Tworzę słowo przez analogię do Reisefieber. Po trzech tygodnia urlopu zaczynam bowiem taki stan podenerwowania odczuwać. I nic to, że w minionym tygodniu rozmawiałem ze swoim kierownikiem, który zapytany o zmiany w pracy odpowiedział, że właściwie ich nie ma, poza wymianą foteli na nowsze. Bo przecież – argumentował – Święta, Nowy Rok, urlopy, a także (niestety) choroby, sprawiły, że wszystko toczyło się jakby w zwolnionym tempie. I jeszcze w piątek i sobotę przeprowadzano jakieś prace z elektryką budynku, co uniemożliwiało faktycznie pracę, a nawet dostęp do służbowej poczty.
Próbuję ten stan podenerwowania racjonalizować. Po pierwsze, będą zmiany w dojazdach do pracy – tak się złożyło, że nałożyły się one na mój czas urlopowy i nieco poprzestawiały. Będę potrzebował czasu by się do nowego rytmu dnia przyzwyczaić. Zresztą, i bez tego po trzech tygodniach urlopu tego czasu bym potrzebował. Po drugie, nazbierało mi się trochę planów i postanowień (noworocznych) – i chodzi mi po głowie pytanie, czy uda mi się to zrealizować? Po trzecie – wszystkie dobre rzeczy idą trójkami, więc musi być po trzecie – po trzecie nie lubię zimowych dojazdów do pracy (zwłaszcza widząc jak za oknem sypie śnieg). To zresztą była jakaś składowa przekonująca mnie do tak długiego urlopu – tymczasem w grudniu pogoda była mniej zimowa niż dzisiaj. Jak będzie w poniedziałek? Kiedyś już, właśnie w mój pierwszy dzień roboczy roku, do pracy jechałem cztery, czy pięć godzin, ze względu na zaspy. Ile będzie jutro?
PS.
Miało być o eksplozji w Bombaju w 1943 roku, ale skoro mam być litościwy po Sylwestrze to odmalowuję swój stan ducha, przedroboczego i przedkoncertowego.
niedziela, 4 stycznia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz