sobota, 22 listopada 2008

Peri i raj, i co z niej zrobiono

Listopad był ostatnim w tym roku miesiącem z „większymi” zakupami płytowymi. Na moim biurku wylądował m.in. „Raj i Peri” Roberta Schmunna. (Wylądował zresztą dość twardo, z wybitymi zębami, w których pudełko nie potrafi już utrzymać płyt.) Samo oratorium (określenie dyskusyjne, a przynajmniej autor opisu w książeczce – Benjamin-Gunnar Cohrs – się z nim nie zgadza) robi na mnie średnie wrażenie. Zafrapował mnie za to „szczególik” jego historii.

Żeby jednak o tym „szczególiku” opowiedzieć, muszę streścić libretto. Otóż Peri to postać z perskiej mitologii – duszek żywiący się zapachami, potomkini upadłego anioła i śmiertelniczki, w oryginale piękna i złośliwa, u Schumanna już chyba tylko piękna. (Sama historia, nawiązując do mitologii perskiej, pochodzi z Lalla Rookh Thomasa Moore’a.) Peri, jako nieczysta, nie może dostać się do raju. Błaga, prosi – efekt jest taki, że pozwala się jej warunkowo do niego wkroczyć. Tyle, że warunek jest bardzo niekonkretny – ma dostarczyć najdroższy niebu podarunek.

Peri szuka. W pierwszej części szuka w Indiach, gdzie szlachetny wojownik prowadzi wojnę z tyranem Ganzą. Ginie w bitwie. Peri jest przekonana, że krew bohatera będzie najcenniejszym darem.

Część druga: okazało się, że jednak nie – Peri kąpie się w źródłach Nilu (wówczas nieodkrytych jeszcze), a następnie spływa nim. W Egipcie napotyka epidemię. Udaje się do oazy, gdzie spotyka młodzieńca, który chory postanowił nie zarażać swej ukochanej. Ta jednak, pełna miłości, podążyła za nim. Oboje umierają. Peri ‘chwyta’ ostatnie westchnienia kochanków i z nimi spieszy do nieba.

Część trzecia: znowu na próżno. Peri udaje się do starożytnej Syrii, gdzie spotyka inne Peri. W świątyni słońca w Baalbek Peri widzi dziwną scenę: stary grzesznik natyka się na pięknego i młodego chłopca. Ale nie robi mu krzywdy, gdyż bezbronny chłopiec ukląkł do modlitwy. To uderza grzesznika – klęka i modli się wśród łez o wybaczenie win. Peri spieszy z krwią pokutującego do bram raju.

Tyle Emil Freshsig i Robert Schumann w oparciu o Lalla Rookh Thomasa Moore’a, co zaś ja notuję jedynie za Benjamin-Gunnar Cohrs (na śledzenie treści z muzyką jeszcze przyjdzie czas). Tu przychodzi miejsce na ów „szczególik” – historia otóż jest niesforna i nie zostawiła dzieła Schumanna w spokoju – w czasie pierwszej wojny światowej uczyniono z niego obraz gloryfikujący śmierć żołnierzy na polu chwały. W czasie drugiej, Joseph Goebbels zamówił u Maxa Gebharda aranżację dzieła, która podkreślałaby element ofiary przez śmierć. Ta wersja miała swoją premierę w 1943 roku. Oczywiście, kto chciałby po klęsce Niemiec słuchać oratorium Schumanna opiewającego śmierć walecznych żołnierzy Wehrmachtu i SS? I tak o dziele zapomniano – na kilkadziesiąt lat.

I oto ilustracja, że dzieło potrafi być bezbronne jak dziecko i łatwo je skrzywdzić. Należy więc dzieł bronić przed złym dotykiem.

PS.
Prześledziłem libretto samodzielnie i poprawiłem jeden błąd, jaki wkradł się z powodu oparcia się na streszczeniu -- Ganza nie jest szlachetntym wojownikiem, ale złym najeźdźcą i tyranem.

Brak komentarzy: