niedziela, 31 maja 2009

Dzieło teatralne na śpiewaków, instrumentalistów i

Po koncercie NOSPRu (w marcu), gdy to usłyszałem I Symfonię Leonarda Bernsteina stwierdziłem, że warto poznać szerzej twórczość Leonarda Bernsteina… Już zresztą pisałem tu o III Symfonii (Kadish), ale tak jakoś chodziły za mną namowy by zapoznać się też ze Mszą Bernsteina, nawet jeśli namowy były opatrzone również uwagami, że to dzieło jest dziwaczną mieszanką stylów. Tak – zapowiedzi były prawdziwe, a mieszanka stylów jest tak dziwaczna, że spieszę by o Mszy Bernsteina donieść.

Może to i mój błąd, bo po czymś co nazywa się Msza spodziewałem się, że jest mszą. Tymczasem to dzieło teatralne na śpiewaków, instrumentalistów i tancerzy… Robert Craft złośliwie nazwał je: Msza. Musical. Rychło się okazało, że autor się na to nie obraża, a pod takim tytułem dzieło czasami się nawet wystawia. Ale nawet msza-musical nie daje pełnego wyobrażenia z czym mamy do czynienia, bo co zrobić z takim modlitwami, których Mervyn Cooke styl opisuje (ściśle, słuchałem i porównałem) jako: szukający niełatwej równowagi między patriotyzmem Sousy a sardonicznym humorem wczesnego Szostakowicza? (Warto zaś by do tego dodać, że oprócz Sousy i Szostakowicza w tym sosie jest też musicalowy Bernstein…)

To wszystko porusza się gdzieś między poszukiwaniem, a kpiną. Leonard Bernstein miał być zafascynowany (ale jako obserwator z zewnątrz) liturgią mszy (rzymskokatolickiej), sam utwór powstał na otwarcie John F. Kennedy Center for the Performing Arts w Waszyngtonie (okazję więc zdecydowanie poważną). Ale nie wiem, czy czuł co poruszył robiąc faktycznie musical o księdzu (celebransie) i wiernych, którzy wstępują po schodach ku ołtarzowi (schody prowadzą i dalej), których jednak różne rzeczy oddalają od wypatrzonego celu. Reakcje były bardzo różne – od zakazu oglądania produkcji w Cincinnati (maj 1972), wydanej przez miejscowego arcybiskupa swoim owieczkom, po podziękowania biskupa Nowego Jorku Paula Moore’a, który twierdził, że Msza Bernsteina nie tylko porusza, ale pomaga lepiej zrozumieć teologię i powołanie kapłańskie. (Gdybyż na biskupach się skończyło – musicalem zajęło się FBI, opracowując raport na temat ukrytych przesłań…)

Dla chcących wyobrazić sobie, jak to wygląda znalazłem na YouTubie kilka fragmentów ze spektaklu łotewskiego – np. tropy w Confiteor*, czy z Dona nobis pacem, czy w Credo. (Na YouTubie można znaleźć też Reneé Fleming śpiewającą Simple Song (w oryginale celebransa).)

---
*) Głosy ‘gwiazd’ rocka i bluesa pojawiają się w odpowiedzi na wezwanie do wyznania win – jak słychać, winni nie bardzo się czują, bo albo to tylko swoisty teatr, który nie odpowiada odczuciom, albo to za łatwo uderzyć się w piersi, gdy robią to inni, albo to tylko ciało grzeszy, a dusza nie… W drugim przypadku pojawia się w odpowiedzi na słowa Dona nobis pacem seria żądań pod adresem Boga, żądań niezaspokojonych. W przypadku Creda baryton skarży się, że jego człowieczeństwo jest inne – pełne lęków i niepewności. Fragmenty z przedstawienia w Rydze mają jedną dużą wadę – eksponują część musicalową, a gdzie te nawiązania do Sousy, Szostakowicza, Strawińskiego, czy medytacja na temacie z Beethovena? Jeśli zaś chodzi o A Simple Song, to powraca tu idea Leonarda Bernsteina, że Boskość jest w gruncie rzeczy prosta. (Piszę „powraca”, bo coś podobnego mówi przez recytatora Bernstein w swojej III Symfonii.)

Brak komentarzy: