I znowu nie mam co pisać. Miałem co prawda ambitne plany, by w pociągu zasiąść nad poważną lekturą, ale skończyło się na ‘ćwiczeniu językowym’, w tropikalnej atmosferze wyspy u wybrzeży Kostaryki („The Lost World” Crichtona, który pisać nie potrafi, ale do ćwiczeń językowych ten brak jest nawet dobry), pozwalającej odreagować przedwczesną jesień, nawet jeśli od wczoraj już zgodną z kalendarzem…
Zresztą to trochę deprymujące – ja tu sobie czytam Crichtona a obok ktoś „La Valse” Ravela i „Don Juana”; albo „Historię Śląska” czyniąc z niej notatki. To się nazywa poważne podejście do życia, pracy, studiów… Nawet jeśli pani skrzypaczka (od Ravela i „Don Juana”) narzekała, że tych nowych partii, których każe się uczyć dyrygent zamieniwszy część muzyków między pierwszymi, a drugimi skrzypcami, to ona się uczyć nie zamierza (i rzeczywiście, bez instrumentu jechała do pracy; jej koleżanka, ładna i młoda, jechała z instrumentem, za to nie czytała). A ja w rękach z Crichtonem… ale jatka na wyspie zaczęła się dopiero w pociągu powrotnym.
Cieszę się jednak, że pojechałem – przeziębiony (przeziębienie chodziło za mną parę dni, ale dopadło mnie dopiero w pociągu, którym wracałem z koncertu Christiny Pluhar), po spędzeniu dwóch dni przeważnie w łóżku (z lekturą, z oglądanym filmem, z przygotowywanym obrazkiem-pozdrowieniem dla Dobiasza, a przede wszystkim z chusteczkami higienicznymi) wyjazd podziała ozdrowieńczo, lecząc może nie tyle z przeziębienia, co z samego poczucia, że się jest przeziębionym.
Radość radością, ale zacząłem od wpadki – przy pierwszej próbie zrobienia fotografii okazało się, że mam wyczerpane akumulatory i to – oba zestawy. Zawsze staram się mieć oba naładowane – taka sytuacja świadczy o niezwykłym, nawet jak na mnie, roztargnieniu. Szczęśliwie Muzeum Architektury, od którego rozpocząłem wrocławski spacer, znajduje się blisko Galerii Dominikańskiej, ergo – blisko Media Marktu. Wczoraj to była zresztą jedna z dwóch zalet w obliczu zamknięcia większości wystaw, bądź to ze względu na zmianę dekoracji, bądź ze względu na naradę-spotkanie-dyskusję (nie wiem co, ale przez szybę podziwiałem otwarte notatniki i laptopy). Pozostały drobiazgi do obejrzenia, jak „narodowa” architektura Jana Koszczyca Witkiewicza, kosmiczne miasta Jana Głuszaka (i pomyśleć, że takie rzeczy malowało się w zerówce bez świadomości, że to równe talentom wielkich architektów…), projekty witraży Kazimierza Sichulskiego i parę grafik Piranesiego (a może jeszcze lepsze były projekty mebli Hugo Alvara Henrika Aalto, wystawione obok), ale to wszystko reprezentowane przez niemal pojedyncze dzieła; model katedry w Ulm (zrobiony przez polskich górników w Belgii), fotografie drewnianych kościołów z Małopolski… Drobiazgi, drobiazgi… Już większe wrażenie robiło – i to był drugi duży plus muzeum wczoraj dla mnie – samo poklasztorne wnętrze, z ogrodem na dziedzińcu, ze starymi (no dobrze, odbudowywanymi po zniszczeniach) stropami… Muszę przyznać, że kiedyś to potrafiono budować klasztory…
Do Wrocławia wybrałem się jednak w innym celu – zwiedzenia wreszcie Ogrodu Japońskiego, który podziwiałem poprzednio z zewnątrz, w jakimś pośpiesznym amoku gnając na pociąg. Tym razem był to cel główny, a więc nie spieszyło mi się. Zresztą ogród mały, z aparatem (czyli w dawnym japońskim stylu zwiedzania), powoli chodziłem sobie alejkami, gęsto poprowadzonymi wśród drzew i krzewów, zachwycając się zasadami estetyki, które stały u podstaw jego stworzenia. Wrocławski ogród wydaje się trochę przedobrzony, ale wśród nadciągającej jesieni robił dobre wrażenie. No i ta estetyka – wciąż odkrywam, że do wzorców ze sztuki japońskiej jakoś mi blisko – podziwiam tę surowość, elegancję, nawet tam, gdzie trochę przesadzono z liczbą okazów na metr kwadratowy.
(Nie, nie będę udawał, że po zwiedzeniu Ogrodu Japońskiego wiem, czym różni się kaskada żeńska od męskiej… Opisy umknęły mi zupełnie.)
Z Ogródu Japońskiego udałem się do centrum, obsyczany przez wiewiórkę. Może i miała ona rację – remont Mostu Szczytnickiego (rok temu też go remontowano, zapewne wciąż się go remontuje, ale lokalnie znalazłbym przykłady jeszcze dłuższych remontów…) zmylił mnie (zwłaszcza, że wyciąganie planu miasta Wrocławia z plecaka było jakąś formą mało honorowej kapitulacji wobec braku orientacji przestrzennej…), prowadząc do wykonania kółka, zakończonego przy Moście Grunwaldzkim, skąd udałem się do katedry, wreszcie do niej trafiając w czasie, gdy była ona otwarta i nie odbywała się w niej msza…
Katedrę znałem i nie znałem. Nie mając dobrego przewodnika zadowoliłem się obfotografowaniem paru jej części i zachwytami nad witrażami. I trochę ‘odsapnąć’, choć trudno odpoczywać od nicnierobienia, a tylko snucia się po mieście… Z katedry udałem się (przez rynek) na dworzec, wracając planowo, bez przygód (nie licząc bohaterów Crichtona, u którego dinozaury i Ian Malcolm są coraz lepsze, a ludzie coraz gorsi) i bez kataru, do domu.
PS.
Pozostała mi sencha do wygrzebania na półce, by teraz spokojnie Ogród Japoński powspominać.
środa, 24 września 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz