środa, 13 sierpnia 2008

Cały ten Monteverdi, albo przerywnik niezupełnie operowy

W końcu przerywniki nie zawsze mogą być operowe, nieprawdaż?. A tym razem niby blisko, ale jednak nie. Blisko, bo muzyka jest w tym filmie najważniejsza; blisko, bo reżyserem jest John La Bouchardiere specjalizujący się w operach; blisko wreszcie bo mamy i akcję i śpiew. Ale cała reszta jest inna.

Image Hosted by ImageShack.us
Anna Crookes (sopran, jak widać śpiewa) i partnerujący jej aktor – Pano Masti.

Inna, gdyż absolutnie nie jest to opera – realizatorzy stanęli tu przed problemem o wiele trudniejszym niż w operze (jak zresztą zauważa reżyser) – bo jak wiarygodnie pokazać, że kilka osób śpiewa jednocześnie: „Kocham cię, nie porzucaj mnie!”? A tego wymagał pomysł, czyli zrealizowanie filmu prezentującego Czwartą Księgę Madrygałów Claudio Monteverdiego (z roku 1603). W końcu
reżyser znalazł odpowiedź – takie wyznania, a przynajmniej tego typu gesty, potrafią się pojawiać w restauracjach, czy kawiarniach, gdzie wielość stolików, obcość innych, pochłoniecie przez własne sprawy, dają złudzenie izolacji, intymności we dwoje przy wspólnym stoliku.

alt="Image Hosted by ImageShack.us"/>
Baryton Matthew Brook (i partnerująca mu Anna Skye).

I tak większa część filmu The Full Monteverdi rozgrywa się właśnie przy restauracyjnych stolikach – to tam zasiada sześć par (w każdym przypadku śpiewak śpiewaczka i partnerujący mu aktora/aktorka), które przeżywają swoje historie, zawsze związane z miłością, zawsze z odejściem (chyba nie zdradzę sekretu jeśli powiem, że film kończy się w tejże restauracji, ale przychodzą do niej jedynie śpiewacy/śpiewaczki – czyli zespół I Fagiolini - porzuceni przez aktorów/aktorki), to tam mamy do czynienia z ekspresyjnymi odejściami, z ucieczkami do toalety by się wypłakać, z wymownymi spojrzeniami i gestami (najbardziej wymowna jest jednak muzyka i grymasy, które wymusza), a także ze wspomnieniami. Tylko parę końcowych madrygałów oddaje to, co dzieje się później – wspólną noc zakochanych par (Si ch’io vorrei morire - tu warto pamiętać, że w języku barokowej poezji powiedzenie komuś, że „chce się umrzeć”, oznaczało namiętną propozycję seksualną) i poranek (Anima dolorosa), po którym jest rozstanie (tu trzy kolejne, z ogólnej liczby 19).

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us
Clare Wilkinson (mezzosopran). Dwa razy, by nie być posądzonym o stronniczość, skoro za pierwszym razem w toalecie.

Film (i poprzedzająca jego realizację) „trasa koncertowa” stanowią dość logiczną konsekwencję wcześniejszych prób Fagiolinich, które szły w kierunku przydania muzyce dodatkowego znaczenia, swoistej teatralizacji – tak jak ‘amatorski teatrzyk’ w nagraniu na DVD
„L’Amfiparnaso” Vecchiego
; czy też dwie ostatnie płyty z muzyką Monteverdiego – „Fire and Asches” oraz „Flaming Heart”. Fagiolini chcieli jeszcze więcej – i to osiągnęli w tym filmie:



Każda z par ma swoją historię, ale muszę przyznać, że trudno je śledzić – przynajmniej wszystkie na raz, przy pierwszym oglądaniu filmu. Ale to nie jest ważne – tak jak nie są ważne napisy, które możemy sobie wyświetlić by śledzić treść. Emocje, a tylko one są ważne, ukazują muzyka i obraz – a zwłaszcza twarze bohaterów. I to wystarcza.

Image Hosted by ImageShack.us
Kolejna para, tym razem może nie pokazana jakoś szczególnie ładnie, ale przynajmniej w przyjemniejszej sytuacji – Katherine Peachey (aktorka) przyjęła pierścionek zaręczynowy od Nicholasa Mulroya (tenora).

Image Hosted by ImageShack.us
I fotos dla Fio.

Emocji jest bardzo dużo. Gdy czytałem, że „film uwspółcześnia Monteverdiego”, to nie potrafiłem ukryć uśmiechu – bo po co uwspółcześniać coś uniwersalnego – i w czasie i w przestrzeni? Monteverdi jest współczesny – co wie każdy jego słuchacz i to w każdej epoce. Ten film jest przydatny w czymś innym – złączenie bodźców wzrokowych z muzyką daje (przynajmniej dla mnie – a oglądałem w ciągu ostatnich trzech dni go dwa razy, trzy razy słuchając samej muzyki) efekt synergii, tworzy coś nowego, podkreśla poszczególne partie. Któryś z recenzentów miał film określić jako „emocjonalny striptiz” – co wydaje się bardzo trafnym określeniem. Choć zapewne wielu wybierze Monteverdiego bardziej radycyjnego…

Image Hosted by ImageShack.us
Namiętne pocałunki Gilesa Underwooda (bas, musi przerywać śpiewanie Monteverdiego – szczęśliwie trafia w pauzy) i Giny Peach.

To nie jest film do oglądania w paśmie największej oglądalności; bo jednak tak powikłane historie, emocje tkwiące w dawnej muzyce – to zbyt nietypowe dla wielu słuchaczy. Co piszę mimo uznania uniwersalności tej muzyki – ale to nie o uniwersalność chodzi, ale o umiejętność otwarcia oczu i uszu na coś nowego. Może nawet o pewne wcześniejsze osłuchanie z Monteverdim – i reżyser i kierownik muzyczny osłuchani byli od dziecka. Trudność stanowić może także kwestia samej treści – niby ona nie jest ważna, ale przecież każdy się jej doszukuje, tymczasem madrygały nie nadają się na dialogi, innych dialogów nie ma, a polifoniczność muzyki przekłada się na polifoniczność akcji – dopiero przy drugim oglądaniu rozumiałem w miarę wszystkie prezentowane historie (w miarę, bo z jedną mam wciąż pewne problemy). A trochę szkoda – bo może ułatwić dotarcie do Monteverdiego początkującym. Zresztą nieco zazdroszczę Czechom – jakoś brali udział w przygotowaniu tego filmu i w grudniu zaprezentuje go czeska telewizja. Więcej można się dowiedzieć z „bloga” tego projektu (projektu, bo blog wykorzystując technologię wordpressa nie tylko traktuje o filmie i jego projekcjach, ale także o wykonaniach koncertowych).


Image Hosted by ImageShack.us
Carys Lane (sopran) – i w ten oto sposób wszyscy śpiewacy znaleźli się na ilustracjach, choć zabrakło Alana Mooneya, partnerującego jej aktora. (Podobnie jak partnerującego Clare Wilkinson Marka Denhama.) W filmie nie zauważyłem zaś Roberta Hollingwortha, sprawującego nadzór nad stroną muzyczną. I dlatego zabrakło mi tu jego portretu.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

OK, przestawiam się na bloggera :) - czy to tylko dla wtajemniczonych, czy z blog.pl masz zamiar zrezygnować?