wtorek, 30 czerwca 2009

Niech żyje pionowość (wbrew autorce)!

Lecz chciałabym być pozioma,
Nie jestem drzewem zakorzenionym w ziemi,
Ssącym mineralne wody i macierzyńską miłość,
Abym każdego marca mogła rozbłysnąć liściem,
Nie jestem też tak piękna jak klomb ogrodowy,
By wzbudzać okrzyk zachwytu okazałą barwą
Bez świadomości, że wkrótce utracę swe płatki.
W porównaniu ze mną drzewo jest nieśmiertelne,
A główka kwiatu po prostu zadziwiajaca.
A ja pożądam długowieczności drzewa i śmiałości kwiatu.

Dzisiejszej nocy, w bladym świetle gwiazd,
Drzewa i kwiaty rozsiewają świeże zapachy,
Przechadzam się między nimi, lecz mnie nie dostrzegają.
Myślę nieraz, że kiedy śpię,
To jestem do nich podobna,
Myśli gmatwają się.
To położenie jest dla mnie bardziej naturalne,
Gdyż mogę swobodnie rozmawiać z niebem,
A stanę się użyteczna, gdy położę się już na zawsze:
Wtedy drzewa będą mogły mnie dotknąć, a kwiaty znajdą dla mnie czas.

Sylwia Plath „Jestem pionowa” (tłum. Teresa Truszkowska), ALGO, Toruń 2008

Dawno nie cytowałem poezji, bo i miałem poczucie, że czytam ją niejako 'bez smaku'. Obojętnie, jak gazetową papkę (nie mylić z wartościowymi artykułami). Ale tu obojętny nie przeszedłem, choć poziomości się wystrzegam. Owszem, z fizycznego punktu widzenia może być ona pociągająca, jednak to pionowości pozwala smakować porównania do drzewa, albo kwiatu. Albo czytać wiersze.

niedziela, 28 czerwca 2009

Przerywnik operowy od… braku przerywników operowych (odc. 31)

Gdy ostatnio opowiadałem o DVD z „Kadmosem i Harmonią” Lully’ego, Kolega napisał:

nie są jasne (dla mnie) jeszcze jakikolwiek dane o "Cadmus et Hermione", poza tym że jest to realizacja telewizyjna (francuska?), że śpiewacy mogliby być lepsi i że ładne panie noszą krótkie sukienki...

Z tego streszczenia mojej opowieści wynika, że powinienem dużo napisać. Tak dużo, że nie wiem od czego zacząć… Może od ilustracji numer jeden? W końcu jeden obraz wystarcza za 1000 słów?

darmowy hosting obrazków
Kadmos (André Morsch) i jego towarzysze.

Najważniejsza dla tej realizacji chyba nawet nie jest muzyka – choć sama opera była pewnym przełomem (jako pierwsze wspólne dzieło Pilippe’a Quinaulta i Jeana-Baptiste’y Lully’ego, które w 1673 roku było dla wielu nowatorskim połączeniem dotychczas osobnych form i wielkim sukcesem) – ale sposób realizacji. Otóż jest to realizacja ‘poinformowana historycznie’ co, wyjątkowo, nie oznacza jedynie podejścia do muzyki! (Sam przyznaję, że nie spieszyłem się do tego nagrania, aż nie przeczytałem entuzjastycznych opinii o krakowskim przedstawieniu Mieszczanina szlachcicem Moliera, z muzyką teatralną Lully’ego, w „tym samym” wykonaniu – tj. zespołowi z Vincentem Dumestre (muzyka) i Benjaminem Lazarem (reżyseria).)

darmowy hosting obrazków
Scena – widać rząd świec.

Jeśli ktoś jeszcze się nie domyśla – ‘poinformowanie historyczne’ oznacza wykorzystanie takich urządzeń teatralnych, takich rodzajów scenografii, stylu kostiumów, wreszcie oświetlenia, jak to było w teatrze francuskim XVII i XVIII wieku. Pierwsze co się rzuca w oczy to oświetlenie świecami – scena jest względnie ciemna, światło pada od dołu, z wyjątkiem przenośnych świeczników. Z tym wiążą się kolejne konsekwencje – stroje muszą być dostatecznie barwne by na tak szarzejącej scenie dobrze wyglądać. I więcej – teatr z tego okresu nie miał dzisiejszych minimalistycznych tendencji – on miał poruszać przepychem i barwnością. I porusza!

darmowy hosting obrazków
Harmonia (Claire Lefilliâtre) oświetlana przez swoją towarzyszkę. Światło drży i czasem jakby widać płomień świecy…

Zacząłem od aspektów wizualnych, ale że ten spektakl został przedstawiony inaczej niż wszystkie przeze mnie dotąd oglądane, to właśnie kwestie wizualne są dominujące w moim pierwszym wrażeniu. (Skoro jednak przy kwestiach wizualnych jestem to muszę skomentować streszczenie mojego własnego komentarza – śpiewacy wyglądają dobrze, nie wiem, czy to przypadek, czy też celowe działanie, ale są to osoby przeważnie ładne i młode. (A pozostaje pytanie, czy obficie stosowany puder nie ukrywa niektórych wad urody…) To jednak, że w ogóle o urodzie (wyłącznie pań) wspomniałem, to efekt zerkania na ujęcia orkiestry… Orkiestry ubranej w stroje współczesne i bynajmniej nie kuse. Podobnie jak i stroje na scenie – czasem tylko (przy występach baletu) miałem wątpliwości, czy w XVII wieku panie zakładały na tyle krótkie suknie na scenę… Ale to krótkość mocno względna.)

darmowy hosting obrazków
Taniec afrykański.

Przejdźmy do muzyki. Znowu mam bardzo dobre wrażenie – wykonawcy to zespół bardzo różny. Nie rzucają mi się w oczy żadne gwiazdy, ale też wszystkich słuchałem z przyjemnością. No, może jeden, czy dwa głosy mogły być lepsze – ale i to nie znaczy, że są złe. Kolejna rzecz – śpiewacy z ról drugoplanowych jednocześnie występują w chórze. (Najłatwiej rozpoznać Junonę – Luandę Siqueirę. Swoją drogą, w książeczce osoby wykonawców poprzedza zapis: Solistes du Poème Harmonique – może właśnie ze zgrania zespołu wynikają spójność i brak gwiazdorstwa?)

darmowy hosting obrazków
Junona (Luanda Siqueira).

Zespół – Le Poème Harmonique – zrobił na mnie znakomite wrażenie (nie tylko urodą instrumentalistek…). To bardzo dopracowany spektakl, zarówno od strony wizualnej (powtórzę: reżyseria Benjamin Lazar, choreografia: Gudrun Skamletz, scenografia: Adeline Caron, kostiumy: Alain Blanchot, światła: Christophe Naillet; makijaż: Mathilde Benmoussa), jak i muzycznej (Vincent Dumestre).

darmowy hosting obrazków
Była Junona, to teraz jej przeciwniczka (ależ się spierają) – Atena (Eugénie Warnier).

Gdybym miał szukać dziur w całym – co mi się nie podoba, to reżyseria telewizyjna. Zresztą chyba po prostu kamer było za mało… Mamy albo widok na całą scenę, albo na kilka postaci, albo na detal postaci (śledzona ręka, twarz, czy kawałek stroju – czasem nawet nie widać kto śpiewa). Kolejny minus to uboczny skutek oświetlenia świecami – tylna część sceny ginie w półmroku. Zapewne na żywo nie przeszkadzało to, raczej współtworzyło atmosferę; ale na DVD, przy widoku na całą scenę, nieco zubaża spektakl.

darmowy hosting obrazków
Mars (Arnaud Richard) spuszczany na scenę, po modlitwie chóru.

Krótko o treści – Kadmos (Cadmus, syn króla Tyru, brat Europy) i Harmonia (Hermione, córka Marsa i Wenus) się kochają, ale Mars ma inne plany. Kadmos by zdobyć Harmonię musi pokonać smoka. Kadmos wygrywa. Mars nasyła jeszcze żołnierzy, ale w sukurs Kadmosowi przybywa Amor, który sprawia, że żołnierze walczą między sobą. Wciąż Harmonii pożąda gigant Draco, któremu Mars przeznaczył swoją córkę – jednak Kadmos wciąż cieszy się boską pomocą. Tym razem to Atena zamienia Draco w kamienny posąg. Jeszcze po stronie Marsa staje Junona i porywa Harmonię, ale Atena Kadmosa pociesza, a Junona godzi się z Jowiszem. Okazuje się, że pogodzona już nie ma nic przeciwko małżeństwu, do którego szczęśliwie dochodzi.

darmowy hosting obrazków
Hymen już łączy kochanków.

Jean-Baptiste Lully, Philippe Quinault „Cadmus et Hermiona”, tragedia muzyczna w 5 aktach z prologiem; występują Solistes et Danseurs du Poéme Harmonique (m.in.: Kadmos: André Morsch; Hermione: Claire Lefilliâtre, Arbas/Pan: Arnaud Morzorati…); dyryguje: Vincent Dumestre; reż. Benjamin Lazar, choreografia: Gudrun Skamletz; reż. telewizyjna: Martin Freureu; Alpha EDV 1857, nagranie: L’Opera Comique, Paryż, styczeń 2008; czas trwania: 123 minuty.

darmowy hosting obrazków
I chyba najlepsze ujęcia tej realizacji – zbliżenia, ze światłem świec i uwypuklonym przepychem spektaklu.

Tracili siłę i wiarę

Wśród moich przyjaciół panowało przygnębienie. Mówili, że nadciąga kataklizm. Jak zawsze, kiedy zbliżały się ciężkie czasy, oni, inteligentni, tracili siły i wiarę. Poruszali się w gęstym mroku, nie wiedzieli, w którą skierować się stronę. Byli pełni lęku i frustracji. Oni, którzy kiedyś nie opuścili żadnej manifestacji, teraz zaczęli bać się tłumu. [...] Warunkiem istnienia dyktatury jest ciemnota tłumu, dlatego dyktatorzy bardzo o nią dbają, zawsze ją kultywują. I trzeba całych pokoleń, aby to zmienić, aby wznieść świato. Nim to nastąpi, często ci, co obalili dyktatora, mimowolnie i wbrew sobie działają jako jego spadkobiercy, kontynuując swoją postawą i sposobem myślenia epokę, którą sami zniszczyli. Jest to tak mimowolne i podświadome, że jeśli im to wytknąć, zapałają najświętszym oburzeniem. [...] Bardzo trudno przekroczyć takie granice, bardzo trudno zmienić przeszłość.
Ryszard Kapuściński Szachinszach, Czytelnik, 1994

---
CDP umawiało się na dzisiaj na poparcie dla opozycji w Iranie -- szczerze mówiąc nie bardzo wiem jak ich wesprzeć (brak mi pomysłów), chciałem poszukać inspiracji u Ryszarda Kapuścińskiego, którego obraz rewolucji, zrozumiałej, ale w końcu zostawiającej na bocznym torze demokratów i liberałów (w sensie wolności obywatelskich), zrobił na mnie duże wrażenie.

A ja, cóż, najbliżej mi jeszcze do wyeksponowania pewnej ironii władz miejsckich -- otóż Aleja Bojowników o Wolność i Demokrację, która tak się nazywała odkąd pamiętam, nie zmieniła po 1989 roku nazwy. To wolność i demokracja zmieniły swe znaczenie (co nawiasem mówiąc jest chyba inspirującym uzupełnieniem uwagi Basi a cappelli z wczoraj.

sobota, 27 czerwca 2009

Wolność (świata powieści)

Świat powieści cechuje wolność. Opisane wydarzenia mogły mieć miejsce, ale mogły równeiż wyglądać całkiem inaczej.

[...]

Z tej wolności korzystam. Dotyczy to między innymi dokonanej przeze mnie reorganizacji poczty, sposobu sortowania i doręczania listów oraz podziału na poszczególne rejony. [...]

Pozwoliłem sobie na jeszcze więcej. Poprzemieszczałem drogi, skracając je lub wydłużając. Rezerwat przyrody jest nie do poznania. Większość ludzi by się w nim zgubiła. Gruszka do mieszania cementu hałasuje bardziej niż w rzeczywistości. Na dodatek, nie pytając o pozwolenie, powołałem do życia nieistniejące towarzystwo i urządziłem mu bankiet. Zrobiłem też wiele innych rzeczy.

Opowieść powstała z pewnego pomysłu.

A to, że ją napisałem, jest najwyższym dowodem mojej wolności.

Henning Mankell O krok, tłum. Irena Kowadło-Przedmojska, WAB 2007

(Aż mi wstyd, że jestem tak niewolny, że jeszcze powieści nie napisałem... Co prawda przenotowałem ten fragment w blogu, ale niczego w nim nie zmieniłem, poza paru cięciami, wyraźnie zaznaczonymi. Gdybym choć wymyślił cały ten fragment. Nic z tego. Trzymałem się niewolniczo słów zapisanych w powieści.)

środa, 24 czerwca 2009

Futurologia z przeszłości

W środku kraju, powyżej Halikarnasu, mieszkali Pedasejczycy. Ilekroć ich i sąsiadów ma spotkać jakieś nieszczęście, kapłance Ateny wyrasta długa broda. Wypadek ten zaszedł u nich trzy razy.
Herodot Dzieje, tłum. Seweryn Hammer, Czytelnik 2004

Ech, łezka się w oku kręci na wspomnienie tych dawnych technik futurologii.

wtorek, 23 czerwca 2009

Drobiazgi z okazji rozdania pewnego funduszu socjalnego

Trudno mi pisać o komisji, w której sam musiałem zasiadać. Jakoś nie pozwala to na odpowiednią swobodę podejścia do prezentacji na blogu. Przynajmniej wciąż mam opory, ale że zjawiska były dość ciekawe, to też trudno mi się oprzeć ukazaniu paru drobiazgów…

Otóż wszystko zaczęło się od dyskusji o tym, co lepiej wyraża zamożność – dochód, czy przychód. Raz jedno, raz drugie lobby było górą. Skończyło się w końcu na przychodzie, choć bez triumfalnych fanfar. W dyskusji zaś każdy bronił swojego osobistego interesu. Powiecie, że to normalne? A owszem, nikt się nie dziwił. Ale tknęło mnie coś innego – że to wcale nie szkodziło dyskusji (no, może podkręcało temperaturę, ale nie szkodziło merytorycznie). Wręcz przeciwnie – fakt, że wypowiadały się osoby, które były osobiście zainteresowane takim, czy innym wynikiem, pozwalał łatwiej wyszukać pułapki, które kryły się za pozornie neutralnymi sformułowaniami. Zjawisko znowu zapewne oczywiste, ale uderzał mnie pozytywny jego wpływ na jakość ustalanego regulaminu. A przecież jakoś w polityce tak argumentować nie wypada…

Druga rzecz – druk PIT-36 był tabu. No, może nieco przeszkadzam, bo w rozmowach w cztery oczy ta nazwa padała. Ale publicznie – nigdy. Tymczasem, gdy tak próbowałem zliczyć tych zakonspirowanych składaczy PIT-36 (lub współmałżonków składaczy), to grupa wcale nie była tak mała. I znowu drobiazg. Ale drobiazg, który trudno mi pogodzić z faktem, że od dwudziestu lat mamy kapitalizm…

I wreszcie koniec końców – złożono podania. I zaczęły się dyskusje - czy ja za dużo nie zarabiam?. Podkreślam – za dużo… Owszem, wiele osób ma mniej lub bardziej nieregularne dochody dodatkowe, których zwykle nie uwzględnia myśląc o swoich pieniądzach. Bo właśnie – może będą, a może nie… Gdy jednak je wliczono, gdy wyznaczany dochód obejmował część składek odprowadzanych od niego, okazało się, że właściwie zarabiamy nieźle. Sam postanowiłem to przyjąć optymistycznie, dowartościować się tym trochę, zmobilizować do lepszego zarządzania pieniędzmi, ale dominujący ton był inny – czy mi nie zaszkodzić fakt, że mam wysoki dochód? Przypadek ujawnienia największego dochodu w rodzinie nazwano wręcz heroicznym

Dziwicie się i pukacie w czoło? Mam nadzieję! Sam się jednak dałem złapać kiedyś w takie myślenie – dochodów nie należy ujawniać, bo może to zostać wykorzystane do intryg przeciwko mnie. I nic z tego, że po większości się intryg nie spodziewam – takie coś, gdzieś w środku tkwi. I drażni.

niedziela, 21 czerwca 2009

Przerywnik operowy... od braku przerywników operowych (odc. 30)

Impuls i zwątpienie
Płytę zamówiłem zaufawszy impulsowi, by (wydawszy pieniądze) zwątpić. W końcu to chyba piąta „Koronacja Poppei” na DVD jaką mam, a czego bym o Claudiu Monteverdim nie mówił, słucham go mniej chętnie niż Mozarta. (Chyba tylko łatwość i przyjemność wracania do Mozarta usprawiedliwia taką koncentrację na półce.) Sięgnąłem kierowany impulsem, któremu na imię Emmanuelle Haïm – dyrygentka, która potrafiła nie raz sprawić, by śpiewacy mnie poruszyli. Nie raz, ale nie ostatnio… Poza tym, takie wrażenie robiła na mnie muzyka, a tu mam jeszcze obraz i reżyserię Roberta Carsena, do którego takiego zaufania nie mam… (Mimo, że Rusałkę i Semela chwaliłem.) No cóż, wszystko przede mną pomyślałem… Impuls okazał się chyba jednak dobry – spektakl oglądałem i słuchałem z przyjemnością. Współczesne stroje i idee reżysera nie zniechęciły mnie.

darmowy hosting obrazków
Pocałunek Poppei (Danielle de Niese) i Nerona (Alice Coote).

Reżyser mówi (1):
Niemal pornograficzne przedstawienie najbardziej dyskusyjnych ludzkich emocji [ukrytych] w podstawowych męskich (lub kobiecych) instynktach, to dzieło jest o seksualnej sile, seksualnej polityce – faktycznie po prostu czysty seks! Nero pożąda Poppei, Otton, eks-kochanek Poppei, wciąż ma na jej punkcie obsesję; Druzylla pragnie Ottona, Damigella i Valletto nie potrafią trzymać z dala od siebie nawzajem rąk; żona Nerona Ottavia grozi Ottonowi oskarżeniem go o gwałt, o ile ten nie zabije Poppei; Arnalta i Nutrice (obie grane przez mężczyzn w tej produkcji, aby zachować rzymską i renesansową tradycję tych komicznych ról) doradzają swoim paniom w sprawach seksualnych i wyraźnie same prowadziły bardzo aktywne życie seksualne; rzeczywiście każdy (z wyjątkiem Seneki) wydaje się dążyć do kawałka seksualnej akcji. […]

darmowy hosting obrazków

Neron (Alice Coote) pozbawiany przez służących spodni (oj, to jest spektakl zdejmowanych spodni, conajmniej trzy pary zdejmowane są na wizji, a jedna zakładana). Obok – Seneka (Paolo Battaglia).

Reżyser mówi (2):
Nie ma tu moralnego oświecenia, ani też żadnego pouczenia. Dzieje się tu coś dziwnego, jak to obserwujemy w akcji, reakcji i interakcji tych chciwych, głodnych seksu arystokratów oraz ich ironicznych, cynicznych sług: czasami czujemy, że przeżywamy poruszające, szczere, aczkolwiek niepokojące spotkanie z ludzką naturą. To późnorenesansowe/wczesnobarokowe dzieło jest więc rodzajem teatralnego memento mori, w którym opowieść jest zarówno przypowieścią, która zawodzi w zakresie pouczenia, jak i metaforą, która niczego nie porównuje. Czy może być coś bardziej nowoczesnego?

darmowy hosting obrazków
Ci sami, tu w swobodniejszej pozie.

Do Czytelników
Przetłumaczyłem zgrubnie słowa reżysera. Także dlatego, że streszczają one intrygę. Już słyszę oburzenie, że to spłycenie Monteverdiego, że brakuje odniesień historycznych (Robert Carsen o nich jednak pamięta; kto wie, czy nie robi do nich aluzji w końcowym, smutnym spojrzeniu Poppei) – ale przecież akurat „Koronacja Poppei” do tego się nadaje. Już sobie wyobrażam tak zrobionego Króla Rogera… Ale tu śledziłem akcję z przyjemnością, także dlatego, że seksualny trop podjęła dyrygentka i śpiewacy – nawet wiedząc, że Danielle de Niese lepiej wygląda niż śpiewa, jej kreacja potrafi być jakoś erotycznie ciepła. Orkiestra Wieku Oświecenia wcale tu jej nie ustępuje.

darmowy hosting obrazków
Wszystko łączy Miłość (Amore – Amy Freston), także Valetta (Lucia Cirillo) i Damigellę (Claire Ormshaw). No… może na tym ujęciu przedziela. Ale jak blisko!

Wszystko łączy Miłość, która jedno ma imię
Spektakl jest uwspółcześniony – strażnicy używają pistoletów, stroje są współczesne, a niańka (Nutrice – Dominique Visse) biega na szpilkach po scenie. We współczesności nie ma miejsca na sacrum – tak niektórzy oceniają uwspółcześnienia oper barokowych. Trudno mi ocenić, na ile to się odnosi do Roberta Carsena – z jednej strony powłoka Miłości (Amor – Amy Freston), Fortuny (Sonyi Yonchevej) i Cnoty (Virtù – Simona Mihai) jest jak najbardziej ludzka, a nawet te dwie ostatnie spierają się po angielsku o miejsce na widowni; z drugiej strony, Amor jest niemal wciąż obecny na scenie, dając nadając impuls czynom bohaterów opery, obserwując ich, wciskając się pomiędzy. To Amor, a Cnota i Fortuna spinają spektakl, niby klamra.

darmowy hosting obrazków
Nutrice (Dominique Visse) i Ottavia (Tamara Mumford).

Vis comica
Dominique Visse! Choćby dla niego warto zobaczyć ten spektakl (oczywiście, o ile kogoś nie niesmaczy taka przebieranka). Ale i inne przebrania – choćby Cnota-zakonnica. Choćby bielizna Arnalty (Wolfgang Ablinger-Sperrhacke). Robert Carsen potrafi bawić.

darmowy hosting obrazków
Valetto (Lucia Cirillo), Drusilla (Marie Arnet) i Nutrice (Dominique Visse). Bo nie tylko spodnie, ale i wanna to ważna rzecz w tym spektaklu.

Trochę o muzyce
Do tej realizacji podchodziłem nieco nieufnie, bo właściwie kto tu jest gwiazdą? O Danielle de Niese (Poppea) już wspomniałem – dla męskich oczu uczta, ale dla nieuprzedzonego ucha już niezupełnie, nawet jeśli ta rola jest całkiem udana. Alice Coote (Neron) dobra, ale… wolałbym mężczyznę w tej roli. Nawet jeśli ma grać zniewieściałego dzieciaka. Ottone (Iestyn Davies) – miła niespodzianka – ciepły, liryczny, trochę chłopięcy. Nie każdemu to będzie pasować, ale jakoś trudno mi sobie przypomnieć idealnego wykonawcę tej roli. Arnalta (Wolfgang Ablinger-Sperrhacke), to do pewnego stopnia przeciwieństwo swojej podopiecznej… Ale takie przeciwieństwa bywają komiczne. Ottavia (Tamara Mumford) dobrze radziła sobie ze swoją rolą, choć miałem poczucie pewnego niedosytu. Nutrice (Dominique Visse) jak zwykle świetny, przede wszystkim bawi. Nie tylko grą aktorską (trochę szarżuje), ale i głosem. Seneka (Paolo Bataglia) – również dobry. Kolejne role może już pominę (trochę mi brakowało braw na końcu dla Druzylli – Marie Arnet, ale może dałem się ponieść sympatii do bohaterki, bo któż by nie chciał być kochanym przez taką Druzyllę?) – zasadniczo nie było tu dla mnie objawień, ale nie było też słabych ról. Pozytywnie odbierałem również prowadzenie przez Emmanuelle Haïm – swoją drogą próbuję sprawdzić, czy spektakl (Festiwal w Glyndebourne w 2008 roku) był nagrany w jeden, czy więcej wieczorów – przed każdym aktem Emmanuelle Haïm wygląda inaczej – przed drugim ma taką samą suknię jak przed pierwszym, ale inaczej spięte włosy, a przed trzecim włosy jak przed pierwszym, ale zupełnie inną suknię… (Czy ja miałbym podobną zabawę z obserwacją, gdyby dyrygował mężczyzna?!)

darmowy hosting obrazków
Druzylla (Marie Arnet) ściąga spodnie z Ottona (Iestyn Davies).

---
Muzyka: Claudio Monteverdi; libretto:Giovanni Francesco Busenello. Poppea: Danielle de Niese, Nerone: Alice Coote, Ottone: Iestyn Davies; Arnalta: Wolfgang Ablinger-Sperrhacke; Ottavia: Tamara Mumford; Nutrice: Dominique Visse; Seneca: Paolo Battaglia; Valletto: Lucia Cirillo; Drusilla: Marie Arnet; Mercurio, Console: Trevor Scheunemann; Damigella: Claire Ormshaw; Littore, Console: Patrick Schramm; Amore: Amy Freston; Fortuna: Sonya Yoncheva; Virtù: Simona Mihai; Soldato I, Lucano, Tribuno: Andrew Tortise; Soldato II, Liberto, Tribuno: Peter Gijsbertsen; Orchestra of the Age of the Enlightenment, The Glyndebourne Chorus; dyryguje: Emmanuelle Haïm; reżyseria: Rober Carsen; reżyseria telewizyjna: François Roussillon; scenografia: Michael Levine; kostiumy: Constance Hoffman; światła: Robert Carsen i Peter van Praet; DECCA 074 3339; czas trwania: 193 minuty (plus 43 minuty dokumentu o spektaklu).

sobota, 20 czerwca 2009

To wszystko co mamy, albo westchnienie na początek wakacji

Może pojadę do Krakowa na retransmisję z MET? Bo to wszystko co mamy, proszę pana, to to gdzie pojedziemy, co usłyszymy, co zwiedzimy. Tylko to zostaje… Kiedyś chciałem do MET, ale kolega, pan wie, nie chciał i nie kupiliśmy biletów. Drugiej okazji już nie miałem… Więc może, póki jestem jeszcze jako tako sprawny to wybiorę się do tego Krakowa?...

Tak wczoraj monologował mój sąsiad filharmoniczny, o czym dość szybko zacząłem zapominać, aż przypomniała mi dzisiejsza pogoda. Ściskając parasol przez chwile rozważyłem, cóżby było, gdybym to dzisiaj, a nie w czwartek wybrał się na jednodniową wycieczkę? Byłoby o jedno wrażenie mniej zapewne… Co notuję, przyznając sąsiadowi rację (i zostawiając na boku problem kinowo-retransmisyjnego erzacu, tej jedynej życiowej, niewykorzystanej okazji, jaką sąsiad miał – jak to się w paru zdaniach potrafią odbić czyjeś marzenia), oraz przeglądam własne plany „na przeżycia”. A tak się złożyło, że tydzień był jednak tygodniem robienia pewnych planów. A to, że Wratislavia jest, a to, że Opera Rara… I że jeszcze Beskidów nikt nie ukradł!

środa, 17 czerwca 2009

Odkładając na półkę Łaskawe Jonathana Littella

Lektura długa. Nie powiem, dobrze mi się czytało, bo rzecz jest sprawnie napisana. Ale właściwie nie była szczególnie inspirującą. Zresztą brak cytatów i nawiązańa na blogu aż do tej pory świadczy o tym dobitnie. Chciałem już odłożyć na półkę po cichutku, bez wzmianek i komentarzy, ale wczorajszy Bloomsday (nakładający się na zakończenie lektury Łaskawych) sprawił, że gdzieś we mnie Łaskawe zderzyły się z pamięcią Ulissesa. Nie zderzyły się tak, by je aż porównywać, ale jednak na tyle by zaiskrzyło coś we mnie do dokonania tego wpisu.

Mam otóż pretensje do Jonathana Littella. Czytam prawie wszędzie świetne opinie (chyba tylko z jednym istotnym wyjątkiem), gdzie wyrzuca się co najwyżej szczegóły, często z punktu widzenia historii (odpowiedzialności głównego bohatera, Maximiliana Auego za zbrodnie, jako motywu jego ukrywania się), albo zbytnią fascynację wskazywanymi z imienia i nazwiska autorami wspomnień z życia w III Rzeszy. To wszystko w jakiejś mierze prawda — ale moje pretensje są niezupełnie takie…

Po pierwsze, autor świetnie zaczyna (to zresztą też rzecz, która przewija się w opiniach) — powieść zapowiada się na realistyczną, prezentującą rzeczywistość z punktu widzenia inteligentnego i kulturalnego oficera SS znajdującego się w samym środku eksterminacji Żydów (i nie tylko). Powieść wielowymiarową, nie uciekającą przed tym co nieprzyjemne (i to nieprzyjemne z dowolnego punktu widzenia). To wrażenie we mnie ulotniło się przy opisie pobytu Auego w Stalingradzie*. Najpierw pojawiły się opinie, jakby wyjęte ze artykułu współczesnego publicysty (z podkreśleniem współczesności, z bagażem ideologicznym o wiele późniejszym od wojny), potem hasła, które podobno nie były frontowe (jak głosiła inna, równocześnie czytana książka, były produktem wojennej propagandy i nie miały wiele wspólnego z frontem), a wszystko kończyło się wojenną fantasmagorią… (Potem zresztą było gorzej — bohatera co pewien czas nawiedzają takie fantasmagorie (czy to już także ścigające Erynie-łaskawe?), pełne fantazji seksualnych.) Owszem, to we współczesnej literaturze nie powinno dziwić (a literatura dla mnie nie kończy się na Żeromskim), ale cały czas miałem w pamięci swoiste założenie leżące u podstaw — że to fikcyjne wspomnienia spisane po wojnie, w odpowiedzi na inne wspomnienia — co usprawiedliwia odwołania do wspomnień, ale nie usprawiedliwia takiej swobody w opisie. Pękła więc budowana wytrwale przez autora iluzja historycznej rzeczywistości. Takie Erynie pasują do interpretacji autora (freudowskiej…), pasują też do pewnej wizji wojny, którą ogarnia spirala absurdu i okrucieństwa, ale kto takie rzeczy pisze we wspomnieniach i to spisywanych lata po wojnie? Gdzie tu konsekwencja?

Po drugie, odbierałem tę powieść jako pewne oszustwo. Bo niby mamy tu nazistę, ale co to za nazista, który wstępuje do SD praktycznie zaszantażowany? Owszem, zapewne to przyjmowanie rasistowskich tez w wydaniu nazistowskim jako rzeczy oczywistej, ale jednocześnie wewnętrzne poczucie wolności myślenia, nawet pewnego krytycyzmu wobec systemu i jego sługusów, wydaje się ujęciem bardzo trafnym. Ale nic nie mówi o samej ideologii i praktycznie nic o motywach. To ma być ’szczere’ spojrzenie na wojnę? Nie unikające odpowiedzialności? Nie unika jej, to prawda, w formie najbardziej oczywistej — przemilczenia, bo o zbrodniach mówi się otwarcie. Ale ucieka się przed nią w inny sposób, w fantastyczność, w trzeciorzędność znaczenia samego bohatera (częściej świadka niż sprawcy, czasem zupełnie bezwolnego narzędzia — także w jego karykaturalnej roli podczas przedzierania się do Berlina w 1945 roku), w płytkość pojmowania przez niego rzeczywistości. W gruncie rzeczy bohater zdaje się dzieckiem wysłanym na wojnę — nie zdolnym do dojrzałego oglądu tego, co go otacza. (Co nie wyklucza jego inteligencji i oczytania.) Max Aue nie bardzo różni się od podwładnych Generalmajora Adama. Spojrzenie niby dziecka może być intrygujące — można bawić się w dośpiewanie tego, co główny bohater ukrywa uciekając w fantasmagorię. Odpowiadać sobie podczas lektury na pytania, co naprawdę myśli Max Aue, na ile wierzy w nazizm, czy to on mordował na urlopie, czy to jego dziećmi są bliźniacy? Ale to tylko kolejne pytania, które nie przybliżają psychiki zbrodniarza. (Że Hoess byłby banalniejszy? Albo Eichmann? Ależ, założeniem powieści było ukazanie psychiki inteligentnego nazisty — a autor wykpił się z realizacji tej zapowiedzi, bo nazista choć i jest inteligentny, funkcjonuje w obszarze ograniczonej świadomości.)

***

Łaskawe to nieźle napisana powieść (fragmenty są znakomite). Ale nic więcej. Nie daje wglądu w psychikę mordercy, nie pomaga zrozumieć tego, co się stało. (Wiem, że to fikcja, ale gdyby choć dawała jakąś głębszą propozycję zrozumienia.) Pewna niedojrzałość bohatera (od początku do końca) nie daje podstaw do poszukiwania przemyśleń w oderwaniu od historii. Powieść i jej kariera pozwalają jedynie odnotować, że wojna rozpoczęta 70 lat temu wciąż budzi fascynacje, czasem bardzo niezdrowe fascynacje… A może nie sama wojna, tylko zbrodnia?



Jonathan Littell Łaskawe, tłum. Magdalena Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie

--
*) Nie mogę się oprzeć refleksji, że w Stalingradzie coś z bohaterem się dzieje... Czyżby Jonathan Littell nawiązywał do słynnego przypadku uszkodzenia mózgu, które upośledziło zmysł moralny?

wtorek, 16 czerwca 2009

Poniżej zera absolutnego

Samotny Bloom co uczuł?
Zimno przestrzeni międzygwiezdnej, tysiące stopni poniżej absolutnego zera Fahrenheita, Celsjusza lub Reaumura: pierwszą zapowiedź nadchodzącego świtu.

James Joyce Ulisses (tłum. M. Słomczyńskiego), z wiadomej okazji, choć już po świcie. I trochę cieplej jest.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Zrozumiały język

W grudniu 1790 roku, tuż przed wyjazdem Haydna do Anglii i największą przygodą jego życia, on [Haydn], Mozart i impresario Johann Peter Salomon spotkali się na obiedzie w wiedeńskiej tawernie. Nastrój był biesiadny, skoro Mozart, doświadczony, kosmopolityczny podróżnik, wyraził troskę o to [jak poradzi sobie] w Londynie jego 58-letni kolega. "Masz za mało doświadczeń na wielkim świecie, mówisz zbyt niewielu językami." Na co Haydn odpowiedział, ze wspaniałą, prostoduszną pewnością: "Mój język jest zrozumiały na całym świecie".
(Z artykułu Richarda Wigmore'a The Poor Man's Mozart? w Gramophone z czerwca b.r.)

sobota, 13 czerwca 2009

Drobiazg, albo poradnik dla BNP

Zostałem zawiadomiony (dziękuję!), że Brytyjska Partia Narodowa (British National Party) wzywając do Bitwy o Brytanię wykorzystała zdjęcie samolotu z polskiego Dywizjonu 303. (Google pokazały mi na przykład ten materiał, gdzie to pięknie widać. Jak widać materiał jest jeszcze z marca...) Dla członków Brytyjskiej Partii Narodowej (i niekoniecznie tylko dla nich), przedstawiam szybki instruktarz jak rozpoznać samolot Dywizjonu 303:
darmowy hosting obrazków
Cechy charakterystyczne polskich samolotów to: a) szachownica (ten model przedstawia Hurricane'a z okresu Bitwy o Brytanię, który szachownicy jeszcze nie miał -- zwykle mała szachownica znajdowała się na obudowie silnika, tuż za śmigłem; chyba taka jest na materiałach BNP); b) litery RF -- kod Dywizjonu 303 (do sierpnia 1945 roku; trzecia litera, za kokardą, oznacza konkretny egzemplarz samolotu); c) godło dywizjonu (bardzo charakterystyczne, ale nie mające stałego położenia); d) numer egzemplarza (analiza przynależności egzemplarzy jest jednak trudniejsza).

Swoją drogą w okresie Bitwy o Brytanię Dywizjon 303 nie używał Spitfire'ów, takich jak ten z BNP -- Spitfire'y pojawiły się w styczniu 1941 roku, wersja zaś Vb (a samolot ma płat tej, lub późniejszej wersji) w październiku tego roku...

piątek, 12 czerwca 2009

Dobre (?) rady

Znajomy wypłakał mi się ostatnio mejlem, że jest niezadowolony z pieniędzy i osiągnięć. Czasem też lubię sobie ponarzekać, ale chyba jestem w tym przekorny – najbardziej do narzekania skłaniają mnie zachwyty, optymizm i zadowolenie rozmówcy. Że ‘rozmówca’ narzekał, to ja starałem się wykrzesać cały swój optymizm i pamięć o własnych wysiłkach samodyscyplinujacych.

Rada pierwsza: pisz! Weź kartkę lub edytor tekstu. Wypisz problemy i własne atuty. Wypisz to, co powinieneś zrobić, by poradzić sobie z problemem, nawet jeśli uważasz to obecnie za niewykonalne. Przeanalizuj to, według możliwości wykonalności (jednoczesnej, czasowej). Zarysuj plany działań – na rok, miesiąc, tydzień. I na następny dzień. To ostatnie jest najważniejsze – nawet jeśli czasem nie wyjdzie, dobre uświadomienie sobie, co ma się zrobić jest podstawą. Plany powyżej tygodnia zwykle służą temu, by umieścić plany dniowe w szerszej wizji działania. Nie robi się ich tak często, ale co jakiś czas należy je weryfikować.

Rada druga: notuj co zrobiłeś! Na pierwszą metodę wpadłem bardzo szybko (potem odkryłem, że stosują ją także psycholodzy w niektórych formach psychoterapii, ale pozostawał problem realizacji zadań. Były takie, które wykonywałem na 100%, ale były też takie, których zaniechałem, albo z którymi miałem problemy ciągnące się o wiele dłużej niż planowałem. Notka na zakończenie dnia z podsumowaniem: udało się/nie udało się, jeśli nie – dlaczego, okazała się pomocna, choć różnica między planowanym, a wykonanym wciąż mnie trapi.

Rada trzecia: rozmawiaj o tym, co cię trapi! Moja wielka prywatna wada – jeśli napotykam problem (na przykład w pracy) to staram się go sam rozwiązać. I problem czasem rośnie jak mur przede mną, a ja wciąż biję w niego głową… Czasem pomaga porozmawianie o nim. Raz, bo trzeba go zwerbalizować – gdy problem przytłacza, często uparcie stosuje się ciągle tę samą metodę rozwiązania – to błąd! Ujęcie problemu w słowa pomaga go dostrzec, wybrać inną drogę. A poza tym, może ktoś też miał taki problem i poradził sobie? Albo ma twórczą sugestię?

Rada czwarta: szukaj niewykorzystanych dróg! To może rada nie dla każdego, ale i ja w pracy i mój znajomy, mamy podobny problem – dużą swobodę w decydowaniu o aktualnym przedmiocie pracy, połączoną ze słabą kontrolą i wysokimi oczekiwaniami dotyczącymi wyników. Słowem: oczekuje się od nas pewnej kreatywności. To nie jest wcale takie proste – pozostałe sześć miliardów ludzi też jest mniej lub bardziej kreatywne. Oczywiście można mieć przebłyski geniuszu, ale – primo, nie każdy takie ma, secundo – jak mawiał mój były szef, z przebłyskiem geniuszu jest jak ze skokiem Małysza – jedzie się i nabiera prędkości, aż w końcu się skacze. Jazda, to nauka, zbieranie doświadczenia, myślenie o problemie. A skok – to ten błysk. Ale, wracając do rady – umiarkowaną pomoc przynosi kartka (tym razem raczej nie edytor, bo nie będzie to zwykły tekst). Należy na niej wypisać punkty wyjścia (posiadaną wiedzę, doświadczenie, sprzęt), słowa kluczowe tematów, którymi się zajmujemy my, lub współpracownicy, bądź które znalazło się w literaturze tematu. Stawiać strzałki oznaczające zależności. I szukać braków – w strzałkach i słowach. Brak coś, czym należy się zająć.

Rada piąta: nie bij głową w mur! Wynotowałem kiedyś z podręcznika psychologii pięciopunktowy plan rozwiązywania problemów: 1) Znajdź efektywną reprezentację problemu (czyli – opowiadaj, pisz). 2) Nie trać z oczu istoty problemu (bo może bierzesz część za całość, nie każdy zamek trzeba zdobyć, czasem można go obejść). 3) Szukaj więcej niż jednej strategii. 4) Bądź gotów na alternatywy. 5) Utknąłeś? – Odczekaj.

---
A najgorsze jest to, że dobre rady to towar, którego podaż przewyższa popyt…

czwartek, 11 czerwca 2009

Przerywnik operowy… od braku przerywników operowych (odc. 29)

Przyznaję: miałem napisać już dawno. Jakoś jednak bardziej pociągały mnie niedzielne spacery niż zgrywanie fotosów z DVD… Przyznaję: dziwię się, że nie pisałem o tym wcześniej. To znaczy pisałem, ale nie na blog. (Może w okresie przedblogowym?) Tym czymś jest zaś Słowik Igora Strawińskiego (wg baśni Hansa Christiana Andersena) w filmowej wersji Christiana Chaudeta – realizacja opery, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Może zrobiła je dlatego, że realizacji filmowych, które wykorzystują więcej środków niż to jest możliwe w nagraniu spektaklu z opery, nie jest znowu aż tak wiele.

darmowy hosting obrazków
Chłopiec jest świadkiem opery – widzem, z którym osoba przed ekranem może się utożsamić. Zwłaszcza dziecko, bo to opera-bajka.

Po pierwszych zachwytach, którymi dzieliłem się z kim tylko mogłem, mój zapał do tej realizacji jednak osłabł. Owszem – jest dopracowana, wysmakowana, a Natalie Dessay (której nazwisko na okładce napisano większymi czcionkami niż nazwisko „STRAVINSKY”) jest znakomitą sopranistką. Ale trochę tego wszystkiego tu za dużo…

darmowy hosting obrazków
Natalie Dessay, czyli tytułowy słowik (choć w wersji ptasiej też go widzimy), wśród produktów grafiki komputerowej.

I zostawiłbym nawet kwestię samego dzieła, które Strawiński rozpoczął, potem przerwał by pisać słynne balety dla Siergieja Diagilewa, a później wrócić ale już z nieco odmienionym stylem (to słychać – pierwszy akt to jeszcze dziedzictwo mistrza – Rimskiego-Korsakowa, ale później mamy już Igora Strawińskiego jakiego najlepiej znamy). Zostawiłbym też unowocześnioną treść, bo akurat kwestia fałszywych wartości artystycznych wylansowanych przez media jest bardzo na czasie.

darmowy hosting obrazków
A nie mówiłem? Słowik jako słowik. Wśród zainteresowania mediów.

Przede wszystkim chodzi mi o to tło – pół biedy, i że te wszystkie animowane postacie są tak barwne, czasami surrealistyczne (bo to jest zabawne).

darmowy hosting obrazków

Gorsze jest to, że mamy oklaski, czy spowolnienia (zupełnie niepotrzebna zabawa realizatorów na początku opery) – czyli ingerencję w dźwięk. Reżyser – doświadczony w pracy nad operami Christian Chaudet – chciał jedno i drugie łączyć, jednak czy tym nie szkodził? Bo mamy i interwencję w drugą stronę – instrumenty pojawiające się na ekranie (choć akurat dla dzieci może to być walor edukacyjny).

darmowy hosting obrazków
Sztuczny słowik. (Aż się zastanawiałem, czy ktoś tu przypadkiem nie robił aluzji do Berlusconiego…)

Ale właśnie – edukacja. Czy taki film-opera nie byłby dobrą bajką do prezentowania dzieciom? Trochę boję się o przesłanie – nazbyt może czytelne dla dorosłych, ale niekoniecznie dla dzieci; boję się też o rosyjski (tu się nie da zrobić dubbingu) – ale całość? Efektowna, niegłupia bajka? Czy coś takiego nie powinno trafić na dobre godziny emisji do telewizji?

darmowy hosting obrazków


---
Le Rossignol, film Christiana Chaudeta, muzyka: Igor Strawiński, libretto: Igor Strawiński I Stefan Mitusow, wg Hansa Christiana ANdersena. Słowik: Natalie Dessay, Dziecko: Hugo Simcic, Kucharka: Marie McLaughlin, Śmierć: Violeta Urmana, Rybak: Vsevolod Grivnov, Cesarz: Albert Schagidullin, Szambelan: Laurent Naouri, Starzec: Maxime Mikhailov. Orkiestra I Chór Opery Narodowej w Paryżu, dyr. James Conlon. Czas trwania: około 50 minut. (DVD zawiera też 26-minutowy film dokumentalny o realizacji tej opery.) Wydawnictwo: Virgin Classics, 7243 5 44242 9 8.

środa, 10 czerwca 2009

Wszechstronny poliglota

Niewielkie były te jego umiejętności, ale człek mądry mówi przy pomocy dziesięciu słów lepiej, niż głupiec przy pomocy setki, i Józef potrafił, jeśli nie u rozmówcy, to w każdym razie u słuchaczy wywołać wrażenie, że jest niebywale wszechstronnym poliglotą.
Tomasz Mann Józef i jego bracia

--
Trochę mi wstyd, że ostatnio wszyscy piszą chętnie i dużo, a ja jakoś zabrać się nie mogę... Wyszukałem więc w podręcznych wypisach coś na czasie -- radę dla europosłów, których swoimi głosami wydaliśmy drapieżnej Unii w ostatnią niedzielę, niczym bracia Józefa.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Nie mylić sztuki z rzeczywistością

– Widziałem to! – wykrzyknąłem. – Brockelbank, ja to widziałem! Pańska litografia wisi w zajeździe „Pod psem i armatą”! Człowieku, co przyszło ci do głowy, żeby rysować tych wszystkich oficerów klęczących w nabożnym skupieniu, wznoszących oczy ku niebu albo wpatrujących się w umierającego dowódcę? Przecież wtedy trwała zażarta bitwa i każdy miał pełne ręce roboty!
Po brodzie mężczyzny pociekła kolejna stróżka wina.
– Myli pan sztukę z rzeczywistością.
– Dla mnie wyglądało to po prostu głupio.
– Mimo to litografia sprzedawała się całkiem nieźle. Panie Talbot, nie będę przed panem ukrywał, że gdyby nie trwająca po dziś dzień popularność tego dzieła, zapewne znajdowałbym się w mało ciekawym położeniu, a tak przynajmniej udało mi się opłacić podróż do... No, tam, dokąd płyniemy. Ta przeklęta nazwa wciąż ucieka mi z pamięci. Jak wiadomo, lord Nelson umierał w jakimś cuchnącym zakamarku pod pokładem, zupełnie sam, jeśli nie liczyć dogasającej lampy. Kto, u wszystkich diabłów zechciałby namalować coś takiego?
– Może Rembrandt?
– Ach, Rembrandt! No, tak...

William Golding Rytuału morza

---
Przypomniało mi się dzisiaj ze starej lektury (łatwo rozpoznać -- nie wynotowałem imienia i nazwiska tłumacza, co od jakiegoś czasu robię najskrupulatniej jak potrafię).

U Williama Goldinga sztuka nieźle oddała rzeczywistość, choć czy istniał jakiś Brockelbank, szczerze wątpię. Pamiętam reprodukcje takich litografii, tak jak i potrafiłbym znaleźć rzeczywiste przykłady (jak śmierć Ottona von Bismarcka na rysunki i w fotografii), gdy fikcja sprzedawała się lepiej od prawdy.

niedziela, 7 czerwca 2009

Bez tytułu

Przepraszam Wszystkich, na których blogi zerkam, za małą aktywność ostatnio. Cóż -- zrobiłem sobie urlopo-weekend i wybywałem sprzed komputera, gdy tylko się dało. W skrócie: zwiedziłem jedno muzeum, jedno opactwo i dwie wystawy; wysłuchałem dwóch i pół koncertu, oraz jednego wykładu. A w planach na dzisiejsze popołudnie mam jeszcze wyjście do teatru.


Poniżej -- praca Wojciecha Dudy na wystawie poświęconej europejskiej tożsamości w GCK, którą wczoraj oglądałem przed koncertem. No, nie powiem, że to oddaje w pełni polskość, ale czy szerszy komentarz nie byłby złamaniem ciszy wyborczej i formą agitacji?
darmowy hosting obrazków

sobota, 6 czerwca 2009

Odcinek zastępczy, albo Platon

Sokrates: A może i muzykę też, o którejśmy przed chwilą mówili, że pełno w niej zgadywania i naśladowania, a czystości jej brak?
Protarchos: Mnie się zdaje, że się bez niej nie obejdzie, jeżeli nasze życie ma być choć trochę życiem.

Platon Fileb

---
To trochę odcinek zastępczy -- nie potrafię znaleźć czasu na wpisanie nowego. (Może po weekendzie?) A tu proszę, Platon wiecznie aktualny!

PS.
No i mam inspirację -- dwa dni temu byłem świadkiem podrywu 'na Tatarkiewicza' i rozróżnianie bytów transcendentnych od transcendentalnych. Jak widać, przy wdzięcznym audytorium można i tak.

czwartek, 4 czerwca 2009

Chromy

Skąd pochodzi, iż człowiek chromy nie drażni nas, a umysł chromy drażni? Stąd, iż chromy uznaje, że my idziemy prosto, umysł zaś chromy powiada, że to my kulejemy; inaczej budziłby w nas litość, nie gniew.
Epiktet pyta o wiele silniej: “Czemu nie gniewamy się, gdy ktoś mówi, że nas głowa boli, a gniewamy się, gdy mówi, że błądzimy w rozumowaniu lub w wyborze?”[Diatryby 1, 18, 16] Temu, iż jesteśmy zupełnie pewni, że nas głowa nie boli i że nie jesteśmy chromi, nie jesteśmy zaś równie pewni, tego czy wybraliśmy drogę prawdy. [...]”

Blaise Pascal Myśli (101. [232] (80))

---
Szczerze mówiąc zerknąłem do własnych podręcznych wypisów i znalazłem tego Pascala, który tak kiedyś mi się spodobał. Ale przez ciąg skojarzeń doszedłem i do dzisiejszej rocznicy. Bo wiele nam się przez te dwadzieścia lat udało, ale paru rzeczy wciąż się uczymy. Dopiero uczymy się także tego, że możemy się mylić, a ci, którzy myślą inaczej zasługują na wysłuchanie.

środa, 3 czerwca 2009

Opis, ale czy trafny?

Przy takich okazjach ołtarz ociekał krwią, aromat pieczonego mięsiwa mieszał się z zapachem kadzidła, a sanktuarium wypełniały dźwięki bębnów, fletów, harf, lir, sistrum i czyneli, towarzyszące uroczystym, modulowanym hymnom, psalmom i modlitwom. Niedawno przeprowadzono badania, które każą nam wierzyć, że śpiewy te przypominały prawdopodobnie pieśni liturgiczne kościołów wschodnich i chorały gregoriańskie.
Georges Roux Mezopotamia, tłum. Beata Kowalska, Jolanta Kozłowska, DIALOG 2003.
I tu następuje przypis, a że sam tekst fragment uznałem za nie dość wnoszący, to cytuję też i przypis:

W pracy M. Duchesne-Guillemin, Déchiffrement de la musique babylonienne, „Accademia dei Lincei”, Roma, 374, 1977, s 1-25, znajdujemy opatrzone bibliografią dobre streszczenie zapoczątkowanych w latach sześćdziesiątych badań zmierzających do odtworzenia muzyki mezopotamskiej na podstawie tekstów opisujących głównie zmiany strun w harfach i lirach. Na podstawie odnalezionego w Ugarit huryckiego hymnu i jego „partytury”, badanych już przez D. Wustan („Music and Letters”, 52, 1971, s. 362-382) oraz przez A. Kilmer (RA, 68, 1974, s. 69-82), M. Duschese-Guillemin
próbował odtworzyć spójny i powielany system oparty na 7 skalach składających się z 5 tonów i 2 półtonów; następstwo dźwięków w każdej skali stanowiło podstawę melodii (skala siedmiostopniowa diatoniczna, zwana heptatoniką).

poniedziałek, 1 czerwca 2009

33-letni staruszek

Miał wówczas 33 lata, a więc zaliczał się do "staruszków", ponieważ średnia wieku załóg U-bootów była dużo niższa. W trakcje rejsów po Bałtyku, mających na celu zgranie załogi U 111, która składała się niemal w całości z kompletnych nowicjuszy, dał się poznać z niezłej strony. Rozwaga, jaką wykazywał przy każdej sposobności, sprawiała jednak, że podoficerowie mający już za sobą rejsy bojowe uważali, że jest za stary, by dowodzić U-bootem.
Wojciech Holicki Pomyłka kapitana Kleinschmidta, SMiO maj 2009, str. 30

Pohołubiłem w sobie dziecko lekturą artykułu, jednocześnie zastanawiając się nad względnością wieku. 33 lata jako 'staruszek', który jest za stary na dowodzenie. A Cezar obejmował dowództwo (wyższego szczebla) po czterdziestce.