sobota, 16 stycznia 2010

Drobiazgi

Na blogu pojawiają się u mnie wciąż cytaty, ostatnio coraz częściej bez mojego komentarza. Tak wolę, ale z drugiej strony mam wrażenie, że blog staje się coraz bardziej bezosobowy… Wrażenie to tym bardziej mi doskwiera, że założyłem osobny blog na cytaty bez komentarzy. (Pozazdrościłem 3M rzecz jasna.) Co prawda, te na których najbardziej mi zależy i tak tu trafiają, ale… Ale postanowiłem wynotować parę „drobiazgów”, bardziej prywatnych.

Piszę tę notkę, zatrzymawszy film. Filmem jest Harakiri Masaaki Kobayashiego z 1962 roku. Zapowiada się fascynująco! Swoją drogą, film na płycie opisany jest jako Harakiri, ale już tłumaczenie w napisach tytułu jest Harakiri/Seppuku… Ciekawe, jak to jest w oryginale? To bynajmniej nie bez znaczenia, przynajmniej nie dla Japończyków. Jeśli tytuł brzmi Harakiri, stanowił by on nacisk na okrucieństwo samego czynu, Seppuku raczej na tradycję samurajską… Film zapowiada się fascynująco z dwóch powodów – raz, ukazuje część tradycji, która nie pasuje do potocznych wyobrażeń o dawnej Japonii; dwa – samurajski kostium skrywa treść psychologiczną, może wydumaną (z naszego punktu widzenia), ale przejmującą.

Ale dość o Harakiri, w końcu film muszę obejrzeć od końca! Oglądałem tez w ostatnich tygodniach dwa inne filmy Masaaki Kobayashiego – Bunt z 1967 i Kwaidan z 1964.

Bunt nosi pewne podobieństwa z Harakiri. W obu filmach ważne są zasady postępowania samurajów czasów szogunatu. W obu jednak chodzi nie o historię, a o psychologię. Bunt to opowieść o narodzinach osobowej godności samuraja Sasahary (gra go Toshiro Mifune), który przedtem był dość anonimowym i bezwolnym sługą księcia Matsudaira i… własnej żony. A zapalnikiem buntu jest jego synowa, traktowana przez ród Matsudaira jak przedmiot, którym można swobodnie dysponować, a która ma dość wewnętrznej siły, by się temu przeciwstawić i tchnąć odwagę w otaczających ją mężczyzn. Zresztą, co ja będę opowiadał – film ukazał się w ubiegłym roku w Polsce na DVD, jest więc dostępny dla wszystkich zainteresowanych. Jest i szermierka, i egzotyczne stroje, i honor, i poruszająca historia.

Kwaidan to zupełnie inna rzecz… Film reklamowany jest jako film grozy, choć bardziej przypominał mi cykl czterech poetyckich, egzotycznych baśni. Owszem, podtytuł Opowieści niesamowite jest trafny, ale raczej jako nawiązanie do Edgara Allana Poe, niż do Stephena Kinga, powiedzmy. Obszerne fragmenty Kwaidan można znaleźć w Internecie, choć nie wiem na ile one, wyrwane z kontekstu, będą czytelne. Spragnionych baśni również odsyłam do filmu, choć rekomenduję go z pewnym zastrzeżeniem – opowieść czwarta (W czarce herbaty) mnie rozczarowała, pierwsza (Czarnowłosa i druga (Pani Śniegu) są nazbyt czytelne i przewidywalne (ale i tak dobrze się je ogląda – to film, którego siła tkwi w świetle i scenografii, a nie w zaskakiwaniu widza).

Swoją drogą, Kwaidan (jak i pozostałe dwa filmy) wydano w cyklu Azjamania, co w jego przypadku oznacza, że dołączono reklamówkę innych filmów tego cyklu – w większości rodem z Bollywood, który z Kwaidan zdaje się nie mieć nic wspólnego. (Albo weźmy inne porównanie – wydawcy Rashomona piszą, że wiele mu zawdzięcza Hero. Prawda, ale jakże różne są te filmy. I jak, mimo efektownych scen Hero, surowość Rashomona bardziej mnie pociąga. Dokąd zmierza to azjatyckie kino?)

***

Ale dość o filmach, które w gruncie rzeczy oglądam rzadko… A na dokładkę, których treści nie mogę zdradzać, bo popsuję przyjemność ewentualnym widzom spośród Czytelników. A jakby i tego było mało, to obecnie oglądam filmy z lat 60-tych, jestem więc dobre 40 lat zapóźniony. Kolejny ważny temat – komunikacja!

Ważny, bo dojeżdżam do pracy pociągiem. I krótko mówiąc nie jest dobrze… Zima, przynajmniej na Górnym Śląsku, jest dość przeciętna – owszem, śniegu może więcej niż rok i dwa lata temu, ale bez porównania cieplej i mniej śnieżnie w roku 2006. Mimo to PKP zanotowała największe problemy w mojej historii codziennych dojazdów, czyli niemal osiemnastu lat codziennych kontaktów. W poniedziałek w ogóle nie udało mi się dostać do pracy. We wtorek wydawało się, że skończy się na pociągu spóźnionym o godzinę, gdyby nie wypadek po przejechaniu paru kilometrów – ktoś wpadł pod pociąg. Wezwano policję i prokuraturę, a PKP wezwała pasażerów (którzy dotarli po torach na nieodległą stację) do korzystania z innych środków transportu. To wszystko, gdy radio wzywa do korzystania z… transportu publicznego. Jakby problemów z zimą (a raczej z brakiem rzutkości i rutynowych modernizacji na PKP) było za mało – w piątek ktoś próbował ukraść sieć trakcyjną… Opisy w mediach lokalnych sugerują, że byłby to niezły scenariusz filmu sensacyjnego. Z mojego prywatnego punktu widzenia oznaczało to opóźniania i odwołane pociągi – czyli wyzwalało adrenalinę równie dobrze jak sensacyjny film.

***

W grudniu pisałem o prelekcji przed koncertem, gdzie red. Anna Woźniakowska przesłodziła obraz Mozarta. Nawet do Mozartkugel tego nie dało się porównać. Ale, mimo zachęt, czy raczej zniechęt, nie zrezygnowałem ze słuchania wprowadzeń do koncertów. Tym bardziej, że zapowiedziano innego prelegenta – prof. Leona Markiewicza. I znowu było bardzo emocjonalnie, ale… tym razem nie miałem nic przeciwko temu. Otóż prof. Markiewicz mówił o XI Symfonii Rok 1905 Dymitra Szostakowicza. Opowiadał śpiewając pieśni (wiele z nich miało polską wersję, w której również były skierowane przeciw caratowi), wykorzystane przez Szostakowicza. Pieśni, śpiewane w domu przez rodziców prelegenta. W kluczowym momencie prof. Markiewicz również powołał się na tradycję rodzinną – otóż tego 9 stycznia, na Placu Pałacowym miał być jego ojciec (czy dziad? trudno mi ojca wpasować ze względu na wiek… mimo wszystko) i otrzymać ciosy od kozaków pacyfikujących manifestację, co po latach opowiadał własnym dzieciom.

I mogły padać wszelkie superlatywy pod adresem Szostakowicza – w tak osobistej opowieści nie przeszkadzały one zupełnie.

***

Życzę Wam udanego nowego tygodnia, a sam wracam do Harakiri.

Brak komentarzy: