez osobę niezbyt kompetentną. Trzy rzeczy mnie zaś zafrapowały (jednej nie zaznaczyłem, bo nie bardzo miałem jak). Te trzy rzeczy to: niechęć do improwizacji i oczekiwanie, że wszystkie utwory zostaną wykonane w sposób 'standardowy' (patrz Możdżer); nieznajomość Arcangelo Corellego (skoro twórca takiego 'hiciora' jak Koncert Bożonarodzeniowy jest nieznany przez współczesnego słuchacza...); wreszcie (niezaznaczona) niechęć z jaką pan wymawiał słowo 'barokowi' w odniesieniu do kompozytorów.

sobota, 11 października 2008

Święte

Jedni twierdzą, że ze wszystkich świętych największą świętą jest święta prawda; inni – że święta konsekwencja. Retorzy i teoretycy retoryki skłaniają się raczej ku tej drugiej koncepcji.
Michał Rusinek i Aneta Załazińska „Retoryka podręczna”, Znak 2007


Są i tacy, którzy w żadne świętości nie wierzą, ani świętą prawdę, ani świętą konsekwencję.

PS.
A ‘święta konsekwenca’, po wyczytaniu wielu zdroworozsądkowych rad dotyczących wystąpień (właśnie sobie przypominam, że muszę wystąpić w przyszłym tygodniu lokalnie, ale publicznie), przypomniała mi o krytyce retoryki, jako nie dążącej do prawdy…

piątek, 10 października 2008

Internet, a monastyczna cierpliwość

„Cierpliwość to jedna z cech klasztornego życia, ale nawet cierpliwość naszych braci bywa wystawiona na ciężką próbę przez powolny internet.”
Daniel van Stantvoort, opat cystersów z walijskiej wyspy Caldey (cytuję za Forum)

Kiedyś mnich na okres wielkiego postu pożyczał z klasztornej biblioteki książkę, by się jej lekturą umartwiać i duchowo wzbogacać. Następną na kolejny wielki post, względnie wcześniej adwent, chyba że był uczonym. A teraz co? Internet? Szybszy od konnego posłańca*, a mimo to zbyt wolny? Ech... kultura cierpliwości nam upada...

I upada nie tylko w klasztorach. (Nie mówiąc nawet o życiu na kredyt, gdzie też występuje przynaglenie pragnień.) Przedwczoraj zabrałem z pracy służbowego laptopa by dokończyć robotę w domu. Laptop jest o rok młodszy od mojego prywatnego i o jedną, czy dwie półki wyżej stojący w sklepie. Ze zdziwieniem obserwowałem, że cierpliwości starcza mi by śledzić uruchamianie systemu i wcale nie idę w tym czasie do kuchni by zaparzyć herbatę**. Używałem zaś programu GeoMagic, w którym operowałem na przestrzennej siatce złożonej z około 7 milionów trójkątów. Działało to wolno, ku mojej irytacji, bo niektóre operacje wymagały kilkunastu minut (w sam raz by przeprasować koszulę)***. Ale przecież to i tak nie to samo, co zostawianie komputera na noc, z nadzieją, że może do świtu się wyrobi...

darmowy hosting obrazków
Tym bawiłem się ‘w pracy’ – konny posąg księcia Fryderyka (niestety, nie zapamiętałem, którego z niemieckich krajów był to książę). Model trochę uszkodzony – nie wszystkie części się wyświetlają...

Technologie rozkapryszają. Wszystko musi być na „już”. I szybko się zapomina o zyskach uzyskanych dzięki poprzedniemu przyspieszeniu. Pomaga w tym oprogramowanie... Ale nie tylko.

----
*) To nie jest takie oczywiste – pamiętam ze studenckich czasów zadanie: „Oblicz w jakiej odległości rowerzysta przewożący dyskietkę jest szybszy od modemu 4800 bitów na sekundę”. Inne były czasy i szybkości modemów, jednak gdyby jeźdźca zaopatrzyć w dyski o wielkiej pojemności, to na pewnych dystansach i z nowoczesnymi sieciami mógłby konkurować...
**) To nie tylko kwestia wolniejszego laptopa, ale także oprogramowania – służbowy ma tylko to, co konieczne, a prywatny... nie tylko. Swoją drogą łapię się na tym, że służbowego laptopa używałem w kuchni, więc nigdzie nie musiałem iść...
***) To w domu, bo w pracy owszem, uruchomiłem i takie operacje, które do ukończenia wymagały podobno kilku godzin. „Podobno”, gdyż wcześniej kończyła się pamięć niż czas...

czwartek, 9 października 2008

Duch sceptycyzmu

Dokładnie o tym rozmawialiśmy któregoś dnia z A., starym, osiadłym tu od lat Anglikiem. A mianowicie: siła Europy i jej kultury, w przeciwieństwie do innych kultur, leży w jej zdolności do krytyki, przede wszystkim do autokrytyki. W jej sztuce analizy i dociekania, w jej ciągłych poszukiwaniach, w jej niepokoju. Umysł europejski uznaje, że ma granice, akceptuje swoją niedoskonałość, jest sceptyczny, wątpi, stawia znaki zapytania. W innych kulturach tego ducha krytyki nie ma. Więcej – są one skłonne do pychy, do uznawania wszystkiego co własne za doskonałe, słowem – są one w stosunku do siebie bezkrytyczne. Winą za całe zło obarczają wyłącznie innych, inne siły (spiski, agentów, obcą dominację w różnych formach). Wszelką krytykę uznają za złośliwy atak, za przejaw dyskryminacji, za rasizm itd. Przedstawiciele tych kultur traktują krytykę jako osobistą obrazę, jako rozmyślną próbę ich poniżenia, nawet jako formę znęcania się. Jeżeli powiedzieć im, że miasto jest brudne, traktują to, jakby ktoś powiedział, że sami są brudni, że mają brudne uszy, szyje, paznokcie itd. Zamiast ducha autokrytyki noszą w sobie pełno uraz, kompleksów, zawiści, zadrażnień, dąsów, manii. To powoduje, że są kulturowo, trwale, strukturalnie niezdolni do postępu, do wytworzenia w sobie, wewnętrznie, woli przemiany i rozwoju.
Ryszard Kapuściński „Heban”

Wynotowałem kiedyś, gdyż rzeczywiście dostrzegam ducha sceptycyzmu krążącego nad europejską kulturą. Ale gdy czytam po raz kolejny, to mój własny sceptycyzm doszukuje się kontrprzykładów. I robi to skutecznie (co może powinienem spróbować sceptycznie zanegować). Niemniej tę myśl w pewien sposób popieram – zdolność autokrytyki świadczy o sile kultury.

PS.
Swoją drogą symptomatyczne, że autor użył słowa ‘autokrytyka’, a nie bardziej polskiego, ale mającego kompromitującą politycznie przeszłość słowa ‘samokrytyka’. Wystarczyłoby to jedno słowo, by pochwałę krytycyzmu zamienić w jego satyryczną naganę.

Z uśmiechem dla Pięknych Pań

When you see a beautiful woman in the street, don't look at her hatefully as if you're about to kill her and don't exhibit excessive longing either, just give her a little smile, avert your eyes and walk on.
Orhan Pamuk cytuje radę (gazetową?) z 1974 roku, w Orhan Pamuk Istanbul. Memories and the city, tłum. Maureen Freely, Faber & Faber 2006

środa, 8 października 2008

Ogrodowa awangarda muzyczna (i PS)

Bardzo muzykalny Roffredo wytyczył bieg strumyczków z małymi kaskadami, które wypełniają ogród przyjemnym i zróżnicowanym szmerem wody [...]
"Najpiekniejsze ogrody Europy" (red. Eliana Ferioli, tekst.Maria Brambilla; tłum. Justyna Łukaszewicz), Świat Książki, 2007

Tyle opisu ogrodu Ninfa (w Doganelli, na terenie dawnego miasta Ninfa), skądinąd bardzo zachęcającego do odwiedzin. A mnie nurtuje coś innego, czy jeśli ktoś zakomponował brzmienie strumyków, by pięknie wypełniały ogród, to jest już kompozytorem?

PS.
Dziękuję za wszelkie wczorajsze wyrazy gotowości do nawiązania kontaktu i empatii – na blogu wyraźnie to też działa i moje wahania ze słowem „chyba” były zbędne. Trochę jedynie żałuję, że nie miałem sił, aby w doskoku odpowiedzieć Wam równie dobrze... I to mimo otrzymania listu od pani minister. Listu, który zresztą mieści się w temacie tworzenia empatycznej więzi. Otóż pani minister życzy powodzenia i sukcesów, oraz obiecuje w przyszłości lepsze finansowanie resortu – w obu tych przypadkach świetnie rozumiem konwencję gry, zwłaszcza, że takie listy dostali wszyscy jakoś z resortem związani. Ale kolejny punkt rzeczywiście mnie wzruszył, otóż pani minister zaprasza do zapoznania się z planami reform, oraz do wypowiadania się w tej sprawie. Nie wykluczam, że skorzystam, choć nadal wyczuwam w tym konwencję – przeważa jednak we mnie wrażenie, że ktoś pamięta, że reformy nie są dla samych reform, ale dotyczą ludzi, także mnie. Prawdziwym zaskoczeniem było dla mnie jednak zakończenie, otóż wygląda ono mniej więcej tak:
Pozdrawiam darmowy hosting obrazków Tytuł Imię Nazwisko
Czyżby znak darmowy hosting obrazków (właściwie to znak wielce podobny, ale lepszego nie mam) był nowym znakiem przestankowym w języku polskim oznaczającym ‘pauzę serdeczną’?
Pozdrawiam darmowy hosting obrazków PAK

wtorek, 7 października 2008

Rozmowy o niczym

[...] milczenie innej osoby nie jest bowiem dla zwykłego człowieka czynnikiem uspokajającym, lecz wprost przeciwnie, czymś alarmującym i niebezpiecznym. [...] Przełamanie milczenia i wspólnota słów to pierwszy akt ustalenia solidarnościowych więzi.
Bronisław Malinowski "Jednostka, społeczność, kultura", Dzieła, t. 8, przeł. J. Szymura, Warszawa 2000

Notuję za "Retoryką podręczną", trochę a propos wpisu Basi, trochę a propos komentarza Marii Dory o unikaniu kontaktów z nieznajomymi na naszych ulicach, a trochę a propos samej "Retoryki podręcznej", a raczej uwag dotyczących 'rozmów o niczym', pytań o pogodę i zdrowie, o to "jak leci", z przytakiwanim, które jednak służą tworząc empatyczną więź. Bo nie jest prawdą, że wtedy się nic nie mówi - przekazuje się bowiem komunikat o sympatii do innej osoby, sygnalizuje się możliwość nawiązania kontaktu, własną gotowość do rozmowy, przełamuje się pewną obcość.

PS.
Na blogach chyba też to działa!

poniedziałek, 6 października 2008

Zlewocentryzm

Gdy ciotka schodzi po jarzynę do piwnicy, p. Smith całuje sublokatorkę. Teoretycznie dałoby się nawet w oparciu o analizę zachowania molekuł dojść, kto kogo pocałował, ale w praktyce, jakeśmy wykazali , prędzej zgaśnie słońce. Bylibyśmy niepotrzebnie gorliwi, bo wystarczy traktować nasz Kosmos jako układ złożony z trzech ciał. Występują w nim okresowe koniugacje dwu ciał, kiedy trzecie schodzi do piwnicy. Najpierw pojawia się w naszym Kosmosie Ptolemeusz. Widzi on, że dwa ciała łączą się przy oddaleniu trzeciego. Stwarza zatem teorię, czysto opisową: rysuje odpowiednie cykle i epicykle, dzięki czemu wiadomo już z góry, jaką pozycję przybiorą dwa ciała górne, gdy dolne znajdzie się najniżej. Ponieważ tak się składa, że w samym środku kręgów, które wyrysował, jest zlew kuchenny, przypisuje mu własności wielce ważnego centrum Kosmosu. Wszystko kręci się dookoła zlewu.
Powoli astronomia rozwija się dalej. Przychodzi Kopernik, obala teorię zlewocentryczną; a po nim Kepler wykreśla znacznie prostsze od ptolemeuszowych tory trzech ciał. Następnie pojawia się Newton. Oświadcza on, że zachowanie się ciał należy od ich wzajemnej atrakcji, tj. siły przyciągania. P. Smith przyciąga sublokatorkę, a ona jego. Gdy ciotka jest blisko, oboje kręcą się wokół niej, bo siła przyciągania ciotki jest odpowiednio większa. Teraz umiemy już wszystko doskonale przewidywać. Nagle jednak zjawia się Einstein naszego Kosmosu, który poddaje teorię Newtona krytyce. Uważa on, że postulowanie działania jakichkolwiek sił jest zupełnie zbędne. Stwarza teorię względności, w której zachowanie się układu wyznacza geometra przestrzeni czterowymiarowej. „Przyciąganie erotyczne” znika tak samo, jak znika przyciąganie w prawdziwej teorii względności. Zastępuje je zakrzywienie przestrzeni wokół mas grawitujących (a w naszym przypadku – mas erotycznych). Wówczas schodzenie się torów p. Smitha i panny wyznaczają pewne krzywe, zwane erotodezyjnymi. Obecność ciotki wywołuje takie odkształcenie erotodezyjnych, że do zespolenia panny ze Smithem nie dochodzi. Nowa teoria jest prostsza, bo nie postuluje istnienia żadnych „sił”, wszystko sprowadza do geometrii przestrzeni, a szczególnie piękna jest genialna formuła (że energia całowania równa się iloczynowi z mas erotycznych przez kwadrat prędkości dźwięku, ponieważ zaledwie drzwi zatrzasną się za ciotką, i odgłos ten dojdzie do Smitha i panny, rzucają się sobie w ramiona).

Stanisław Lem „Summa technologiae”

niedziela, 5 października 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 22)

Gęsto ostatnio z tymi operami – ale nazbierało mi się parę, a za tydzień „przerywnika” nie będzie. Zapewne nie będzie.

Dzisiaj znowu Rossini – „Torvoaldo i Dorliska”. Tytuł zapowiadam z podwójną przyjemnością, bo nie dość, że oglądałem z satysfakcją tę operę (słowo ‘genialne’ nie byłoby tu na miejscu, ale słowo ‘przyjemne’ w odniesieniu do opery i realizacji – jak najbardziej), to jeszcze główną bohaterką, piękną panną młodą jest... No kto? Skoro piękna, to któżby inny, jak nasza Rodaczka, Dorliska!

darmowy hosting obrazków
Dorliska, w której to roli występuje Darina Takova.

Właściwie to polska panna młoda jest jedyną informacją dotyczącą narodowości, którą znamy. Cała reszta jest w pełni umowna, co zresztą scenografia, z lasem pod zamkiem i bramą (po obu stronach otwieranej i zamykanej bramy da się przejść) podkreśla. A właśnie od lasu pod zamkiem wszystko się zaczyna – do zamku wraca bowiem książę d’Ordow (czy to ma być słowiańska nazwa? mi się z ordowikiem kojarzy, zaś Ordowikowie, od których pochodzi nazwa, byli plemieniem celtyckim z Walii… umowność jak widać pełna), który jest zły, gdyż choć uważa, iż zabił męża (pana młodego powracającego ze ślubu?) pięknej Dorliski, niejakiego Torvoalda, to w ciemności gdzieś stracił Dorliskę… A przecież chciał ją poślubić po śmierci konkurenta!

darmowy hosting obrazków
Książę d’Ordow (Michele Pertusi, ale w zbroi, więc czy ważne kto?) powraca do zamku.

Rozebrany ze zbroi d’Ordow wraca do siebie, a u bramy zamku pojawia się Dorliska, tułając się zrozpaczona. Sługa księcia – Giorgio, wraz żoną, Carlottą, przyjmują Dorliskę. Rychło się okazuje, że to zamek prześladowcy, ale Giorgio zapewnia, że on jest człowiekiem honoru. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, że przeciwko panu spiskuje i próbuje zorganizować bunt poddanych w obronie praworządności. Niestety, to nie pomaga, bo d’Ordow wraca, zastaje Dorlsikę i oczywiście się cieszy, że ta znalazła się sama w jego rękach.

Na tym szczęście się nie kończy, bo oto u wrót zamku pojawia się Torvoaldo (żywy!) przebrany za pasterza, z listem od siebie, w którym nakazuje Dorlisce wybaczyć i… pokochać księcia d’Ordow. (Swoją drogą, o ile bardzo trafnie psychologicznie wyczuł, że księcia d’Ordow to ucieszy, to jak chce przekonać Dorliskę? Psychologicznie to absurd…) D’Ordow się cieszy (tym bardziej, że poznaje pismo Torvoalda, co sugeruje, że go nieźle zna, nie poznaje jednak samego Torvoalda… cuda, cuda!) i całą trójką (bo ze służącym-spiskujacym Giorgio) siadają do wspólnego stołu. (Absurd tej sytuacji był szczególnie satysfakcjonujący z mojej perspektywy widza.)

darmowy hosting obrazków
Giorgio (Bruno Praticò), książę d’Ordow (Michele Petrusi) i… Torvoaldo (Francesco Meli) przy wspólnym stole.

Torvoaldo przynosi list Dorlisce, a ta go poznaje. I to na oczach księcia. Torvoaldo trafia więc do celi. Dorliska podlega kolejnej serii nacisków, które sama odciska – za pośrednictwem Carlotty na Giorgio, wymuszając na nim klucze do celi męża. Wszystko układa się dobrze, ale książę d’Ordow już się znudził przetrzymywaniem w lochu swojego wroga i postanowił go stracić. Giorgio wpada w panikę i plącze się w zeznaniach. Wszystko idzie tym gorzej, że d’Ordow znajduje Dorliskę, Torvoalda (i Carlottę) w lochu, mając przy boku straże. I gdy już niemal ma spaść miecz, słychać dzwon zwiastujący nadejście buntowników z Giorgio na czele. Role się zmieniają, do lochu trafia d’Ordow, a reszta śpiewa uszczęśliwiona.

darmowy hosting obrazków
Martwa natura. Niemal, bo d’Ordow w końcu nie zadusi Dorliski…

Wykonanie jak przed tygodniem – także Festiwal Rossiniego w Pesaro (tym razem rok 2006), także Orchestra Haydn di Bolzano e Trento i Praski Chór Kameralny (dyryguje Victor Pablo Pérez). Reżyser – Mario Martone zastosował jednak konwencjonalne „realia” (o ile o realiach można tu mówić, scenografia Sergio Tramontiego) i niekonwencjonalną przestrzeń, bo wykonawcy biegają po całym teatrze (choć przyznaję, że faworyzują scenę). Z punktu widzenia wizualnego jest to bardzo dobre (oczywiście dlatego, że widzę operę na DVD, a nie na żywo), jednak odbija się to czasem źle na słyszalności śpiewaków.

Opera podobała mi się bardziej niż przed tygodniem „Sroka złodziejka”. Porównania nasuwają się same, bo i akcja jest tu dość podobna (obserwujemy miłość wzajemną i wrogość niekochanego człowieka władzy, miłość zostaje uratowana dopiero w finale i to dość niespodziewanie), a różnice dotyczą tyleż opery („Torvoaldo i Dorliska” to dzieło krótsze, bardziej zwarte, z bardziej udanym humorem), co reżyserii, gdyż Martone nie próbuje szukać głębi, a stara się po prostu przedstawić operę, ze swobodą i humorem. I to mu się udaje.

Największy minus realizacji, to sama realizacja telewizyjna. Dwuwarstwowa płyta DVD i słabe światło w Pesaro psują jakość nagrania… Trochę to wszystko za bardzo ciemne i szare. A szkoda…

sobota, 4 października 2008

Pieśń słoneczna

Najwyższy, wszechmocny i dobry Panie,
Tobie sława, chwała, uwielbienie
i wszelkie błogosławieństwo:
tylko Tobie, Najwyższy, one przystoją
i żaden człowiek nie jest godzien
wzywać Twojego Imienia.

Pochwalony bądź, Panie,
Z wszystkimi Twoimi stworzeniami,
A przede wszystkim z naszym bratem słońcem,
Które dzień daje, a Ty przez nie świecisz,
Ono jest piękne i promieniste,
A przez swój blask
Jest Twoim wyobrażeniem, o Najwyższy!

Panie, bądź pochwalony
przez naszego brata księżyc
i nasze siostry gwiazdy,
które stworzyłeś w niebie
jasne i cenne, i piękne.

Panie, bądź pochwalony przez naszego brata wiatr,
przez powietrze i obłoki,
przez pogodę i wszelkie zmiany czasu,
którymi karmisz swoje stworzenia.

Panie, bądź pochwalony
Przez naszą siostrę wodę,
Która jest wielce pożyteczna
I pokorna, i cenna, i czysta.

Panie, bądź pochwalony przez naszego brata ogień,
którym rozświetlasz noc,
a on jest piękny i radosny, żarliwy i mocny.

Panie bądź pochwalony przez naszą siostrę ziemię,
która nas żywi i chowa,
i rodzi różne owoce, barwne kwiaty i zioła.

Panie, bądź pochwalony przez tych,
którzy przebaczają wrogom dla miłości Twojej
i znoszą niesprawiedliwość i prześladowanie.
Błogosławieni, którzy trwają w pokoju i prawdzie,
gdyż przez Ciebie, Najwyższy, będą uwieńczeni.

Panie, bądź pochwalony przez naszą siostrę śmierć cielesną,
której żaden żyjący człowiek ujść nie zdoła.
Biada tym, którzy w grzechu śmiertelnym konają.
Błogosławieni ci, którzy odnajdą się
w Twojej świętej woli, albowiem po raz wtóry
śmierć im krzywdy nie uczyni.

Czyńcie chwałę i błogosławieństwo Panu
i składajcie Mu dzięki,
I służcie Mu z wielką pokorą.

Św. Franciszek z Asyżu „Pieśń słoneczna”

Kilka dni temu twierdziłem, że „[n]ie myślę świętami, że tak powiem. Orientuję się, że są, ale nic więcej.” A tu akurat mamy dziś święto św. Franciszka z Asyżu, którego siedemset osiemdziesiąta druga rocznica śmierci upłynęła wczoraj…

PS.
Ale pisałem i rok temu i dwa… I dwa lata temu była ilustracja z występu lokalnego, młodzieżowo-kościelnego teatru tańca, która zniknęła… Tak tańczenie o św. Franciszku wyglądało w tym roku:


Image Hosted by ImageShack.us

PS.(2)
Bawi mnie Messiaen – sami zobaczcie:

Saint François:
Une louange! un point d’exclamation! une ille comme un point d’exclamation!

Czyli: Chwała!wykrzyknik! wyspa jak wykrzyknik!

Messiaen otóż ukazuje w wizji św. Franciszkowi ptaki z Wyspy Pinii położonej blisko Nowej Kaledonii, która wygląda jak wykrzyknik. Powiedzmy, że św. Franciszek mógł mieć taką wizję. Ale… w jego czasach interpunkcja wciąż się rodziła, by standaryzować się dopiero po wynalezieniu druku...

piątek, 3 października 2008

Historia 'o'

Nie, to nie będzie powieść Anny Declos (Pauliny Réage). Nic takiego nie byłoby do pomyślenia na tym blogu... To wpis o literze ‘o’, gdyż kilka dni temu przeczytałem ciekawostkę (wynotowaną ze "Zbędnika inteligenta" Elizy Sarneckiej-Mahoney, Nowy Świat, Warszawa 2008), brzmiącą jak następuje:

Najstarszą literą...
... alfabetu łacińskiego jest "o" używane przez starożytnych Egipcjan już 3000 lat p.n.e.


Przeczytałem, pogratulowałem ‘o’ wieku i dobrej formy i się zadziwiłem. Bo co to znaczy najstarsza litera alfabetu łacińskiego? Jak litera może być najstarsza, skoro alfabet to pewna całość – owszem, może on się rozrastać, ewoluować, ale litera alfabetu nie może istnieć bez pewnego zrębu alfabetu – bez tego będzie czymś zupełnie innym.

Postanowiłem to jednak sprawdzić, gdyż sam kierunek jest dość sensowny – Rzymianie dziedziczyli alfabet po Etruskach, ci po Grekach, Grecy po alfabetach semickich Bliskiego Wschodu (najczęściej wskazuje się na Fenicjan, ale chyba nie było to dziedzictwo bezpośrednie), te zaś wywodziły się z alfabetu syryjskiego (albo raczej jednego z alfabetów), który wywodził się z systemu pisma proto-kananejskiego, który z kolei wywodził się z egipskich hieroglifów. Ale, czy ‘o’ przeszło całą tę drogę, dziedzicząc i formę graficzną i dźwięk (bo jakże inaczej uznać, że to ta sama litera?) po Egipcjanach? Jakoś w to wątpiłem pamiętając, że samogłoski hieroglify miały pomijać, co dzisiaj stanowi trudność dla wymowy słów staroegipskich.

Proste sprawdzenie doprowadziło mnie do następujących ustaleń – ‘o’ Rzymianie wzięli z greckiego (‘omikron’ – pomijając tu Etrusków, którzy ‘o’ nie znali), Grecy zaś zapożyczyli formę graficzną z fenickiego, sięgającego około 1050 lat p.n.e. – mamy więc nawet trzy tysiące lat. Tyle, że dźwięk odpowiadający fenickiemu znakowi 'ayin nie odpowiada naszemu ‘o’. (Z tego co zdołałem się orientować, chodzi o dźwięk trudny do wymówienia dla osób nie mówiących językami semickimi. Można też zauważyć, że ayin w zapisie ‘zromanizowanym’ to greckie spiritus asper, a nie ‘o’.) I na tym historia ‘o’ się kończy... Poprzednikiem znaku 'ayin był hieroglif przedstawiający oko (to właśnie znaczy ayin) – różny zarówno w brzmieniu jak i w formie graficznej od naszego ‘o’... Wygląda więc na to, że ‘o’ Egipcjanie 3000 lat temu nie używali. Chyba, że pisali w alfabecie fenickim...

PS.
Zastanawiałem się, czy ‘o’ jest wyjątkiem. I niemal jest. Niemal, bo fenickie ‘l’, czy ‘k’ przypominało dzisiejsze litery, choć obrócone i (‘l’) jedynie pisane.

czwartek, 2 października 2008

Na śnieżnej chmurze siedzi tłusty Sebastian Bach

Zamieć, zamieć na bożym świecie,
na całym świecie zamieć.
Śnieg, powiadacie? A cóż wy wiecie,
co to jest zamieć.
Strach? A cóż wy możecie poradzić
na taki strach?
Na śnieżnej chmurze jak na białym byku sadzi
tłusty Sebastian Bach.
Liryka, muzyka coraz to wyższa,
do nieba by się szło,
właśnie tak, gdym Bacha w zamieć słyszał
w Paryżu, w PALAIS CHAILLOT:
Organy w chmury, w chmurach cherubin
chmurom krzyczy: "Grajcie"
. . . . . .
Wszystko, coś stracił, wszystko, coś zgubił,
w Bachu, bracie, odnajdziesz.

Konstanty Ildefons Gałczyński "Przed zapaleniem choinki"
(część: "Zamieć"), 1947

Notuję dla tłustego Bacha, nie myśląc jeszcze o choince, a tym bardziej o podpalaniu (mam nadzieję, że Wam się podpalenie choinki nie przytrafiło?).


PS. Czyżby tak wyglądała wizja Pani Kierowniczki? Do mojej trochę brakuje (ale miałem tylko kwadrans by ją przygotować...).

środa, 1 października 2008

Aniołowie, ręce w górę!

"Jeśli aniołowie czytają Pismo św., robią to zapewne codziennie w absolutnym skupieniu, natychmiast rozumieją jego znaczenie, wznosząc się cała swą istotą ku Bogu w modlitwie. Ale ponieważ już widzą Boga twarzą w twarz, prawdopodobnie nie muszą korzystać z pośrednictwa Jego słowa w Piśmie św.
Ci z nas, którzy nie są aniołami, nie będą chyba jednak czytali Pisma św. z takim samym poczuciem spełnienia każdego dnia."

George Martin "Czytanie Pisma Świętego jako Słowa Bożego", (tłum. Anna Horodyska) Polskie Towarzystwo Teologiczne, 1982

Wynotowałem, bo autor mnie rozbawił dopuszczając myśl, że czytają go aniołowie. W sumie dlaczego mieliby czytać zachęty do czytania Pisma Świętego, skoro czytają je bezproblemowo każdego dnia? A może aniołowie są obecni wśród czytelników bloga? Może się ujawnią?

(Ale, że i czytam "Retorykę podręczną"* (porzuciwszy już jakby początkowy zamiar ćwiczenia się w robieniu retorycznych błędów -- największym możliwym błędem retorycznym jest mówienie od rzeczy, ja to potrafię, ale czy ktokolwiek potrafiłby czytać?), więc myślę, po co ten żart autorowi. I dostrzegam następujące cele:
1) zbliżenie z czytelnikiem poprzez żart;
2) zbliżenie z czytelnikiem poprzez wskazanie na częsty, a poniekąd wstydliwy problem (bo słabości własnego umysłu zwykle się wstydzimy bardziej niż słabości ciała), co więcej -- wskazanie, że problem ów zna się z autopsji ('retoryka' zaleca tego typu postępowanie, o ile to możliwe -- odbiorcy łatwiej wczuć się w sytuację, łatwiej uwierzyć, gdy przedstawia się jako ktoś mający podobne problemy...);
3) zarekomendowanie się, jako pomocnika w tej sytuacji;
4) bezpretensjonalnie zademonstrować własną wiedzę teologiczną przy okazji...

---
*) Michał Rusinek, Aneta Załazińska "Retoryka podręczna. Czyli jak wnikliwie słuchać i przekonująco mówić", Znak 2007)