niedziela, 13 lipca 2008

Przerywnik operowy dla odpoczynku od… braku przerywników operowych (odc. 14)

Tydzień temu wspomniałem, że nie napisałem o „Kopciuszku” Rossiniego. Nie napisałem, choć oglądałem a nawet oglądałem z przyjemnością. Ale zwyczajnie nie miałem nic do powiedzenia. Spektakl (z Festiwalu Glyndebourne, z 2005 roku) w reżyserii Petera Halla to realizacja przyzwoita, tradycyjna, bez wodotrysków i bez wpadek. Przyjemnie zaskoczyła mnie Angelina (Kopciuszek) – Ruxandra Donose, choć nie jest ona Cecilią Bartoli. Zestawienie nieprzypadkowe, bo „Kopciusza” z boską Cecylią, gdzieś mam, oglądałem, ale mimo Cecylii się nie zachwyciłem – ogólną satysfakcję miałem większą z tej produkcji z Ruxandrą Donose, pod batutą Vladimira Jurowskiego.

Image Hosted by ImageShack.us
Ruxandra Donose jako Kopciuszek; obok chyba Simone Alberghini jako Dandini.

Dzisiejszy wpis jednak nie o “Kopciuszku”, a o „Czarodziejskim flecie” w reżyserii Kennetha Branagha. I znowu jest to temat, który może przyprawić o afazję…

Image Hosted by ImageShack.us

Czytałem dość negatywną opinię o „Czarodziejskim flecie” Branagha w Gramophone, ale miałem tak poważne zaufanie do jego realizacji, że nie zmieniła ona mojego ogólnie pozytywnego nastawienia. A teraz… Teraz sam już nie wiem.

Metoda Branagha to przeniesienie dzieła w zupełnie inną estetykę, dawną, ale raczej z XIX, czy początków XX wieku – tak było w „Wiele hałasu o nic”, „Hamlecie”, „Straconych zachodach miłości”, czy w „Jak wam się podoba”. Podkreśliłbym jednak słowo ‘estetykę’, bo niczego więcej z realiów nie dostajemy. Tak było w produkcjach szekspirowskich, tak jest w realizacji Mozarta.

Image Hosted by ImageShack.us

Szekspir znosi przebieranki bez problemów. Mozart w gruncie rzeczy też, ale… ale Branagh pogłębił pomieszanie i poplątanie „Czarodziejskiego fletu”. (Co piszę z wahaniem, bo „Czarodziejski flet” można odczytać w sposób klarowny…) Mamy więc ‘realia’ I wojny światowej – nawet ja, były miłośnik lotnictwa, bez problemu rozpoznałem w uwerturze półtorapłaty Nieuporta. Ale jednocześnie to nie jest pierwsza wojna światowa – Królowa Nocy dowodzi niebieskimi, Sarastro – czerwonymi (obie strony noszą brytyjskie hełmy…), konflikt jest zupełnie nieczytelny, może poza tym, że Sarastro opiekuje się ofiarami wojny i ich żałuje, a odpowiedniej sceny nie widzimy w wykonaniu Królowej Nocy. Nieczytelne stają się (przynajmniej dla mnie) nawiązania do rytuałów masońskich (swoją drogą nieco przerobiono też libretto (część śpiewana: Stephen Fry, całość: Stephen Fry i Kenneth Branagh), które – co jednocześnie muszę przyznać – nieźle wypada w języku angielskim, nawet jeśli miękkie ‘you’ osłabia wrażenie twardego ‘du’, gdy Królowa Nocy zwraca się do Tamina). Za to mamy białe konie, na których galopuje Pamina, a dostojnie jedzie Sarastro; oraz zamek Sarastra pokazany trochę w stylu „Władcy pierścieni”. I dużo, bardzo dużo, animacji komputerowej…

Image Hosted by ImageShack.us
<
Realizacja ma jednak zalety filmu zrobionego z dbałością o stronę estetyczną. Ogląda się ją przyjemnie (choć „dowcipnych scen” wielu nie ma, a najbardziej znaną prezentuje się wszędzie). Zresztą… mam wrażenie, że i śpiewaków dobrano według estetyki – na przykład Amy Carson (Pamina) dobrze wygląda, ale słyszałem już lepsze. Niewątpliwą gwiazdą jest za to Sarastro – René Pape. Na plus realizacji należy dopisać jeszcze orkiestrę prowadzoną przez Jamesa Conlon.


PS.
Na okładce mojego egzemplarza pojawia się zdanie Simona Batesa (Classic FM): "Branagh brings magic and a new life to Mozart". Zadaję sobie pytanie, czy Mozarta trzeba ożywiać, czy ożywiony nie stanie się zombie... Choć przyznaję, że to świeża interpretacja.

Brak komentarzy: