wtorek, 30 września 2008

Hobby

Niedziela, park. Idę z aparatem gotowym do zdjęcia, bo coś dziwnie ćwierka z krzaków. Z przeciwka idą dwie panie, starsze już. Kijki w rękach, niby nordic walking, ale z pieskiem, który je z łatwością wyprzedza – słowem, wbrew pozorom nie był to nordic walking. Panie zastanawiają się głośno, czy mnie zapytać co robię. W końcu się decydują:

- Przepraszam, widzimy, że pan tu fotografuje... To dla prasy, czy dla siebie?
- Dla siebie. Tak sobie chodzę do parku i robię zdjęcia – to dobry pretekst dla wyjścia do parku... Najchętniej fotografuję ptaki.
- Ma pan piękne hobby!
- Ja przepraszam, ale coś ciekawego jest za paniami na drzewie...


No właśnie, wbrew temu co panie próbowały typować, to nie był szpak, ale dzięciołek, a nawet – dla utrudnienia – samica dzięciołka (samica nie ma czerwonego kapturka, który – wbrew bajkom – znamionuje samca, przynajmniej u niektórych gatunków dzięciołów).

Odwykłem od pytań o hobby. Bo w sumie jakie mam hobby? Muszę wybierać między słuchaniem klasyki z płyt, lekturami (najczęściej o historii), a fotografowaniem. A tu jeszcze staram się przypomnieć sobie podstawy niemieckiego i akurat jest lekcja z różnymi hobby – z uprawianiem raz na tydzień gimnastyki (nie uprawiam), jazdą na rowerze (jestem przejściowo (?) byłym rowerzystą), wspólnym gotowaniem z przyjaciółmi (nie gotuję), wspólnego słuchania hip-hopu (nie słucham) – oraz: surfowania w internecie, chodzenia na koncerty i chodzenia na wystawy... Te ostatnie w wykonaniu bohatera podręcznika o identycznym z moim nazwisku (podręcznik jest bardzo poprawny politycznie, nie dość, że bohater nosi polskie nazwisko, to współpracuje z Austriaczką i pół-krwi Turczynką; a co więcej – w tolerancji dla mieszkańców państw muzułmańskich w Niemczech posuwa się do wprowadzenia wątku krokodyla pływającego w Renie) – tak się składa, że jakoś do mnie też pasują, choć czy nazwałbym je swoim hobby?

Bo hobby powinno być jedno. I nie wiem, co mogę tu wybrać. Jak tu nazywać tym słowem różne rzeczy, które się robi z przyjemnością w wolnym czasie?

poniedziałek, 29 września 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 21)

Niedziela minęła mi całkiem dobrze i bardzo ornitologicznie. Obserwowałem: kowaliki, sikorki modraszki, sikorki bogatki, wróble, sójki, kopciuszka, gołębie (skalne i sierpówki), bażanty, dzięcioła zielonego, dzięciołka, pustułkę i „Srokę złodziejkę".

Image Hosted by ImageShack.us
W domu Vingraditich (Fabrizio – Paolo Bordogna, Pippo – Manuela Custer; i Lucia – Kleopatra Papatheologou).

Rossini… Bardzo chciałbym nadrobić zaległości w znajomości jego oper (i w relacjach tutaj, bo był chyba tylko "Kopciuszek"), gdyż czasem wydaje mi się wcale wielkim kompozytorem operowym (a przy tym kimś, kto nie nadyma swoich bohaterów, co jest zabiegiem szczególnie trudnym do zniesienia w operze). Z drugiej strony nie mogę się oprzeć refleksji, że choć przecież wcale stąd nie tak daleko do Mozarta, a przecież bliżej i tak było Haydnowi, czy Jose Martinowi y Soler. Oper obu tych kompozytorów na DVD wcale nie posiadam…

Image Hosted by ImageShack.us
Ninetta (Mariola Cantarero) i sroka (jakby ktoś ptaka nie poznał…) – Sandhya Nagaraja.

U Rossiniego są ciekawe numery zespołowe, humor, a może przede wszystkim znakomite uwertury. Ale brakuje mi – przynajmniej w tym wykonaniu – jakiegoś kontaktu z bohaterami, ich wnętrzem. Ninetta piękna i przez wszystkich kochana? Dlaczego? Uroda rzecz względna, ale Ninetta jest sztywna, a to co śpiewa wcale jej uroku nie przydaje. Giannetto odważny, młody, piękny? Aż za bardzo (to jednak uwaga do Carli Teti, twórczyni kostiumów, która postanowiła nie wiązać ich z żadną konkretną epoką, a scharakteryzować postacie – biały mundur, z baretkami odznaczeń Giannetta wygląda na mundur generalissimusa raczej, niż zwykłego bohaterskiego żołnierza, czy może nawet oficera, ale młodego i grubo poniżej generalskiej rangi). I tak bohater po
bohaterze…

Image Hosted by ImageShack.us
Giannetto – Dmitry Korchak. Gwiazdki na kołnierzyku i samego kołnierzyka nie komentuje…

Wykonanie, które oglądałem pochodzi z Rossini Opera Festiwal (Pesaro, 2007) i jest gruntownie międzynarodowe, z pewną włoską przewagą. Ukazało się w kioskowej serii LaScala (stąd polskie napisy), a przez wydawców chwalone jest raczej za równy poziom wykonawców, niż za obecność gwiazd. Może i stąd moje chłodne podejście, choć właściwie to ja tak wolę – tak, to znaczy wolę równy, pewny zespół, który dobrze dobrano, niż gwiazdy dominujące wykonanie. Może, może… Właściwie nic nie mam przeciwko poszczególnym elementom (uwagi są drobne), rozwinięta rola sroki nawet mnie bawi (choć z drugiej strony sroka – Sandhya Nagaraja – za bardzo gra zagubioną dziewczynkę), różnorodne stroje też nadają operze pewną swobodę, podobnie jak umowna
scenografia. Reżyseria… trochę braków dostrzegałem w prowadzeniu śpiewaków; z drugiej strony przedstawienie oferuje parę bardzo efektownych scen – finał aktu I, czy też woda na scenie w akcie II (te odbicia!), a następnie gaszenie w niej świeczek. Orkiestra (Orchestra Hydn di Bolzano e Trento – gdzieś mi się gubiła za śpiewakami i reżyserią; z tego też powodu nie komentuję chóru (Praski Chór Kameralny) i dyrygenta – Lü Jia. Wszystkie klocki na miejscu i wciąż czegoś brak…

Image Hosted by ImageShack.us
Ojciec Ninetty – Fernando Villabella, czyli Alex Esposito.

Dla tych, którzy nie znają opery, krótkie streszczenie – Ninetta, którą wszyscy kochają, jest służącą w domu Vingraditich. Opinia o niej jest mieszana – lubią ją pan (Fabrizio), kocha wręcz (ze wzajemnością) syn – Giannetto, który właśnie ma wrócić z wojny, lubi służący Pippo, ale nie przepada za nią pani domu – Lucia; może dlatego, że nie podoba jej się afekt syna do służącej?

Image Hosted by ImageShack.us
Podesta (Gottardo) – Michele Pertusi.

Wokół Ninetty robi się gorąco – raz, giną w domu różne rzeczy, dwa – wraca kochający i kochany Giannetto, trzy – wraca jej ojciec-żołnierz, skazany na śmierć (uciekł i jest ścigany), cztery – zaleca się do niej Gottardo, miejscowy podesta, ale zostaje odrzucony. Ninetta dostaje od ojca srebrną łyżeczkę, by ją spieniężyć i pomóc mu w ukrywaniu się przed wymiarem sprawiedliwości; tymczasem z domu ginie srebrna łyżeczka – my (widzowie) wiemy, że to wina sroki, ale oskarżenie pada na Ninettę, bo to ona miała się zaopiekować, a nawet więcej – okazuje się, że sprzedała 'taką samą' (jak wynika z opisu) Isaccowi, handlarzowi. To, plus nieprzychylność podesty, który chętnie się mści za odrzucenie sprawia, że Ninetta zostaje skazana na śmierć.

Image Hosted by ImageShack.us
Isacco – Stefan Cifolelli.

Ninetta nie chce zdradzić ojca – ten zdradza się sam, ale nie tylko jej nie pomaga, ale sobie szkodzi – jako sam skazany nie może świadczyć w obronie córki. Sytuacja wydaje się tragiczna i dla powszechnie lubianej Ninetty pali się już świeczki (w tej
inscenizacji), gdy niemal jednocześnie zachodzą dwa pozytywne wydarzenia – nie dość, że przychodzi ułaskawienie dla ojca, to na dokładkę Pippo i Antonio śledząc srokę złodziejkę, znajdują przedmioty, o których kradzież obwiniono Ninettę w jej gnieździe. (Swoją drogą sroka w tym wykonaniu wydaje się z przykrością dostrzegać co narobiła… i nadal kradnie, co wyraźnie świadczy o zaburzeniach osobowości...) Udaje się wszystko załatwić na czas (na szczęście Gottardo dowiaduje się za późno), a zamiast salwy plutonu egzekucyjnego mamy salwy na wiwat. Co więcej, Lucia poprawiła swoje zdanie o Ninetcie (odżałowawszy na wyrost jej śmierć) i nic nie stoi na przeszkodzie by doszło do szczęśliwego ślubu na zakończenie.

niedziela, 28 września 2008

Gardiner rzecze, albo wielki i bardzo dobry

John Eliot Gardiner w książeczce stanowiącej integralną część płyty z I Symfonią Brahmsa, zadaje retoryczne pytanie:

Co sprawia, że Brahms jest nie tylko bardzo wielkim, ale także bardzo dobrym kompozytorem?

I tu się zacząłem zastanawiać – co oznacza użycie obu określeń (bardzo wielki i bardzo dobry) jako od siebie niezależnych? Gdyby Gardiner mówił po polsku i robił uwagę do namaszczonej składni wykpionej przez Gombrowicza, mówiąc: „Co sprawia, ze Brahms nie tylko wielkim kompozytorem jest, ale także jest kompozytorem bardzo dobrym?”, problemów bym nie miał – ‘wielki kompozytor’ oznaczałoby spiżowy pomnik w historii muzyki, a ‘bardzo dobry kompozytor’ prywatną opinię muzyka i miłośnika muzyki w jednym. Ale to nie jest polszczyzna… Chyba jednak o coś takiego chodzi, gdyż Gardiner rozwijając swoją myśl mówi:

Jego zainteresowanie materią muzyczną absolutne i totalne; jego najwyższa umiejętność operowania nią; jego założenie, jak Bacha, że kontrapunkt jest dzieckiem namiętności a nie kalkulacji – że nie ma konfliktu między techniką i ekspresyjnością, ale raczej że jedna podsyca drugą, a obie są wzajemnie od siebie zależne.

A więc jednak – „wielkość” jako technika, coś dla znawców i muzykologów; oraz „bardzo dobrze” z ekspresyjności, z tego że muzykę nie tylko się czyta, ale i słucha. Ale czy to nie przytyk pod adresem „wielkości” jako takiej?

----
(Oryginał: ‘What makes Brahms not only a very great but also a very good composer? His preoccupation with the material musicae absolute and total; his supreme skill in handling it; his assumption, like Bach, that counterpoint is the child of passion not calculation – that there is no conflict between technique and expressiveness, but rather that one feeds the other, and that both are mutually dependent.

sobota, 27 września 2008

Choroba jako niedoceniany czynnik

Zresztą piwo uważane było wówczas za napój codzienny, a nie wyskokowy, pito go powszechnie; stąd tym łatwiej 8-10% populacji zapadało na chorobę alkoholową, zresztą jak obecnie. Nawiasem mówiąc, gdy przyglądam się dziejom postaci historycznych, śmiem twierdzić, że choroba alkoholowa jest stanowczo niedocenianym czynnikiem sprawczym w historii.
Jerzy Besala "Małżeństwa królewskie. Jagiellonowie" ("Jan Olbracht i niedoszła żona Germaine"), Bellona i MUZA SA. 2006

Nie wiem skąd taka statystyka, ale i z innych źródeł spotkałem się z informacją, że napoje alkoholowe były wręcz popularniejsze niż dzisiaj (choć za Olbrachta wódka dopiero do Polski mogła docierać, może nawet trochę później), więc mnie ona nie dziwi. A i przypadek Olbrachta nie dziwiłby mnie szczególnie.

piątek, 26 września 2008

Staromodny wzór dla młodzieży…

„Sherlock Holmes wziął swoją butelkę z rogu kominka, a podskórną igłę z gustownej safianowej walizeczki. […]
‘Co jest dzisiaj’, zapytałem, ‘morfina, czy kokaina?’
Ociężale podniósł swoje oczy znad starego, wydrukowanego gotyckim pismem tomu, który otwierał.
‘To kokaina’, powiedział, ‘roztwór siedmioprocentowy. Czy chciałbyś także spróbować?’

Arthur Conan Doyle „The Sign of the Four”

Wpada mi w ręce wprowadzenie do przygód Sherlocka Holmesa i taki ‘cymesik’ – mamy niby staromodny kryminałek nawet dla młodzieży, a tu proszę – główny, pozytywny bohater to narkoman… (Bardziej zaś uczenie mówiąc, Conan Doyle chciał zapisać swojego Sherlocka do cyganerii… Wtedy jeszcze (dotyczy to także „religii jako opium dla ludu” Marksa) nie traktowano narkomanii, jako tak poważnego zagrożenia, jak dziś.)

„Sherlock Holmes took his bottle from corner of the mantelpiece, and his hypodermic syringe from its neat morocco case. […]
‘Which is it today,’ I asked, ‘morphine or cocaine?’
He raised his eyes languidly from the old black-letter volume which he had opened.
‘It is cocaine,’ he said, ‘a seven-per-cent solution. Would you care to try it?’

Arthur Conan Doyle „The Sign of the Four”

czwartek, 25 września 2008

Drobiazgi

- Ciekawe! Wciąż dokładnie rozumiem mowę waszą, a przecież was słyszę, jak gdybyście nie z bliska, tylko z planety innej jakiejś przemawiali teraz do mnie.
Teodor Parnicki „Nowa Baśń” (Część I: „Robotnicy wezwani o jedenastej”), PIW (??)

Czytam sobie Parnickiego (to dopiero fantazje, nie dość, że Aron jest własnym bratem bliźniakiem, to jeszcze św. Stanisław ze Szczepanowa odwiedza Tolteków!) i zastanawiam się, czy wówczas (XI w.) uznawano planety za tak odległe jak dzisiaj? Za symbol odległości? Gdyby to pisał ktoś inny może bym nie pytał, ale Parnicki jest gotów grać takimi porównaniami (pamiętam, chyba ze „Śmierci Aecjusza”, gdy prezentuje dialog prowadzony niby to po łacinie z wtrętami greckimi, w którym rozmówcy zastanawiają się, co by z ich rozmowy zrozumiano bez łaciny…). Czy tu też gra?

***

A w katowickiej BWA wystawa „Wszystkie kolory są dozwolone pod warunkiem, że nie przeszkadzają w handlu” - prezentująca prace wykonane z ogólnie dostępnych przedmiotów, które eksponować swoiste kolorowe mozaiki. Każdy może się uśmiać (za 5,5 zł) – choćby oglądając taką ‘posadzkę z kafelek’:
Image Hosted by ImageShack.us
kafelki to… wagi łazienkowe z Ikei.

***

Wymieniałem wczoraj karnet na NOSPR. Z przyjemnością zauważm, że NOSPR będzie miał kierownika artystycznego – Jacka Kaspszyka (od 1 stycznia 2009). Wreszcie. Z programu jestem mniej zadowolony, łatwiej dostrzegając ‘czego brakuje’, niż co jest…

***

Dostałem wczoraj zapowiadanego Gardinera w I Brahmsa (Brahmsa akurat nie brakuje – w 2008 roku NOSPR i Jerzy Semkow postanowili wykonać wszystkie jego symfonie i koncerty, zostały jeszcze dwa wieczory z jego muzyką) – i muszę powiedzieć, że to jest ‘coś’. Nie wiem, czy dobrego jeszcze, ale innego – aż się łapałem za płytę z pytaniem: „co to jest?”; choć przecież symfonie Brahmsa znam, nawet jeśli I może najsłabiej.

Gardiner na płycie nic o Wagnerze nie mówi, więc nie cytuję. Tyle dobrego, że zapowiada ciąg dalszy – już nawet okładki opracowali.

***

Wracając z Katowic widziałem trochę ‘dziwnego’ pt aka. Niestety, przysiadł daleko, ale dobrze widziałem go w locie – brązowa centralna część skrzydeł, czarna część zewnętrzna, dość długi ogon. Czyżby pustułka?

Image Hosted by ImageShack.us

środa, 24 września 2008

Pospacerowo

I znowu nie mam co pisać. Miałem co prawda ambitne plany, by w pociągu zasiąść nad poważną lekturą, ale skończyło się na ‘ćwiczeniu językowym’, w tropikalnej atmosferze wyspy u wybrzeży Kostaryki („The Lost World” Crichtona, który pisać nie potrafi, ale do ćwiczeń językowych ten brak jest nawet dobry), pozwalającej odreagować przedwczesną jesień, nawet jeśli od wczoraj już zgodną z kalendarzem…

Zresztą to trochę deprymujące – ja tu sobie czytam Crichtona a obok ktoś „La Valse” Ravela i „Don Juana”; albo „Historię Śląska” czyniąc z niej notatki. To się nazywa poważne podejście do życia, pracy, studiów… Nawet jeśli pani skrzypaczka (od Ravela i „Don Juana”) narzekała, że tych nowych partii, których każe się uczyć dyrygent zamieniwszy część muzyków między pierwszymi, a drugimi skrzypcami, to ona się uczyć nie zamierza (i rzeczywiście, bez instrumentu jechała do pracy; jej koleżanka, ładna i młoda, jechała z instrumentem, za to nie czytała). A ja w rękach z Crichtonem… ale jatka na wyspie zaczęła się dopiero w pociągu powrotnym.

Cieszę się jednak, że pojechałem – przeziębiony (przeziębienie chodziło za mną parę dni, ale dopadło mnie dopiero w pociągu, którym wracałem z koncertu Christiny Pluhar), po spędzeniu dwóch dni przeważnie w łóżku (z lekturą, z oglądanym filmem, z przygotowywanym obrazkiem-pozdrowieniem dla Dobiasza, a przede wszystkim z chusteczkami higienicznymi) wyjazd podziała ozdrowieńczo, lecząc może nie tyle z przeziębienia, co z samego poczucia, że się jest przeziębionym.

Image Hosted by ImageShack.us


Radość radością, ale zacząłem od wpadki – przy pierwszej próbie zrobienia fotografii okazało się, że mam wyczerpane akumulatory i to – oba zestawy. Zawsze staram się mieć oba naładowane – taka sytuacja świadczy o niezwykłym, nawet jak na mnie, roztargnieniu. Szczęśliwie Muzeum Architektury, od którego rozpocząłem wrocławski spacer, znajduje się blisko Galerii Dominikańskiej, ergo – blisko Media Marktu. Wczoraj to była zresztą jedna z dwóch zalet w obliczu zamknięcia większości wystaw, bądź to ze względu na zmianę dekoracji, bądź ze względu na naradę-spotkanie-dyskusję (nie wiem co, ale przez szybę podziwiałem otwarte notatniki i laptopy). Pozostały drobiazgi do obejrzenia, jak „narodowa” architektura Jana Koszczyca Witkiewicza, kosmiczne miasta Jana Głuszaka (i pomyśleć, że takie rzeczy malowało się w zerówce bez świadomości, że to równe talentom wielkich architektów…), projekty witraży Kazimierza Sichulskiego i parę grafik Piranesiego (a może jeszcze lepsze były projekty mebli Hugo Alvara Henrika Aalto, wystawione obok), ale to wszystko reprezentowane przez niemal pojedyncze dzieła; model katedry w Ulm (zrobiony przez polskich górników w Belgii), fotografie drewnianych kościołów z Małopolski… Drobiazgi, drobiazgi… Już większe wrażenie robiło – i to był drugi duży plus muzeum wczoraj dla mnie – samo poklasztorne wnętrze, z ogrodem na dziedzińcu, ze starymi (no dobrze, odbudowywanymi po zniszczeniach) stropami… Muszę przyznać, że kiedyś to potrafiono budować klasztory…

Image Hosted by ImageShack.us


Do Wrocławia wybrałem się jednak w innym celu – zwiedzenia wreszcie Ogrodu Japońskiego, który podziwiałem poprzednio z zewnątrz, w jakimś pośpiesznym amoku gnając na pociąg. Tym razem był to cel główny, a więc nie spieszyło mi się. Zresztą ogród mały, z aparatem (czyli w dawnym japońskim stylu zwiedzania), powoli chodziłem sobie alejkami, gęsto poprowadzonymi wśród drzew i krzewów, zachwycając się zasadami estetyki, które stały u podstaw jego stworzenia. Wrocławski ogród wydaje się trochę przedobrzony, ale wśród nadciągającej jesieni robił dobre wrażenie. No i ta estetyka – wciąż odkrywam, że do wzorców ze sztuki japońskiej jakoś mi blisko – podziwiam tę surowość, elegancję, nawet tam, gdzie trochę przesadzono z liczbą okazów na metr kwadratowy.

Image Hosted by ImageShack.us


(Nie, nie będę udawał, że po zwiedzeniu Ogrodu Japońskiego wiem, czym różni się kaskada żeńska od męskiej… Opisy umknęły mi zupełnie.)

Image Hosted by ImageShack.us


Z Ogródu Japońskiego udałem się do centrum, obsyczany przez wiewiórkę. Może i miała ona rację – remont Mostu Szczytnickiego (rok temu też go remontowano, zapewne wciąż się go remontuje, ale lokalnie znalazłbym przykłady jeszcze dłuższych remontów…) zmylił mnie (zwłaszcza, że wyciąganie planu miasta Wrocławia z plecaka było jakąś formą mało honorowej kapitulacji wobec braku orientacji przestrzennej…), prowadząc do wykonania kółka, zakończonego przy Moście Grunwaldzkim, skąd udałem się do katedry, wreszcie do niej trafiając w czasie, gdy była ona otwarta i nie odbywała się w niej msza…

Image Hosted by ImageShack.us


Katedrę znałem i nie znałem. Nie mając dobrego przewodnika zadowoliłem się obfotografowaniem paru jej części i zachwytami nad witrażami. I trochę ‘odsapnąć’, choć trudno odpoczywać od nicnierobienia, a tylko snucia się po mieście… Z katedry udałem się (przez rynek) na dworzec, wracając planowo, bez przygód (nie licząc bohaterów Crichtona, u którego dinozaury i Ian Malcolm są coraz lepsze, a ludzie coraz gorsi) i bez kataru, do domu.

Image Hosted by ImageShack.us


PS.

Pozostała mi sencha do wygrzebania na półce, by teraz spokojnie Ogród Japoński powspominać.

wtorek, 23 września 2008

Odkładając na półkę: „Wiedza tajemna” Davida Hockneya

I przyszedł czas by zamieścić notkę na temat zakupu z Zachęty, czyli opowieści Davida Hockneya o jego poszukiwaniu śladów przyrządów optycznych w dziełach dawnych mistrzów (lub, jak woli wydawca: Dawnych Mistrzów). Napisać notkę nie jest łatwo – nie dość, że nie lubię referować tematów na blogu, to z lektury wyłania się kilka tematów, co bardzo wydłuża notkę blogową...

Teza Hockneya-Falco

Początki tej tezy, to początki pewnego “podejrzenia” – mianowicie, że Ingres używał przyrządu optycznego zwanego camera lucida, dość popularnego w XIX wieku. Hockney, jako malarz, było nie było, postanowił poeksperymentować z camerą lucidą. I tak się to zaczęło – Hockney dostrzeł, że rzeczywiście, w szkicach Ingresa widać sposób prowadzenia kreski, który przypominał mu… Andy Warhola. Wiadomo jednak, że Warhol wykorzystywał zdjęcia. To przekonało Hockneya, że Ignres używał rzeczywiście camery lucidy; jeśli nawet potrafił namalować obrazy tak wierne rzeczywistości bez niej, to zwyczajnie wykorzystanie instrumentów optycznych ułatwiało mu prace. A przecież Ingres malował ‘dla pieniędzy’, więc usprawnienie pracy musiało być przez niego miło widziane…

Hockney wiedział też o innych twórcach XIX wiecznych, ale zadał sobie pytania – kto pierwszy użył przyrządów optycznych? Zaczął poszukiwać świadectw i doszedł do poruszającego wniosku – że cały modelunek światłocienia malarstwa renesansu ma swój początek w eksperymentach optycznych…

Ale kto pierwszy? Hockney wskazuje na Flamandów: van Eycka, Campina, van der Weydena. Ale i tego mu nie dość – znajduje ‘światłocieniowe’ twarze u Masaccia (lata 20-te XV wieku), co zaś go prowadzi do intrygującego opisu realistycznego wizerunku florenckiego baptysterium, którym popisywał się Burnelleschi.

I tak, „odkrywszy początki”, Hockney śledzi malarstwo europejskie wskazując na swoistych „fotografów” z przeszłości, niezwykle precyzyjnych w oddawaniu rzeczywistości, tak jakby pokazała ją fotografia (bądź co bądź cyfrowe, bądź chemiczne rozwinięcie camery obscura, również podejrzanej jako źródło malarskiej perfekcji). I tak fotografowie to u Hockneya: da Vinci (usprawnienie techniki malarskiej przy ‘wykorzystaniu optyki’), Giorgione, Rafael, Holbein, Caravaggio, Rembrandt, Vermeer, a później np. Ingres.

Ta lista sugeruje, że Hockney może mylić styl malarski zrodzony w okresie renesansu z ‘wykorzystaniem optyki’. To jednak bardziej złożone. Teza Hockneya jest dwuczęściowa – owi malarze albo wykorzystywali optykę, albo sami nie stosując przyrządów optycznych dostosowali się do wyuczonego (czy wypatrzonego) wzorca, który zrodził się z jakiś przyrządów optycznych, które zawędrowały do pracowni artysty. Nie znaczy to jednak, że Hockney widzi w każdym malarzu ‘optyka’ – jego ‘pozytywni’ bohaterowie, malarze genialni, ale nie stosujący optyki, malujący ‘na oko’, to np. Tycjan, Michał Anioł, Rubens, czy Carracci.

Czego szuka Hockney? Perfekcjonizmu, popisów i… błędów. A przy tym bardzo wyraźnego światłocienia (w tym mocne światło i duże obszary skryte w cieniu) – tego nie widzi się w naturze, ale tak wygląda obraz w camerze obscurze (czy camerze lucidzie). I tak wygląda bardzo wiele obrazów…

Skoro optyka jest tak dobra, to skąd błędy – można zapytać? Otóż w obu przypadkach problemem jest ustawienie ostrości. Poprawienie ostrości, by objąć większy obszar obrazu, daje zwykle drobne niedoskonałości – kilka punktów zbiegu perspektywy, zestawienie ‘pierwszoplanowości’ obiektów inne, niż wynikające z logiki obrazu, przesunięcia i przeskalowania obiektów, obiekty ukazane jakby były na wysokości oczu, a znajdujące się na różnych wysokościach w obrazie, czy też zniekształcone twarze (tak, jakby osoba portretowana poruszyła się między malowaniem górnej, a dolnej części twarzy). I takich błędów (choć bardzo drobnych) Hockney znajduje bardzo dużo, nawet u takiego mistrza jak Caravaggio.

I ich krytyka

Tezy Hockneya-Falco (Charles Falco współpracował od strony fizyczno-naukowej z Hockneyem) zostały krytycznie przyjęte przez historyków sztuki. Krytyka została zbudowana w oparciu o trzy punkty: po pierwsze, można malować ‘fotograficznie’ bez przyrządów optycznych (i można wskazać z nazwiskami takich współczesnych malarzy – swoją drogą, ten aspekt polemiki może być trochę osobisty, Hockney pisze jako malarz, więc wskazuje mu się innych malarzy…); po drugie błędy znalezione przez Hockneya wcale nie muszą o świadczyć o wykorzystaniu optyki, po trzecie wreszcie, przed XVIII wiekiem, gdy to camera obscura stała się popularna przyrządy optyczne były zbyt niedoskonałe, a już na pewno były nie dość doskonałe w XV wieku.

Jeśli chodzi o krytykę, to dwie pierwsze uwagi niezupełnie są trafne – Hockney wie, że taka fotograficzna doskonałość bez przyrządów optycznych jest możliwa (choć bardzo trudna i czasochłonna), stąd druga część jego tezy – postrzeganie rzeczywistości z ‘fotograficznym’ światłocieniem wcale nie jest naturalne i musiało zostać wynalezione – tu można wskazać malarstwo innych kultur, w tym bardzo wyrafinowaną grafikę chińską (Chińczycy też znali przyrządy optyczne, ale Hockney nie dostrzegł ich wpływu na sztukę), które inaczej postrzega rzeczywistość. Jeden wyjątek – malarstwo rzymskie, a dokładniej portrety z Fajum. I Hockney znowu twierdzi swoje – przecież wiadomo, że wtedy znano zwierciadła...

Najtrudniejszym kontrargumentem może być niedoskonałość techniczna zwierciadeł i soczewek w XV wieku, która mogła uniemożliwić wykorzystanie optyki dla malowania obrazów. Hockney (a raczej chyba Charles Falco) przygotował tu listę świadectw z epoki dowodzących, że tego typu ‘sztuczki optyczne’ znano, ale starano się ich sekret zachować w tajemnicy.

Kto ma rację, tego nie wiem. Wiele cech przypisywanych przez Hockneya optyce można uzyskać inaczej. Ale nie wszystkie… Może więc trochę jednego trochę drugiego? ‘Optycy’ łączyli się w jednym cechu z malarzami, ktoś mógł poznać tego typu eksperymenty i dać wzór innym malarzom, stosującym jednak inne techniki…

Fotorealizm jest zły?

Tyle tez Hockneya-Falco, ale nie tylko to jest w „Wiedzy tajemnej”, bo Hockney nie tylko śledzi ‘optykę’, ale i komentuje ją. I to niezbyt pozytywnie… Zresztą, czy to przypadek, że po wynalezieniu fotografii malarstwo współczesne powoli staje się tym, czym jest? To znaczy ucieczką od ‘fotograficznego realizmu’ (z wyjątkami, rzecz jasna).

Hockney twierdzi, że optyka, czy szerzej, technika, określają nasz sposób patrzenia na rzeczywistość. Że sam nie dostrzegłby być może „fotomontaży” Caravaggia, gdyby nie… Photoshop, który daje podobne efekty. I podobne błędy popełniają jego użytkownicy…

W fotografii jego irytację budzi ‘płaskość’ – brak poczucia przestrzeni (w portrecie nie robi to większej różnicy bo wszystko i tak jest skomasowane na małej przestrzeni, ale w pejzażu owszem…), związanie obrazu z jednym punktem widzenia, a przecież nie tak postrzegamy rzeczywistość! Widzimy ją trójwymiarowo, przy użyciu obu oczu, poruszając się. Pouczający jest tu przykład porównania fotografii z pejzażem chińskim – pejzaż na zwoju rozwijając się ilustruje swoistą wędrówkę – wciąż zmieniają się punkty widzenia. Na dokładkę ten zaklęty czas, w jednej chwili, zbyt krótkiej by ukazać istotę rzeczy…

Można się tu doszukiwać różnych podtekstów. Hockney, sam malarz, ma wyraźnie swoją filozofię tej sztuki, poszukując „prawdy” otaczającej go rzeczywistości, której fotograficzny obraz kłamie. Jak więc ma lubić fotorealistycznych dawnych mistrzów? Z drugiej strony powiedzenie, że malarze stosowali optykę, że mieli pomoce w swojej pracy, zmienia hierarchię ich postrzegania. Traci przede wszystkim Caravaggio, trochę nazbyt upozowany, a zyskuje Rubens. Trudno mi uwierzyć, by to przyjęto ze spokojem wśród krytyków i miłośników sztuki…

***

Refleksje Hockneya na temat związków techniki i postrzegania rzeczywistości prowadzą do innego tematu – jego śledczej pasji. W końcu każdy widział wiele obrazów w życiu – co widzieliśmy na nie patrząc? Barwy? Światło? Tematy? Idee? „Fotografie”? Różni autorzy próbują pomóc obserwatorom, powiedzieć coś o kompozycji, wzorcach, powtarzających się symbolach, tle historycznym. Ale wciąż pozostają rzeczy, które omijamy. (U Hockneya jest piękny przykład, niestety nie widzę obrazu w Internecie – chodzi o portret starszej pani wykonany przez duńskiego malarza Christena Købke – portret jest realistyczny, a Hockney pyta – czy kobieta na obrazie zasłania twarz maską? I w tym momencie rzeczywiście to dostrzegam – podpierająca podbródek dłoń, twarz i otaczające ją koronki są na innym planie niż reszta ciała, jakby bardziej z przodu i są przy tym płaskie, jak papierowa maska – nie zauważyłbym tego bez podpowiedzi… Hockey twierdzi, że namalowano je osobno – że to praktyczne, skoro osoba pozująca się męczy, maluje się samą twarz, a resztę według manekina, czy z pamięci…) I właśnie taką podpowiedź Hockney daje. Nie tylko dla obrazów Christena Købke – gdzie jest pierwszy plan, gdzie drugi, co jest ostre, czy wszystko jest na swoim miejscu… Można zapytać, czy to ważne. Zapewne nie. Ale w jakiejś mierze chodzi o to, by w obraz się wczuć. By odmówić mu oczywistości i zacząć prywatne śledztwo w celu znalezienia jego sensu i treści. A wtedy zapewne zobaczy się coś więcej. I jakoś bardziej wzbogacić się przy wizycie w muzeum, czy galerii.

----

David Hockney „Wiedza tajemna” („Sekrety technik malarskich Dawnych Mistrzów”), tłum. Joanna Holzman, Universitas 2007 (wydanie drugie)

poniedziałek, 22 września 2008

Definicja portretu

Portret -- to obraz, w którym nie udały się usta.
John Singer Sargent (a ja cytuję za "Wiedzą tajemną" Davida Hockneya -- a o samych tezach Hockneya-Falco trzeba będzie napisać...)

niedziela, 21 września 2008

Ukłony dla Wszystkich!

Co prawda to nie ja się kłaniam na zdjęciu, ale chętnie się przyłączam!

sobota, 20 września 2008

Nic się nie ukryje

Kanonik krakowski [PAK: Jan Długosz] zdawał się tego nie dostrzegać. „Czujny nauczyciel pilnie chronił uszy swych królów od słyszenia takich zdrożności, a oczy od patrzenia na nie”, pisał Stanisław Orzechowski. To mogło prowadzić do zakłamania moralnego, bo przecież plotki dworskie musiały się przedostawać do uszu inteligentnych skądinąd królewiczów, nie żyli wszak w próżni. W „epokach niemedialnych” całe dnie i wieczory spędzano wówczas na powolnym obgadywania tego, co do obgadywania się nadawało, nie było miejsca na indywidualizm, ludzie żyli stadnie i gadatliwie.
Jerzy Besala „Małżeństwa królewskie. Jagiellonowie” (z rozdziału „Jan Olbracht i niedoszłą żona, Germaine”), Bellona, Muza SA., Warszawa 2006

Czyżby dzisiaj łatwiej było ukrywać informacje niewychowawcze? (Tu konkretnie przykładem jest homoseksualizm króla Władysława Warneńczyka.) Wcale by mnie to nie zdziwiło – media zmieniły zakres postrzegania świata, przede wszystkim oddalając to co bliskie, przybliżając to co dalekie i (zwłaszcza) średnio odległe; podobnie zmieniając także możliwość weryfikacji informacji.

A swoją drogą sąsiedzi są zwykle najlepiej poinformowanymi ludźmi – przed ich czujnym wzrokiem nic się nie ukryje. Ale to zupełnie nowy temat…

piątek, 19 września 2008

Chodzi za mną... Dyzma

Chodzą ostatnio za mną piosenki z musicalu „Dyzma”. Nie chodzi o muzykę (ech, szkoda że recenzenci mieli rację), ale o teksty. Niby oddaliliśmy się nieco od naszych, swojskich ‘Dyzmów’ (nawet jeśli premiera coś za bardzo fascynuje ostatnio pozyskanie jako elektoratu czytelników Faktu...), ale jakoś nie mogę oddalić tego ze swojego postrzegania Polski, gdzieś w sferę politycznej fikcji. Zresztą sam Dyzma nie ma wątpliwości, że jest ponadczasowy i (słowami Wojciecha Młynarskiego) śpiewa:

Dyzma:
Proszę panów i
szanownych dam,
komunikujemy uprzejmie:
zawsze będzie wam
potrzebny cham –
w życiu, w kabarecie czy w Sejmie.

Zawsze będzie wam
potrzebny cham,
delikatny niczym kłonica,
który pięść pod nos
podsunie wam,
a wy się będziecie zachwycać!

Chór:
Człek kulturalny to się tego trochę wstydzi,
człek kulturalny tego jakby nie dowidzi,
leczy gdy ogólną presję na swym karku czuje,
wpada w opresję i antropomorfizuje.

Dyzma:
Co oznacza, co
stwierdzenie to?
W przybliżeniu, drodzy rodacy,
ta antropomor-
fizacja to
twórcza myśl, że prostak jest cacy.

Teraz pora nam
zamykać kram,
wygłaszając morał szczęśliwy:
zawsze będzie wam
potrzebny cham,
i dlatego Dyzma wiecznie żywy!


(Swoją drogą nie wiem jak traktować tę antropomorfizację. Bo przecież Dyzma używając tego słowa sugeruje, że „cham”, czy „prostak” to nie człowiek, że uznanie go za istotę ludzką jest pewnym aktem politycznym, swoistej ucieczki od wolności. Jak dla mnie o jedno słowo za daleko. Interpretacji może być wiele, a ja, tchórzliwie uciekając przed konsekwencjami uznam po prostu, że Młynarskiemu to słowo akurat tu pasowało (z wibrującym ‘r’ – to brzmi!).)

Ale, może jako patriota (chyba mi nie zarzucicie, że ja nie...) nie powinienem znać słów pochodzenia obcego?

Patriota to nie poliglota,
tylko Polak, katolik, swój chłopak.
Przed obcymi nie skacze
a kto myśli inaczej
temu warto solidnie przykopać.

[...]

Nie musimy obcych znać języków
na tłumaczy stać kraj nasz bogaty,
obcy wyraz nam zwłaszcza
jasny umysł zachwaszcza
i na kiegoś nam grzyba te kwiaty!

[...]

Bo ja mam do roboty co lepsze,
niż się skupiać na obcych wyrazach,
nie pozwolę na kpiny,
jestem chłopak gościnny,
ale zawsze drzwi mogę pokazać.

[...]

Patriota to nie poliglota,
jak swym kurdebalansem zahuczy,
to mu świat nogą szasta,
mówiąc z nim mową Piasta.
A kto nie zna polskiego, niech się uczy!

Muszę przyznać, że „Dyzma” to jednak opowieść z myszką. Bo kto dzisiaj wie, co to jest Hispano-Suiza? A kiedyś to było coś! Bohaterowie śpiewają, że przekraczają nią setkę! I to na polskich przedwojennych drogach! Nie dziwi przejęcie i odwaga. Dzisiaj to by musiało być chyba z 200 km/h... Ale wpływy wcale nie są ‘z myszką’...

Ten pęd, ten gaz, ten ruch,
pękają konwenanse i układy stare,
gdy mkniemy tak we dwóch
przed nami Polska od Bałtyku po Saharę.

Przez piach, przez łan, przez gaj
pędzimy oto, a dookoła kraj szczęśliwy,
mocarny, piękny kraj
i my mocarni, bo mocarne mamy wpływy

[...]

Przez piach, przez łan, przez gaj
zdrowe zasady, silna pięść i twarda głowa.
Stworzymy piękny kraj,
a co w nim piękne -
my będziemy decydować!

(I znowu nawias się otwiera. Rano słyszałem Rodaków narzekających na kraj. Ale nie jechali setką w Hispano-Suizie. Ani dwusetką w Maybachu. Było to przykre słuchowisko. Zaczęli od porażki Wisły, a zwłaszcza Lecha, przerobili lustrację, prywatyzację i całą resztę... Aż chciało mi się ten wpis cenzurować dla wewnętrznej równowagi, ale „Dyzmę” już wynotowanego miałem. Dla odprężenia na zakończenie Nina zgadująca gusta Dyzmy, który zasłaniając się Londonem i udając chorobę usiłuje ukryć, że nie ma pojęcia o czym ona śpiewa...)

Nina:
Czemu nie Geraldy?
Zapytam pana w głos.
Czemu nie Wilde, Sinclair Lewis
czy Żeromski?
Ten pański wybór brzmi
niby topora cios
lub pękniętego lodu trzask
w Guberni Tomskiej.

Dlaczego London?
Ach, ja chyba wiem dlaczego -
z pogańską wolą walki,
z twórczym bohaterstwem.
Ale wysłuchać tłumaczenia chcę pańskiego,
proszę nie zbywać mnie
ironią czy szyderstwem.

Swój gust wyjaśniać tutaj
Może pan do woli. Boli?

[...]

Ach, po dyskusji tej
popadłam w dziwny trans:
zgadnę gust pana do muzyki i malarstwa.
Chopin cokolwiek mniej,
zapewne bardziej Brahms,
bliższa jest pańskiej jaźni
ta dźwiękowa warstwa.
Zaś anegdotka liczy się,
gry treścią błyszczy
przeto Matejko jest zapewne panu bliższy
niźli Malczewski
w secesyjnej mgle symboli...
Boli?


Dyzma:
Boli.

czwartek, 18 września 2008

Wówczas będziesz mężczyzną mój synu

Gdy będziesz mógł spojrzeć na zgliszcza dzieła twego życia
I bez słowa zacząć budować je od nowa,
Albo stracić za jednym zamachem zysk z dziesięciu partii
Bez gestu westchnienia;
Gdy będziesz potrafił pozostać ludem, doradzając królom;
Gdy będziesz potrafił kochać wszystkich swoich przyjaciół i braci
Tak, by żaden nie był dla ciebie wszystkim...
...Wówczas będziesz mężczyzna, mój synu.


Rudyard Kipling "If" (fragment, za "Wielkie cywilizacje" Jeana Mathiex, tłum. Grażyny Majcher, Marii Żurowskiej; nie podano tłumaczenia tego fragmentu poematu Kiplinga, a mam tylko oryginał; Świat Książki 2008)

W wieku samodzielnych kobiet warto zaznaczyć, że w niejednej sytuacji 'prawdziwym mężczyzną' okazuje się właśnie kobieta... Ale ideał, jakkolwiek by go zwać, pozostaje. Jean Mathiex cytuje go jako ideał anglosaski, ilustrujący żywotność Wielkiej Brytani i USA – ale jak w przypadku skoncentrowania się na płci brzydkiej przez autora – można pominąć to ograniczenie. I promować ten ideał. I wcielać w życie. (Jak kto potrafi...)

Oryginał:

If you can talk with crowds and keep your virtue,
Or walk with kings--nor lose the common touch,
If neither foes nor loving friends can hurt you;
If all men count with you, but none too much,
If you can fill the unforgiving minute
With sixty seconds' worth of distance run,
Yours is the Earth and everything that's in it,
And--which is more--you'll be a Man, my son!

środa, 17 września 2008

Motywator

Miał być dzisiaj wpis bardzo męski. I pośrednio jest... W końcu cytuję słowa generała Georga S. Pattona:

"Jest tylko jeden rodzaj dyscypliny - DYSCYPLINA DOSKONAŁA. Ludzie nie mogą mieć dobre dyscypliny bojowej i kiepskiej dyscypliny administracyjnej.
Dyscyplina opiera się na dumie z profesjonalizmu żołnierza, na przykładaniu wagi do szczegółów, oraz na wzajemnym szacunku i zaufaniu."


(I oryginał, jakbym coś poplątał... Mam problemy z "profession of arms", które jest pojęciem bardziej złożonym niż sam profesjonalizm żołnierza...)

"There is only one sort of discipline – PERFECT DISCIPLINE. Men cannot have good battle discipline and poor administrative discipline.
Discipline is based on pride in the profession of arms, on menticulous attention to details, and on mutual respect and confidence."


Gdy to zobaczyłem w jego wojennych wspomnieniach to się zachwyciłem - nic tak nie motywuje (przynajmniej mnie) jak wewnętrzne poczucie, że robię coś dobrze, że mogę być z tego (choćby przed sobą) dumny.

Której to dumy i Wam życzę. No... chyba że ktoś jest uprzedzony...

wtorek, 16 września 2008

Lepiej nie płacić, czyli efekt naduzasadnienia

"Zewnętrzne nagrody za działanie sprawiają, że tracimy dla niego zainteresowanie. Edward Deci odkrył, że nagrody pieniężne, jakie otrzymujemy za wykonanie zadanie, zmiejszają wewnętrzną motywację, by je dalej wykonywać. W eksperymencie Marka Leppera dzieci chętnie rozwiązywały łamigłówki. Ale te, które otrzymywały za to nagrody, szybko przestawały się zadaniami interesować, gdy nagrody się skończyły. Więcej chęci do pracy miały te dzieci, który nagród nie dostawały, bądź dostawały je nieoczkiwanie."
Oprac. Dorota Krzemionka, "Emocje, głupku", Charaktery, Wydanie Specjalne 2/2007

Najchętniej zostawiłbym to bez komentarza, ale widzę, że jednak warto wyjaśnić co autor miał na myśli... A warto, gdyś spodziewam się po Czytelnikach, że przygotowali już uzasadnienia płacenia za wykonane prace. I ja inaczej nie sądzę, przynajmniej póki żyję z pracy zarobkowej (a na inne zarobki się przecież nie zanosi). Ale widziałem też na własne oczy (i to u dorosłych) dokładnie ten sam efekt – chętnego wykonywania dodatkowych, niepłatnych prac, póki były niepłatne; i szybkiego zdemoralizowania płaceniem za nie, włącznie z ograniczeniem się (i to niechętnym) do wykonywania tego, za co się płaci.

To przeciwieństwo pozorne – jak wiele wokół nas. W końcu to nie jest tak, że prawdziwa jest albo jedna reguła (wymiana pieniężna jako warunek funkcjonowania gospodarki i zachęta do pracy), albo druga (swoista demoralizacja płacami). Te dwie zasady występują obok siebie, tyle że o tej drugiej o wiele rzadziej pamiętamy. Przypomnienie zadziwiło mnie więc i postanowiłem się nim z Wami podzielić.

PS. Tytuł oryginalnej notki w ramach opracowania Doroty Krzemionki.

poniedziałek, 15 września 2008

Propaganda

"Sonka, jak na przebiegłą niewiastę przystało, doceniła wagę propagandy czy reklamy, choć oczywiscie tych słów, będących przekleństwem naszych czasów, nie znała."
Jezy Besala "Małżeństwa królewskie: Jagiellonowie", Bellona, Muza SA, 2006

Zastanawiam się, co chciał powiedzieć Besala. Dlaczego słowa są przekleństwem? Chyba już raczej kryjąca się za nimi treść? Ale przecież treść wyraźnie istniała (dowodził tego karierowicz Ciołek pisujący dla Sonki)! Więcej – propaganda wydaje się równie stara jak ludzkość.

A może rzeczywiście chodzi o to, że dzisiaj nadużywamy tych słów? Że dostrzegliśmy propagandę i w obronie własnej niezależności, samodzielności intelektu, przeklinamy ją, chociaż jej przeklinanie jest równie niemądre jak przeklinanie dowolnego z praw natury?

A może, po prostu, miał to być zwrot efektownie podsumowujący wiersz ku chwale, bez głębszych podtekstów?

niedziela, 14 września 2008

Owocowy test osobowości

Było ciepło i zamieściłem ‘lodowy’ test osobowości. Jest chłodno – zamieszczam (zachęcony przez Basię) test owocowy. Tłumaczę dość swobodnie.

Jaki owoc wybierasz?

1. Pomarańczę.
2. Jabłko.
3. Banan.
4. Kokos.
5. Ananas.
6. Melon.
7. Mango.
8. Wiśnię* / czereśnię.
9. Winogrona (czarne).
10. Brzoskwinię.
11. Jagody flaszowca siatkowego.
12. Gruszkę.

Pomarańcza.
Jeśli twoim ulubionym owocem jest pomarańcza, oznacza to, że jesteś osobą, która cechuje się trwałą cierpliwością i siłą woli. Lubisz wszystko robić powoli, ale bardzo uważnie i zupełnie nie zrażasz się ciężką pracą. Jesteś raczej nieśmiałym, ale rzetelnym i wiernym przyjacielem. Twój umysł ma skłonności estetyzujące. Wybierasz sobie partnerów z uwagę i rozmysłem; kochasz całym sercem, i nie tylko na próbę. Za wszelką cenę unikasz konfliktów.

Jabłko
Jeśli jabłko jest twoim ulubionym owocem, jesteś ekstrawertyczną, impulsywną i szczerą osobą; często nieco humorzastą. Chociaż może nie najlepiej organizujesz własne życie, jesteś dobrym szefem zespołu; i dobrze dobierasz rzeczy na przyszłość. Zwykle szybko podejmujesz działanie. Ogromnie lubisz podróże . Będąc z partnerem jesteś pełen uroku. Do życia podchodzisz najczęściej z niezrównanym entuzjazmem.

Banan
Jesteś wrażliwy! Czułość, uprzejmość, ciepło i sympatia to natura miłośnika bananów. Zwykle brakuje ci pewności siebie i jesteś z natury nieśmiały. Ludzie często wykorzystują twoją słodką powściągliwość i zwykłą wrażliwość w różnych sytuacjach. Kochasz swojego partnera na każdy sposób, zarówno za przymioty umysłu jak i ciała! Ze względu na to jaki jesteś, twoje związki są zwykle pełne harmonii!

Kokos
[Jako ] miłośnik kokosa jesteś poważną, bardzo zadumaną i kontemplatywną osobą. Chociaż cieszą cię spotkania towarzyskie, najbardziej interesują cię najbliżsi. Masz skłonności do uporu, ale niekoniecznie ryzykanctwa. Przenikliwy, bystry i czujny, starasz się sobie poradzić w każdym możliwym scenariuszu, zwłaszcza w pracy. Potrzebujesz rozumnego partnera, a chociaż namiętność jest dla ciebie ważna, to nie jest najważniejsza.

Ananas
Jesteś szybki w podejmowaniu decyzji, a jeszcze szybszy w działaniu. Jesteś odważny zmieniając [kierunki] swojej kariery; i to jest twoja zaleta. Masz wyjątkowe zdolności organizacyjne i nie straszne są dla ciebie rozmiary zadania do wykonania. Starasz się być samodzielny, szczery i uczciwy w swoich relacjach z innymi. Chociaż nie zawierasz szybko przyjaźni, to jednak je zawarłszy, są one przyjaźniami na całe życie. Rzadko, jeśli w ogóle, zawierasz o czyjeś uczuciowe względy. Twój partner jest zwykle pod wrażeniem twojej niezawodności, ale rozczarowany twoimi zdolnościami do ukazywania własnych uczuć.

Melon
Jesteś prawdziwie nieustraszony i znajdujesz wiele radości w życiu, na własnej jego drodze. Poważnie myślisz o rzeczach do zrobienia. Masz poczucie humoru, a twoja wspaniałomyślna natura sprawia, że dobrze zapisujesz się w pamięci innych ludzi. Jesteś energiczny w swoim życiu zawodowym i posiadasz talent do znajdowania się o właściwym czasie we właściwym miejscu. Lubisz spotkania z nowymi ludźmi i poznawanie nowych miejsc, gdy tylko masz do tego okazję. To twoje poczucie humoru jest tym, co najbardziej przyciąga do ciebie osoby przeciwnej płci. To po prostu czarujące!

Mango
Miłośnik mango to ktoś, z kim należy się liczyć; całkiem często jesteś osobowością o utrwalonych przekonaniach, a wpływanie na ciebie, to trudne zadanie. Masz skłonności do postaw skrajnych, z silnym sympatiami i antypatiami; czasami zaś wręcz chciałbyś kontrolować sytuację. Cieszy cię zaangażowanie w coś, co jest intelektualnym wyzwaniem. Będąc silnym, jak to ty, jesteś w stosunku do swego partnera niby kotek. Dostosowujesz się do swego życia i miłości, dając upust swojej silnej woli gdzie indziej!

Wiśnia/czereśnia
Jeśli to wiśnia (czereśnia) jest twoim ulubionym owocem, życie nie zawsze jest dla ciebie łatwe. Często stanowi dla ciebie wyzwanie, zwłaszcza zawodowe, i okazuje się, że zarobiłeś niewielkie pieniądze zamiast wielkiej sumy. Masz bujną wyobraźnie i często angażujesz się w kreatywne zajęcia. Jesteś bardzo oddany i lojalnym partnerem; ale wyrażanie twoich uczuć stanowi dla ciebie problem. Twój dom jest twoim niebem, a nie kochasz niczego bardziej niż bycia otoczonym przez bliską rodzinę i ukochanego partnera.

(Czarne) winogrona
Jesteś zasadniczo uprzejmą osobą, ale miewasz szybkie rozbłyski humoru, które jak najszybciej studzisz. Cieszysz się pięknem we wszystkich jego formach, włączając w to pięknych ludzi. Jesteś bardzo lubiany ze względu na swoją ciepłą, towarzyską naturę. Znajdujesz swoją radość życia; cieszy cię wszystko, co robisz, począwszy od sposobu w jaki się ubierasz, aż do stylu i rozmachu twojego codziennego życia. Twój partner musi dzielić twoją radość i wigor życia… cieszyć się tym wszystkim, co masz do zaoferowania!

Brzoskwinia
Jak brzoskwinia cieszysz się sokiem życia… to wszystko ta bujna dojrzałość! Jesteś towarzyski, całkiem szczery i otwarty, co tylko przydaje ci wdzięku. Łatwo wybaczasz i zapominasz; oraz wysoce cenisz przyjaźń. Masz w sobie skłonność do niezależności i ambicji, który sprawia, że jesteś naprawdę energiczny. Jesteś idealnym kochankiem, ognistym i namiętnym ale szczerym i wiernym w miłości. Jednak nie lubisz okazywania swojej namiętności publicznie.

Jagody (owoc) flaszowca siatkowego (łac. Annona reticulat)
Jesteś osobą skromną i konserwatywn; która bywa bardzo wrażliwa. Masz skłonności do zadumy i kontemplacji, dlatego też rzadko postępujesz nierozważnie. Jesteś wcale ambitnym człowiekiem, i dobrym we wszystkim co wymaga uwagi i pracy z liczbami. Jesteś szybki w znajdywaniu błędów innych. Poszukując partnera cenisz intelekt bardziej niż wygląd, czy też dawne namiętności. Jesteś zupełnie nieśmiały i źle się czujesz ukazując emocje.

Gruszka
Jeśli coś sobie wbijesz do głowy, możesz to potem kolejno wykonać, ale zasadniczo jesteś raczej niestały i masz problemy z dokończeniem zadań, które rozpocząłeś. Chcesz od razu widzieć efekty swoich działań. Cieszy cię intelektualne pobudzenie i uwielbiasz się włączać w dobre dyskusje. Twoje skłonności sprawiają, że jesteś raczej osobą niespokojną i nerwową, łatwo pobudliwą. Chociaż łatwo nawiązujesz przyjaźnie, trudno jest ci je utrzymać.


*) “Większość ludzi uważa, że wiśnie są zbyt kwaśne, jednak w postaci przetworów, dżemów czy nalewek znajdują wielu miłośników.” Margot i Roland Sophn „Jakie to drzewo” (tłum. Julia Szyndzielorz), Świat Książki 2008.

PS.
Tak sobie i tłumaczę, i sam nie wiem, co bym zjadł. Tak z połowę tej listy… Ale bardziej zajmuje mnie co innego – co jedzą ludzie źli, złośliwi, nieodpowiedzialni, nie radzący sobie w życiu? Bo przecież przedstawiono tu zasadniczo cechy pozytywne, nawet ‘narwanie’ gruszki, czy nieśmiałość banana, wszystkie, to coś co można odbierać z sympatią… Aż można dość do wniosku, że psychopaci, modercy, czy totalitarni wodzowie nie jadają owoców…

sobota, 13 września 2008

Drobiazg

Tematy muzyczne nie chcą się ode mnie oderwać. Wczoraj wygadałem się znajomej, że kupiłem dwóch „czarnych Chopinów” (czyli dwa nagrania z serii „Real Chopin” Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina – gdzie okładki są czarne). Znajoma, Polka zamieszkała we Francji odparła, że serię zna, bo nadawano ją w miejscowym radiu, wraz z wnikliwym opisem jak płytę kupić. Opisem tym bardziej wnikliwym, że odwołującym się do sklepu NIFC… Bo okazuje się, że nazwa serii jest najbardziej międzynarodowa – płyt nie sprzedają Amazony w obcych krajach… W ogóle, trudno ją znaleźć w ofercie sklepów internetowych, a jeśli już gdzieś jest, jak w Merlinie, problemem okazuje się język polski… (Szczęśliwie w NIFC można kupować ‘po angielsku’.) I jak ma wyglądać promocja polskiej muzyki?

***

Swoją drogą wywołałem w domu nie małe zdziwienie odbierając paczkę z dwoma płytami i głośno wymawiając (tak jak się pisze, dla zgrywy):
- Chopin!
- Ty słuchasz Chopina!?
-- usłyszałem w odpowiedzi od Cioci (już z właściwą wymową nazwiska)... No tak, ciągle Bachem i Bachem wyrobiłem sobie ‘ładną’ opinię. Ale przyznaję, że Chopin to zawsze margines moich zainteresowań. Niby nagrań trochę jest, ale jeśli do czegoś wracam to do Preludiów (Blechacz, Argerich), Etiud (Perahia) i Koncertów (fortepianowych*) (Zimerman, Argerich)… Łapię się na tym, że o najczęściej przeze mnie słuchiwanym polskim kompozytorem jest Szymanowski…

---
*) Tu mały przypis – taż oto znajoma, przed ostatecznym wyemigrowaniem z Polski chciała kupić Koncerty fortepianowe Chopina z Zimermanem. Wybrała się więc do ‘poleconego’ sklepu w Gliwicach (polecałem, bo potrafili sprowadzić dla klienta płytę w krótkim czasie) i pyta:
- Czy mają państwo Koncerty Chopina?
- A na jaki instrument?

Do dzisiaj wspominają tę historię nie mogę znajomej wybaczyć, że nie odpowiedziała: Na trąbkę wentylową!

piątek, 12 września 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 20)

Ideą przerywników operowych było nie tylko odrywanie się od polityki (o której kiedyś więcej wspominałem na blogu), ale także powrót do muzyki. Co jednak przerywać, skoro ostatnio spora część wpisów dotyczyła muzyki? Trochę przypadkowo, co prawda… Ale oper słucham nadal i mam nadal materiał na „przerywniki operowe”. Tym razem… sami zobaczcie:

Image Hosted by ImageShack.us
Pani z lewej to: Fortuna (Los – Renate Lenhart); pani z prawej – Cnota (Helrun Gardow). Po środku – Amor (Klaus Brettschneider).

Widać? Ci, którzy którzy widzieli choć jedną realizację operową w reżyserii Jeana-Pierre’a Ponnelle łatwo wytypują – XVII wiek, „Koronacja Poppei” Claudia Monteverdiego. Nagranie z 1979 roku. Niestety, bo odbija się to na jakości (co też widać). Nagrania dokonano w oparciu o produkcję Opery w Zurichu (dyryguje bardzo przeze mnie ceniony Nikolaus Harnoncourt).

Image Hosted by ImageShack.us
Oktawia (Trudeliese Schmidt) i jej niańka (Maria Minetto).

Monteverdi to jeden z moich ulubionych kompozytorów operowych, choć to nie Mozart… Wymaga więcej od reżysera – i muszę tu powiedzieć, że mimo mojego początkowego sceptycyzmu, Jean-Pierre Ponelle daje sobie dobrze radę. Tradycyjnie u niego stroje i dekoracje nawiązują do epoki powstania dzieła, dając estetycznie efekt dla mnie dziwny (spodziewam się zawsze nawiązań do starożytnego Rzymu w przypadku tej opery, choćby nawiązań baśniowych), ale bardzo spójny, jak i cały jego cykl Monteverdiowski.

Image Hosted by ImageShack.us
Zespół wykorzystany przez reżysera. Po środku chyba Valetto (Peter Keller)… Już się w postaciach trzecioplanowych pogubiłem...

Reżyser jest też bardzo precyzyjny – śledzi akcję słowo po słowie, co jednak wymaga uwagi ze strony słuchacza (i znajomości tekstu, mogą być obcojęzyczne napisy); każe też wciąż postaciom symbolicznym pojawiać się na scenie (choć we właściwej akcji są to już przeważnie role nieme). Widzimy więc, gdy Poppea wysławiając Amora zwraca się w jego stronę, a Fortunę – w stronę przeciwną; widzimy też Poppeę w cesarskiej ‘koronie’, gdy o koronacji śpiewa Neron.

Image Hosted by ImageShack.us
Seneka (Matti Salminen).

Sama opera jest (najstarszą) operą o tematyce historycznej i wciąż problemem dla mnie pozostaje, na ile powinienem wykorzystywać wiedzę pochodzącą z innych źródeł. Czyli choćby mieć świadomość ciągu dalszego, daremności pewnych starań, kaprysów Fortuny.

Od strony muzycznej mogę sobie obecnie wyobrazić lepszą obsadę. Ale czy była lepsza w 1979 roku? Wątpię. I Harnoncourt to jeden z najlepszych specjalistów od muzyki dawnej (zwłaszcza wtedy, gdy jeszcze znajomość wykonawstwa dawnego nie była tak powszechna); i śpiewający rolę Ottona Paul Esswood to wykonawca wybitny (zresztą podobnie jak Matti Salminen); i reszta nie odstaje od tak wyznaczonego standardu. Może współczesne wykonanie byłoby bardziej błyskotliwe, ale przyznaję, że ogólne wrażenie jest tu dla mnie lepsze niż we współczesnych realizacjach (ogólne, nie znaczy, że w różnych punktach nowsze produkcje nie bywają lepsze – ale jeśli chodzi o jakieś wyważenie, połączenie rozmaitych atutów, to nagranie wydaje mi się lepsze).

Image Hosted by ImageShack.us
Moja ulubiona para: Druzylla (Janet Perry) i Otton (Paul Esswood).

Libretto, dla nieznających tej opery, w największym skrócie: W państwie rzymskim źle się dzieje, albowiem cesarz Neron słucha filozofa Seneki. W tym oto czasie Otton wraca do swojej Poppei. Poppea okazuje się jednak kochanką cesarza Nerona; i to kochanką rzeczywiście cesarzowi oddaną. Otton cierpi. Cierpi też żona Nerona – Oktawia, co czyni z nich naturalnych sojuszników. Zdesperowana Oktawia sugeruje Ottonowi morderstwo Poppei. Otton się zgadza uzyskawszy pomoc zakochanej w sobie Druzylli. (W międzyczasie Neron z podpuszczenia Poppei, która nie lubi Seneki przywołującego Nerona do obowiązków wobec Oktawii i państwa, wymusza na Senece samobójstwo.) Druzylla pożycza swoje stroje dla niepoznaki Ottonowi, a ten próbuje zabić Poppeę. Jest to jednak zamach nieudany – Poppei strzeże Amor (Poppeę wiodą „w górę” dwie siły – Miłość (Amor) i Fortuna (Los); Cnota jest bezsilna wobec tego sojuszu i jedynie wygrywa moralnie). Otton ucieka, ale wszyscy poznają stroje Druzylli zostaje ona więc aresztowana. Otton reflektuje się, zresztą zaczyna Druzyllę kochać – przyznaje się do winy, oboje chcą wzajemnie oddać za siebie życie, co kończy się (opera barokowa i nawet Neron stanowi wzniosły przykład, przynajmniej chwilami…) na wspólnym zesłaniu. Oktawia także zostaje zesłana. Neron doprowadza do tytułowej koronacji Poppei. Tak mija 160 minut opery. Kurtyna.

Image Hosted by ImageShack.us
I druga para: Poppea (Rachel Yakar) i Neron (Eric Tappy).

czwartek, 11 września 2008

PS. Brahms i Wagner

-- Niech pan spojrzy -- powiedział Mozart -- to jest Brahms. Dąży do zbawienia, ale to jeszcze trochę potrwa.
Dowiedziałem się, że te czarne rzesze wyobrażały wszystkich wykonawców tych głosów i nut, które według boskiego osądu były zbędne w jego partyturach.
-- Niezbyt starannie zinstrumentowane, za wiele roztrwonił materiału -- pokiwał głową Mozart.
Zaraz potem zobaczyliśmy Ryszarda Wagnera kroczącego na czele równie wielkiej armii i czuliśmy, jak te czarne tysiące czepiają się go i jak go wysysają; widzieliśmy, że i on znużony wlókł się jak cierpiętnik.
-- Za czasów mojej młodośći -- zauważyłem ze smutkiem -- obaj ci muzycy uchodzili za swoje największe przeciwieństwa.
Mozart się zaśmiał.
-- Zawsze tak jest. Z pewnego oddalenia tego rodzaju kontrasty stają się coraz bardziej od siebie podobne. Bogate instrumentowanie nie było zresztą osobistym błędem ani Wagnera, ani Brahmsa, było błędem ich epoki.
-- Jak to? I za to muszą teraz tak ciężko pokutować? -- zawołałem z wyrzutem.
-- Oczywiście. To idzie przez różne instancje. Dopiero, kiedy odpokutują winę swoich czasów, okaże się, czy pozostanie jeszcze tyle osobistych walorów, żeby warto było doknać obrachunku.
-- Ale oni obaj nie są temu winni!
-- Oczywiście, że nie. Nie jest również ich winą, że Adam zeżarł jabłko, a przecież muszą za to pokutować.

Hermann Hesse "Wilk stepowy" (tłum. Gabriela Mycielska), Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1992.

---
Co wynotowałem jako komentarz do uwagi Pani Kierowniczki o nieporównywalności Brahmsa i Wagnera. Swoją drogą zerknięcie do Hessego dobrze mi chyba zrobi w przerwie pisania sprawozdania, gdy zaczynam się zżymać, że zbliża się weekend, a ja bym wolał popracować...

PS.
Ale przyznaję, że takie zżymanie trafia mi się po raz pierwszy od długiego czasu...

Gardiner o Wagnerze (albo seans nienawiści)

Obiecałem – zamieszczam. Właściwie to nawet jest po temu czas, skoro francuskie samochody reklamuje się jako niewątpliwie niemieckie Wagnerem… A nawet jeszcze więcej, bo wszystkie te słowa padają w związku z nowym nagraniem Johna Eliota Gardinera – płyty poświęconej Brahmsowi. („Jeszcze więcej” – bo złożyłem zamówienie na tę płytę w sklepie internetowym zanim miałem okazję przeczytać wypowiedzi Gardinera i recenzję płyty w Gramophonie). Tymczasem to właśnie chwaląc Brahmsa Gardiner nie potrafi zapomnieć Wagnerowi tego, że był Wagnerem…

Niestety, fragmenty, w których wymieniono nazwisko Wagnera nie składają się jeszcze w blogową całość, a do pełnej relacji się nie przygotowałem... Tako rzecze John Eliot Gardiner:

„Naprawdę, nie cierpię Wagnera – wszystkiego co reprezentuje – i nawet nie bardzo lubię jego muzykę.”

[Gardiner pytany dlaczego nie gra Wagnera:] „To tak jakbyś w podniebienie, które doskonaliłeś przez lata wybierając między najlepszymi burgundami i winami znad Rodanu – wlał nagle tego strasznego Spätlese, które posiada sporą dawkę parafiny i jest przesiąknięte zapachem owcy – myślę, że [wtedy] twój smak byłby do niczego. Tego się właśnie boję.”

„To co mnie trapi w przypadku Wagnera, od strony technicznej, to jego zapis partii wokalnych oraz brak równowagi między śpiewakami i orkiestrą. Ta gęstość tekstury wydaje mi się nieuleczalna.”

„Ale, czy nie byłbyś nieśmiały, gdyby Wagner był twoim współczesnym? Wtedy był [przecież] Wagner dmący w tę swą ohydnie arogancją trąbkę, że teraz on jest on właśnie tym jednym nowym Beethovenem.”


Podaję oryginały, dla tych, którzy wolą sami tłumaczć:

„I really loathe Wagner – everything he stands for- and I don’t even like his music very much.”

“It’s like if you have a palate that you’ve developed over the years to distinguish between the best Burgundy and Côtes-du-Rhône – then you’re suddenly given this appalling Spätlese that’s actually got a fair dose of paraffin in it as well, and sheep drench – I think your palate would be ruined. Thet’s my fear.”

“With Wagner my concern, on a technical level, is the word setting and the lack of balance between singers and the orchestra. The density of texture looks to me irremediable. […]”

“Well, wouldn’t you be self-conscious if you’d had Wagner as contemporary? There was Wagner blowing his beastly arrogant trumpet – saying that actually he was the one who was the new Beethoven.”


Brahms i Wagner… Wolę tego pierwszego, za dążenie do pewnej klasycznej równowagi, której drugi, romantycznie „szalony” stara się uniknąć. Wyrzucam Wagnerowi, że uparcie pisał opery, a powinien był pisać wyłącznie symfonie (bądź – jeszcze lepiej – poematy symfoniczne). Ale bywają chwilę, że Wagner mnie fascynuje i nigdy nie powiedziałbym takich s łów. A laptopa, gdy piszę te słowa, oparłem o „Der Ring des Nibelungen”… Przynajmniej tyle Wagnerowi jestem winien wdzięczności.

środa, 10 września 2008

Muzyka łagodzi obyczaje

Właściwie to zadziwiające – mamy przysłowie „Muzyka łagodzi obyczaje” o być może jeszcze antycznej proweniencji („Muzyka budzi w sercu pragnienie dobrych czynów.” przypisywane Pitagorasowi), z drugiej strony mamy nie tylko pouczanie dzieci, że gitara basowa stymuluje popęd płciowy, bo powiedzmy, że to pouczanie to znak specyficznej subkultury; nie tylko Platona, który obawiał się zmian w dziecinie muzyki, jako zwiastunów niebezpiecznych przemian społecznych, ale i całą galerię literackich potworów zakochanych w muzyce. Choćby zasłuchanych w Beethovena nazistów u Carpentiera (w „Podróży do źródeł czasu”), Aleksa z „Mechanicznej pomarańczy”, czy dr Lectera z „Milczenia owiec”.

Paradoks? Hipokryzja? Zemsta tych, którym słoń nadepnął na ucho? Może przekonanie, że muzyka jest dobra, ale tylko ta, której sami słuchamy? A może jedynie fragment portretu psychologicznego, który jednocześnie ma uczynić bohatera niepokojąco ludzkim?

Taki Aleks, w filmie zasłuchany w finał IX Symfonii Beethovena (śpiewanej też przez nazistów u Carpentiera...), w rzeczywistości zafascynowany jest brzmieniem orkiestry, jej mocą, energią, których udziela ona słuchaczom. Wysławia on przecież „boskie trąbki”, także w Koncertach brandenburskich Bacha, jakże dalekiego od romantycznego gigantyzmu (dopiero w finale dojrzewa do muzyki kameralnej).

Albo dr Lecter. Pod ręką mam „Milczenie owiec”. Prosi on senator Martin o Wariacje Goldbergowskie w nagraniu Glenna Goulda (niestety, nie mówi, w którym, aż się zastanawiam, czy Harris znał nagrania Goulda, czy tylko słyszał o nich), by się tą muzyką ‘interesować’:

“The Goldberg Variations interested him structurally. Here it came again, the bass progression from the saraband repeated, repeated.”

„Wariacje Goldbergowskie interesowały go strukturalnie...” Czyż nie jest to dobra charakterystyka samego Lectera? Istoty wyłącznie niemal racjonalnej (choć nie pozbawionej rozumienia emocji istot innych), absolutnie logicznej i chłodnej?

Nadal nie potrafię odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak bywa. Dlaczego morderca musi być tak często wyrafinowanym słuchaczem w powieści? Nawet u Lectera mamy kilka wyjaśnień – emocjonalny chłód i logika zilustrowane Bachem, ogólna aura wyrafinowanego intelektualisty, w którym kryje się bestia, czy też ‘pijarowskie’ ocieplenie wizerunku bohatera-mordercy... Która jest prawdziwa?

PS.
Swoją drogą ciężko być prorokiem. Harris pisze:
“In the 1980s, the Golden Age of Terrorism [...]”
(„W latach 80-tych, złotej erze terroryzmu [...]”..)

wtorek, 9 września 2008

O pewnym odwrocie

„Jaki jest prawidłowy moment przerwania działań? W wielu przypadkach w historii bitwę ten, kto znajdował właściwą odpowiedź na to pytanie, nagradzany był zwycięstwem – nagrodą, która rzadko była przyznawana za wojskowe samobójstwo. Tutaj nie było warunków usprawiedliwiające Termopile proporcjonalną korzyścią.”
Tak G. H. Hill (historyk australijski) miał argumentować przeciwko admirałowi Helfrichowi, popierając odwrót HMAS "Perth" i USS "Houston" (dowodził z racji starszeństwa kmdr Weller z HMAS „Perth”, więc argumentacja Hilla jest niejako patriotyczna, co nie szkodzi jej racjonalności) z bitwy na Morzu Jawajskim (a ja notuję za "Burzą nad Pacyfikiem" Zbigniewa Flisowskiego).

Swoją drogą sprawa jest paradoksalna: kmdr Weller wycofując się wpadł na japoński konwój, co było wymarzonym celem wcześniejszej akcji całego zespołu (wówczas nieudanej mimo straty pięciu okrętów, wraz z dowodzącym admirałem Doormanem). Wpadając jednak, jednocześnie musiał toczyć bitwę z przeważającymi siłami japońskimi, w której zarówno „Perth” jak i „Houston” zatonęły. Weller wypełnił więc oczekiwania Helfricha, wraz z poniesieniem największego związanego z nimi kosztu, głównie dlatego, że chciał... tegoż kosztu uniknąć.

poniedziałek, 8 września 2008

Muzyka... do pogawędki

„Muzyka… do pogawędki, do herbaty, do drzemki, że tak powiem: muzyka do niemyślenia. Muzyka, przy której trzeba myśleć, jest nieznośna, męcząca, ale są ludzie, którzy ją preferują; ja uwielbiam muzykę przy której mogę usypiać (dlatego mam tylu wielbicieli)."
Silvestre Revueltas (1899-1940) kompozytor meksykański.(tłumaczenie Marek Skocza, lub Ryszard Siwy -- podaję za programem Filharmonii Śląskiej).

Mogę tylko dodać, że tym tłumaczę sobie fakt, iż dzisiaj nie mogę sobie jego utworu, prezentowanego w piątek, przypomnieć. Wiem, że był, że go słyszałem w swoim foteliku. Ale nic więcej.

niedziela, 7 września 2008

Jest jakby muzyką

Chrystus jest jakby muzyką, która brzmi przez wieki i pociąga ludzi do szczególnego „tańca”.
Józef Tischner „Pomoc w rachunku sumienia”

Dzisiaj trochę wchodzę w rolę Basi, cytując Tischnera. Ale, jakoś mam taki kaprys, tym bardziej, że podczas dyskusji na blogu Pani Kierowniczki przeszukałem we własnych wypisach, co o 'muzyce' mówią 'filozofowie'. I jakoś tak trafiłem...

sobota, 6 września 2008

Uwentura, albo jak zmylić słuchaczy

Wczoraj wybrałem się na pierwszy koncert w nowym sezonie w lokalnej filharmonii. Jak donosiła niemal równie lokalna telewizja, była to „Uwentura meksykańska” (o czym osobiście doniosła mi Ciocia, w końcu nie mogłem jednocześnie słuchać koncertu i oglądać paska informacyjnego na TVP Info…). Program zawierał w pierwszej części trzy utwory trzech kompozytorów (Jose Pablo Moncayo, Ryszarda Siwego, Silvestre Revueltasa) – wszystkie jednoczęściowe. Po przerwie orkiestra rozpoczęła od I Symfonii D-dur Juliána Carrillo. I po Largo – rozległy się brawa. Nie tak spontaniczne jak czasem po trzeciej części VI Czajkowskiego; ale chyba bardziej huczne… I długo trwały. I objęły także znanych mi bywalców, którzy teoretycznie wiedzą kiedy się klaszcze*. I klaszczący wcale nie byli zawstydzeni swoim postępkiem – wprost przeciwnie – dumni zeń… Dyrygent stał spokojnie nie obracając się. A ja zastanawiałem się, jak reagują obecni na sali Meksykanie (z ambasadorem – Raphaelem Stegerą)… Ale potem było lepiej – chyba wszyscy zrozumieli, że to utwór czteroczęściowy, gdyż po Andante sostenuto rozległ się 1 oklask (słownie: jeden), po Scherzo. Allegro non troppo była cisza; a po Allegro con fuoco planowe, normalne brawa, z obrotem dyrygenta o 180 stopni, ukłonami i wstającą z miejsc orkiestrą.

----
*) Teoretycznie. Tylko. Bo już też niejedno słyszałem. A poza tym było spokojnie. Nie widziałem nikogo jedzącego bułkę, choć za mną, w wyjątkowo nieznośnym rzędzie, jakieś podejrzane szelesty torebką i jakby dźwięki kruszenia bułki się pojawiły....

piątek, 5 września 2008

Historiografia użyteczności publicznej

„Do niedawna polska historiografia użyteczności publicznej wykorzystywała Falkenberga jako przedstawiciela obłudy Krzyżaków; w rzeczywistości dominikanin pisał z własnej woli i nienawiści, skazany zresztą niebawem przez dominikanów za kłamstwa na dożywotnie więzienie, a Satira – na spalenie.”
Jerzy Besala „Małżeństwa królewskie. Piastowie”, Bellona, Muza S.A., Warszawa 2006

Ależ podoba mi się to określenie! Zresztą zacytowałem i resztę – do końca akapitu, bo nie dość, że ‘historiografia użyteczności publicznej’ wciąż jest obecna (może tylko Krzyżacy zeszli jej z muszki); to jeszcze łatwo zapomina się, iż nienawiść może płynąć prosto z serca i być szczera. Nawet posiadanie odmiennych poglądów może być szczere. I chwilami uargumentowane. A przecież tak łatwo przypisać to manipulacji, propagandzie, złemu wyrachowaniu...

***

Właściwie to jest tu jeszcze parę rzeczy do zauważenia, bo Satira Falkenberga dotyczyła zarzutu bigamii wobec Jadwigi Andegaweńskiej.

***

Pod poprzednim wpisem rememberme.blog.pl napisała, że takie anegdotki to ‘świeższe spojrzenie na historię’. I trochę się z tym Besala by zapewne zgodził, bo czasem pisze w opozycji do ‘oficjalnej’ historiografii, dla której takie tematy wydają się zbyt lekkie i niepoważne. Bo i czy można sobie wyobrazić, że ktoś podejmuje się napisać pracę doktorską na temat: „Czy Jadwiga Andegaweńska została zdeflorowana przez Wilhelma Habsburga w Krakowie, w sierpniu 1385 roku”?! Wydaje mi się, że nie wypada tego tematu podejmować. Tymczasem nie jest on tak błahy – od tego faktu zależy legalność małżeństwa Jadwigi (świętej, nawiasem mówiąc) z Jagiełłą, a więc fundamentu późniejszej unii z Litwą. Ale historycy wolą analizować wielką politykę. Przypominają w tym dawnych panów krakowskich – jedni i drudzy chcą by do dopełnienia małżeństwa nie doszło. Jedni wykorzystali straże, drudzy wolą przychylne Jadwidze dokumenty.

Nie wypada zresztą nie tylko dlatego, że Jadwiga to święta, i że mówienie o niej czegokolwiek złego (jak określenie jej jako bigamistki) jest ‘niepatriotyczne’; ale i dlatego, że choć daleko odeszliśmy od marksistowskiego* spojrzenia na historię, przywracając w niej znowu miejsce jednostce, to jednak wciąż jednostka, ze swoimi uczuciami i osobowością, jest postacią drugoplanową. Tymczasem ilekroć czytam, że politycy mając wspólne interesy nie potrafili się dogadać, zadaję sobie w głowie pytanie, jakimi byli osobowościami – co mówili przy spotkaniach w cztery oczy, jak się zachowywali. Wydaje mi się, że często to jest klucz do tych zagadek. Owszem, w przypadku mediewistyki zwykle niedostępny dla historyków, ale czyż choć nie mogą oni od czasu do czasu dać do zrozumienia, że o tym myślą? A przykładów mamy wiele (choćby dostarczonych przez Besalę) – jak na przykład Kazimierz Wielki, którego trudno zrozumieć bez świadomości jego woli życia? Tymczase historia zapisana w pamięci przez szkołę pozbawiona jest zwykle tych przeróżnych smaczków i afer (w tym ‘łóżkowych’, jak historii Klary Zach, czy Krystyny Rokiczanki...).

---
*) Tak zupełnie na marginesie: jaka szkoda, że Marks nie pisał świadomy teorii Freuda. „Podświadomość klasowa”, rozpatrywanie polityki przez ego, id i superego klasowe! Przecież to fantastyczne pole do historycznej ‘zabawy’. I bardziej prawdziwe od ‘świadomości klasowej’.

czwartek, 4 września 2008

Psychozabawa dla ochłody (i niczego więcej)

Charaktery (wrzesień 2008) cytują wśród ‘psychowieści’ badania dr Alana Hirscha (Smell and Taste Research Foundation, Chicago) łączące ulubiony rodzaj lodów z charakterem. A że jest jeszcze ciepło, to notuję. I tak:

Lody waniliowe wybierają osoby o barwnej osobowości, impulsywne i niebojące się podejmować ryzyka; stawiające sobie wysokie cele i wiele oczekujące od siebie; ceniące bliskie więzi rodzinne; sugestywne, ekspresyjne i idealistyczne. Na stronie http://www.personalityquiz.net/foodtests/icecream.htm, gdzie opisane jest badanie Hirscha, typową konsumentkę lodów waniliowych określono jako „usychające z miłość gospodynie domowe”.

Lody czekoladowe wybierają osoby o żywym usposobieniu, kreatywne, ekstrawertywne, nieznoszące rutyny, czarujące, dobrze ubrane i uwodzicielskie, lubiące być w centrum uwagi, często dusze towarzystwa. Tym razem typowi konsumenci to „prawdziwa kobieta” i „macho”.

Lody orzechowe wybierają osoby sumienne i pracowite, ceniące porządek i ostrożne, często konserwatywne w kwestiach etyki. Po ten smak sięgają też ambitni perfekcjoniści lubiący współzawodniczyć i dowodzić, agresywni w rywalizacji sportowej. Typowy konsument to „sekretarka” lub „kierownik”.

Lody bananowe wybierają osoby uczciwe, hojne, empatyczne i wyrozumiałe. Konsumenci preferujący ten smak są określani jako: „doskonały mąż”, „doskonała żona”, doskonały rodzic” lub „doskonałe dziecko”.

Lody truskawkowe wybierają osoby introwertyczne i nieśmiałe, sceptyczne, pesymistyczne i marudne, o dużym poziomie samokrytycyzmu, niskiej samoocenie, łatwo wpadające w poczucie winy, przykładające dużą wagę do szczegółów. Konsument lubiący ten smak to „biurokrata” lub „dziennikarz”.

Lody z kawałkami czekolady wybierają osoby hojne, ambitne, kompetentne i utalentowane, lubiące rywalizację, ale niepotrafiące przegrywać, przebojowi wizjonerzy i zdobywcy. Typowi konsumenci to „osoby odnoszące sukcesy w szkole” i „liderzy w miejscu pracy”.


Jest ciepło, można pomyśleć co by się chciało i sprawdzić, że nie pasuje – zapraszam. Że nie pasuje wiem, bo sprawdzałem na sobie. Wyszło mi, że powinienem lubić lody truskawkowe, a lubię czekoladowe.

środa, 3 września 2008

Kiedy zejść ze sceny

Lars Ulrik Mortensen: [...] Ale zdecydowałem się nie grać więcej niektórych dzieł, takich jak Wariacje Goldbergowskie.
Brian Robins: Dlaczego?
Lars Ulrik Mortensen: Ponieważ teraz wiem dokładnie, co chcę w odpowiednich momentach Wariacji Goldbergowskich osiągnąć. I musiałem zprzyjąć do wiadomości fakt, że moje palce tego nie potrafią. [...]
Lars Ulrik Mortensen (duński klawesynista i dyrygent, lat 51) w rozmowie z Brainem Robinsem, Golbderg nr 51.

Parę lat temu pewien mój znajomy, spoglądając na sędziwego i nie zawsze rozumiejącego ducha czasów profesora stwierdził, że chciałby wiedzieć, kiedy sam powinien "zejść ze sceny". Lars Ulrik Mortensen wie (choć dotyczy to tylko części repertuaru). To gorzka wiedza. ale chwała mu za to, że potrafi się przyznać.

wtorek, 2 września 2008

Bądźcie więc naśladowcami Boga

Czasem zastanawiam się, jak wiele wniosło chrześcijaństwo oryginalności do naszej kultury. Buntuję się wobec przeceniania jego wpływu, tym bardziej że widzę jak od niego się ucieka... I bynajmniej nie mam tu na myśli laicyzacji... Ale przecież w kulturze są obecne rzeczy, które Grekom, czy europejskim barbarzyńcom (w sensie nie-Grekom, nie chodzi mi tu o pejoratywną ocenę ludów) do głowy by nie przyszły. Choćby widzę u św. Pawła takie zdanie (List do Efezjan, 5,1): Bądźcie więc naśladowcami Boga jak umiłowane dzieci i żyjcie w miłości na wzór Chrystusa, który nas umiłował i samego siebie wydał za nas jako dar i ofiarę na woń przyjemną dla Boga.

Bogowie greccy bywali niemoralni i Sokrates u Platona rozważał, czy może od nich zależeć moralność. Co prawda na Sokratesa czekał wyrok za bezbożność; ale i w kulturach Bliskiego Wschodu, choć bogowie określali nakazy moralności, sami nie byli wzorcami do naśladowania. Bogów się jedynie słuchało, ale nie naśladowało -- a to zaleca św. Paweł.

Potem będziemy mieć "Naśladowanie Chrystusa", czy też pytania: "Co by Jezus zrobił?" - wszystko to dziedzictwo tej myśli Pawła (a pośrednio i wniosek z uznania boskiej natury Jezusa). I to wciąż gdzieś tkwi, nawet jeśli wielu zamyka na to oczy. Swoją drogą ta ucieczka przed ewangeliczną oryginalnością podkreśla wyjątkowość tej myśli. Bo jakże inaczej skoro i dzisiaj, nawet zadeklarowani chrześcijanie skrywają się przed naśladowaniem Jezusa, zadowalając się bardziej konwencjonalnymi wzorcami (co piszę także w reakcji na van Doornika i jego "Franciszka z Asyżu, proroka naszych czasów" - bo właśnie św. Franciszek to przykład naśladowania ewangelicznego ideału, aż do pojawienia się wątpliwości, czy pewne naśladowane gesty nie staną się obrazem nie tyle świętości, co szyderstwa).

poniedziałek, 1 września 2008

I znowu tłumaczenie

Że z językiem obcym najlepiej zabawiać się lekkimi powieściami, to i czytam „Milczenie owiec”. W dwóch wersjach, bo w kioskach pojawiło się też w serii „Męska rzecz – poczytać” (czy jakoś tak), tłumaczenie Andrzeja Szulca. No i sami zobaczcie:

"So the FBI is going to the girls like everything else, ha, ha." He added the tobacco smile he uses to separate his sentences.
"The Bureau's improving, Dr Chilton. It certainly is."


Wersja polska:

"Zatem i w FBI przerzucają się na dziewczęta, jak wszędzie, cha, cha. — Dorzucił do tego kwaśny uśmieszek, którym zwykł przedzielać zdania.
— Biuro idzie z duchem czasu, doktorze Chilton, nie da się ukryć."


Myślałem nawet przez chwile, że tłumacz robi to celowo, a przecież odpowiedź Clarice Starling, to nie tylko ocena zmian w FBI, ale także wyraz niechęci do Chiltona; tymczasem kilka stron dalej przeczytałem jak Andrzej Szulc przetłumaczył tytuł Chiltona, czyli PhD: „doktor filozofii”...

PS.
A Mykietyn wybitnym twórcą (może nawet Wielkim Twórcą) jest! (Co dodaję, a propos wczoraj słuchanej płyty.)