środa, 24 września 2008

Pospacerowo

I znowu nie mam co pisać. Miałem co prawda ambitne plany, by w pociągu zasiąść nad poważną lekturą, ale skończyło się na ‘ćwiczeniu językowym’, w tropikalnej atmosferze wyspy u wybrzeży Kostaryki („The Lost World” Crichtona, który pisać nie potrafi, ale do ćwiczeń językowych ten brak jest nawet dobry), pozwalającej odreagować przedwczesną jesień, nawet jeśli od wczoraj już zgodną z kalendarzem…

Zresztą to trochę deprymujące – ja tu sobie czytam Crichtona a obok ktoś „La Valse” Ravela i „Don Juana”; albo „Historię Śląska” czyniąc z niej notatki. To się nazywa poważne podejście do życia, pracy, studiów… Nawet jeśli pani skrzypaczka (od Ravela i „Don Juana”) narzekała, że tych nowych partii, których każe się uczyć dyrygent zamieniwszy część muzyków między pierwszymi, a drugimi skrzypcami, to ona się uczyć nie zamierza (i rzeczywiście, bez instrumentu jechała do pracy; jej koleżanka, ładna i młoda, jechała z instrumentem, za to nie czytała). A ja w rękach z Crichtonem… ale jatka na wyspie zaczęła się dopiero w pociągu powrotnym.

Cieszę się jednak, że pojechałem – przeziębiony (przeziębienie chodziło za mną parę dni, ale dopadło mnie dopiero w pociągu, którym wracałem z koncertu Christiny Pluhar), po spędzeniu dwóch dni przeważnie w łóżku (z lekturą, z oglądanym filmem, z przygotowywanym obrazkiem-pozdrowieniem dla Dobiasza, a przede wszystkim z chusteczkami higienicznymi) wyjazd podziała ozdrowieńczo, lecząc może nie tyle z przeziębienia, co z samego poczucia, że się jest przeziębionym.

Image Hosted by ImageShack.us


Radość radością, ale zacząłem od wpadki – przy pierwszej próbie zrobienia fotografii okazało się, że mam wyczerpane akumulatory i to – oba zestawy. Zawsze staram się mieć oba naładowane – taka sytuacja świadczy o niezwykłym, nawet jak na mnie, roztargnieniu. Szczęśliwie Muzeum Architektury, od którego rozpocząłem wrocławski spacer, znajduje się blisko Galerii Dominikańskiej, ergo – blisko Media Marktu. Wczoraj to była zresztą jedna z dwóch zalet w obliczu zamknięcia większości wystaw, bądź to ze względu na zmianę dekoracji, bądź ze względu na naradę-spotkanie-dyskusję (nie wiem co, ale przez szybę podziwiałem otwarte notatniki i laptopy). Pozostały drobiazgi do obejrzenia, jak „narodowa” architektura Jana Koszczyca Witkiewicza, kosmiczne miasta Jana Głuszaka (i pomyśleć, że takie rzeczy malowało się w zerówce bez świadomości, że to równe talentom wielkich architektów…), projekty witraży Kazimierza Sichulskiego i parę grafik Piranesiego (a może jeszcze lepsze były projekty mebli Hugo Alvara Henrika Aalto, wystawione obok), ale to wszystko reprezentowane przez niemal pojedyncze dzieła; model katedry w Ulm (zrobiony przez polskich górników w Belgii), fotografie drewnianych kościołów z Małopolski… Drobiazgi, drobiazgi… Już większe wrażenie robiło – i to był drugi duży plus muzeum wczoraj dla mnie – samo poklasztorne wnętrze, z ogrodem na dziedzińcu, ze starymi (no dobrze, odbudowywanymi po zniszczeniach) stropami… Muszę przyznać, że kiedyś to potrafiono budować klasztory…

Image Hosted by ImageShack.us


Do Wrocławia wybrałem się jednak w innym celu – zwiedzenia wreszcie Ogrodu Japońskiego, który podziwiałem poprzednio z zewnątrz, w jakimś pośpiesznym amoku gnając na pociąg. Tym razem był to cel główny, a więc nie spieszyło mi się. Zresztą ogród mały, z aparatem (czyli w dawnym japońskim stylu zwiedzania), powoli chodziłem sobie alejkami, gęsto poprowadzonymi wśród drzew i krzewów, zachwycając się zasadami estetyki, które stały u podstaw jego stworzenia. Wrocławski ogród wydaje się trochę przedobrzony, ale wśród nadciągającej jesieni robił dobre wrażenie. No i ta estetyka – wciąż odkrywam, że do wzorców ze sztuki japońskiej jakoś mi blisko – podziwiam tę surowość, elegancję, nawet tam, gdzie trochę przesadzono z liczbą okazów na metr kwadratowy.

Image Hosted by ImageShack.us


(Nie, nie będę udawał, że po zwiedzeniu Ogrodu Japońskiego wiem, czym różni się kaskada żeńska od męskiej… Opisy umknęły mi zupełnie.)

Image Hosted by ImageShack.us


Z Ogródu Japońskiego udałem się do centrum, obsyczany przez wiewiórkę. Może i miała ona rację – remont Mostu Szczytnickiego (rok temu też go remontowano, zapewne wciąż się go remontuje, ale lokalnie znalazłbym przykłady jeszcze dłuższych remontów…) zmylił mnie (zwłaszcza, że wyciąganie planu miasta Wrocławia z plecaka było jakąś formą mało honorowej kapitulacji wobec braku orientacji przestrzennej…), prowadząc do wykonania kółka, zakończonego przy Moście Grunwaldzkim, skąd udałem się do katedry, wreszcie do niej trafiając w czasie, gdy była ona otwarta i nie odbywała się w niej msza…

Image Hosted by ImageShack.us


Katedrę znałem i nie znałem. Nie mając dobrego przewodnika zadowoliłem się obfotografowaniem paru jej części i zachwytami nad witrażami. I trochę ‘odsapnąć’, choć trudno odpoczywać od nicnierobienia, a tylko snucia się po mieście… Z katedry udałem się (przez rynek) na dworzec, wracając planowo, bez przygód (nie licząc bohaterów Crichtona, u którego dinozaury i Ian Malcolm są coraz lepsze, a ludzie coraz gorsi) i bez kataru, do domu.

Image Hosted by ImageShack.us


PS.

Pozostała mi sencha do wygrzebania na półce, by teraz spokojnie Ogród Japoński powspominać.

Brak komentarzy: