Wiosną jutrzenka. Kiedy zarys gór powoli bielą wyłania się z mroku, świat różowieje, a fioletowe chmury, jak cieniutki baldachim, kładą się na niebie.
Latem są noce. A jeszcze lepiej, kiedy księżycowe. Nawet ciemność nie straszy, kiedy rój świetlików w locie cieniutko krzyżuje promienie. Ale też prześliczne są i tajemnicze dwa świętojańskie robaczki albo nawet jeden, gdy palą nikłą smużkę, by utonąć w mroku. Deszcz letnią nocą także jest cudowny…
Jesień to są wieczory. Kiedy w słońca ostatnim promieniu szczyty gór wydają się bliskie, a wrony łącząc się w pary lub trójki zwołują się na nocleg. Lecą tam w pośpiechu. To też jest piękne. A jeszcze bardziej dzikich gęsi sznur, kiedy wysoko zdaje się tak drobny. Kiedy już słońce zajdzie za horyzont, a wiatr się zerwie, rozdzwonią się cykady – co czuję wtedy, słowem nie wypowiem…
Zima to ranek biały po bezsennej nocy. Popatrz, spadł śnieg – i o tym pomilczę… Świat oszroniony biało, a nawet bez szronu – niech będzie tylko mroźny, wnet rozpalą ogień, będą nosić węgle. To wszystko rodzi pokój, bo zgadza się z czasem. Ale w południe, kiedy mróz jest lżejszy, gaśnie ogień w piecyku. Biały zostaje popiół. Tak być nie powinno…
Sei Shonagon Makura no soshi (Zeszyty spod poduszki, czyli notatnik osobisty pani Sei Shonagon), tłum. Agnieszka Żuławska-Omeda w Estetyka Japońska, t. 1 (red. Krystyna Wilkoszewska), Universitas, 2008
(Mój ‘japoński trynd’ miał swoje źródło w fascynacji japońską estetyką – niesystematycznej fascynacji, co prawda. Miał ją właśnie trochę usystematyzować. Niezupełnie to zrobił, bo jak przetłumaczyć na przykład mono-no-aware na język polski? Autorzy proponują… lacrimae rerum (patos rzeczy), ale łatwo to źle zrozumieć. Lepiej już cytować panią Sei Shonagon, którą korekta pisowni wciąż poprawia na Się Shonagon…)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz