Wczoraj byłem na ślubie Kolegi (i Koleżanki w sumie też…). O samym ślubie więcej nie napiszę, niż powiedział pewien mój znajomy zagabywany przez siostrę:
- No i jak było?
- Ano dobrze. Pobrali się w końcu.
- Ale jak było! Jaką suknię miała panna młoda?!
- Jaką suknię… zaraz… nie pamiętam. A! Mam! Białą!!!
Właściwie można dodać więcej, bo na ślubie obecny był chór, można się więc pokusić o recenzję. Tyle, że ja nie byłem w recenzenckim nastroju. Zerkałem na zegarek, w myślach zaklinałem chórzystów, by zwiększyli tempo w „Happy Day”, od razu wpychałem się do kolejki życzeniowo-prezentowej, a same życzenia składałem z błędnym wzrokiem. Wszystko przez tkwiącą w głowie kalkulację, że o 17:20 muszę puścić się w drogę powrotną.
I się puściłem. Z początku wolno, nie zdradzając się, że daję z koleżeńskiego ślubu dyla. Potem coraz szybciej i szybciej, bez żadnego skrępowania, gdy sylwetka kościoła zniknęła za innymi budynkami… Tak szybko, że o mały włos nie stratowałem na ulicy własnej cioci*, aż w końcu przybyłem na dworzec kolejowy pięć minut przed czasem.
I gdy tak pędziłem, w mojej głowie narastało pytanie: czy muszę? Po co ja tak pędzę? Dlaczego się nie bawię słuchając rozśpiewanego chóru, dlaczego nie koncentruję się na życzeniach dla młodej pary? Dlaczego w mojej głowie zaczyna się uparcie odliczanie do najbliższego pociągu?
Dlaczego mniej więcej wiem – szesnaście lat dojazdów pociągiem, dzień w dzień, zrobiło swoje. Wytresowałem się. A światełko ostrzegawcze, że coś jest nie tak, powinno się u mnie już dawno zapalić…
---
*) Zatrzymałem się po drodze cztery razy. Dwa razy na czerwonym świetle. Raz wymieniwszy parę słów z ciocią. I raz, gdy zobaczyłem ten plakat:
Zatrzymałem się, by go sfotografować. A potem dalej ruszyłem przed siebie, ale miałem go w głowie. I właśnie rozważania o festiwalu na chwilę mnie zamroczyły, uniemożliwiając rozpoznanie cioci na czas.
niedziela, 31 sierpnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz